Читать книгу Assassin's Creed - Matthew J Kirby - Страница 7

Оглавление

Rozdział 2

Owen się nie bał. Zastanawiał się, czy to dobrze. Siedział obok Javiera na łóżku polowym, oparty o surową, zapyloną płytę gipsowo-kartonową, z której wykonane były ściany magazynu służącego Griffinowi za kryjówkę. Asasyn siedział plecami do nich, zwrócony ku ekranowi komputera, przez który komunikował się z przełożonym.

– Jesteś pewien, że to miejsce jest spalone? – spytał Griffin. Jego głos przywodził na myśl basowy pomruk silnika Diesla. Od ciemnej skóry ogolonej głowy odbłyskiwało światło pojedynczej żarówki zwisającej pośrodku pomieszczenia. – Zabezpieczyłem się.

– Jestem pewien – odpowiedział mężczyzna widoczny na monitorze. Już raz Owen widział tę wymizerowaną twarz okoloną przez gęste, siwiejące włosy i brodę. Gavin Banks, jeden z przywódców Bractwa Asasynów. – Rothenberg twierdzi, że templariusze prawdopodobnie wysłali już oddział szturmowy.

Javier zerknął na Owena. Miał zmrużone oczy i napięty kark. Sprawiał wrażenie, jakby niepokoił się bardziej niż Owen.

– Ufasz temu informatorowi? – spytał Griffin.

– Tak – odpowiedział Gavin. – Zatrzyj wszystkie ślady i natychmiast się wynoś.

Griffin skinął głową.

– Mam już nowe miejsce…

– Nie – przerwał mu Gavin. – Udajcie się do punktu zbornego alfa dwanaście. Będzie tam czekała Rebecca Crane. Przekaże wam dalsze instrukcje.

– Rebecca? – zamyślił się Griffin. – No dobrze.

– Powodzenia. Bez odbioru. – Ekran zgasł.

Owen zdążył wziąć jeden wdech, po czym Griffin wstał.

– Ubierzcie się i spakujcie do plecaków tyle, ile zmieścicie. Szybko.

Owen i Javier wymienili spojrzenia, po czym zeskoczyli z legowiska i popędzili do stalowych regałów zastawionych skrzynkami i kartonami. Już raz pakowali się w ten sposób, kiedy Griffin zabrał ich na Mount McGregor w poszukiwaniu pierwszego Fragmentu Edenu. Najpierw wciągnęli skórzane kurtki z kapturami, a potem zgarnęli z półek różne rodzaje broni: noże do rzucania, strzałki oraz poręczne granaty, które mogły razić wszystkim od trującego gazu po impulsy elektromagnetyczne zdolne strącić helikopter.

Owen przyglądał się, jak Griffin pakuje własny sprzęt, w tym rękawicę asasynów, której nie pozwalał mu nawet dotknąć. Kiedy skończyli przygotowywać plecaki, Griffin podszedł do komputera i otworzył panel sterowania.

– Przygotujcie się i pamiętajcie, co trenowaliśmy – zarządził.

Owen pomyślał, że nie ma szans, by kiedykolwiek zapomniał katorgę, którą Griffin fundował im przez ostatnie kilka tygodni, żeby wpoić im podstawy technik walki i swobodnego biegu.

Asasyn pokręcił głową na widok czegoś, co pojawiło się na ekranie.

– Będziemy mieli trzy minuty.

– Na co? – spytał Javier.

Griffin nie odpowiedział. Wpisał polecenie, wcisnął enter i pomaszerował w stronę roletowej bramy magazynu. Pociągnął za klamkę i rozklekotana metalowa żaluzja uniosła się ze zgrzytem.

Było już po zachodzie słońca, ale jeszcze niezupełnie ciemno. Pora, kiedy wszystko staje się własnym szarym cieniem, ale gdy po wytężeniu wzroku wciąż można dostrzec wiele szczegółów. Griffin poprowadził ich w stronę sąsiedniego magazynu, gdzie trzymał samochód. Zanim jednak zdążył otworzyć kłódkę, na samym końcu rzędu skrytek pojawiły się reflektory. Pojazd, do którego należały, zbliżał się bardzo szybko.

– Czy to…? – spytał Owen.

– Zostawiamy samochód – stwierdził Griffin i rzucił się biegiem w przeciwną stronę. – Ruchy!

Owen popędził za nim. Obok siebie miał Javiera, który dotrzymywał mu kroku. Przemknęli tak kilkaset metrów, po czym Griffin wybił się w górę i wspiął na dach magazynu. Owen zrobił to samo, wciąż trochę zdumiony zdolnościami, które nabył dzięki przeżyciu wspomnień swojego przodka asasyna. Usłyszał, że Javier wspina się za nim, po czym całą trójką bezszelestnie pobiegli wzdłuż dachu.

– Co ma się stać za trzy minuty? – spytał Javier.

– Za dwadzieścia trzy sekundy – sprostował Griffin.

Owen spojrzał przez ramię. Zobaczył światła samochodu zbliżającego się do ich niedawnej kryjówki. Po chwili zwrócił uwagę, że świateł jest więcej i wszystkie zdążają w to samo miejsce z różnych kierunków. Niektóre poruszały się po niebie.

– Nadlatuje helikopter – zauważył.

– Słyszę – odpowiedział Griffin. – Nie podnoś…

Ogłuszająca eksplozja omiotła kark Owena falą gorąca i uderzyła w uszy. Nagły błysk rozświetlił zarówno dach, po którym biegli, jak i całą okolicę, co pozwoliło Owenowi dostrzec tuzin sylwetek rozsypanych po dachach sąsiednich magazynów i skradających się powoli w ich kierunku. Miały na sobie czarne mundury oraz hełmy umożliwiające wykrywanie i śledzenie potencjalnych celów.

– Templariusze – wyszeptał Owen.

Cała trójka natychmiast przylgnęła do dachu.

– Wychodzi na to, że Rothenberg miał rację – stwierdził Griffin. – I są na nas przygotowani.

– Wysadziłeś własną kryjówkę? – spytał Javier.

W niebo wznosiła się kolumna gęstego dymu. Owen wyczuwał zapach palonego plastiku.

– Standardowa procedura – wyjaśnił Griffin. – Nie zostanie nic, co pomogłoby im wytropić Bractwo.

– Wystarczy, że wytropią nas – odparł Owen.

– Nie uda im się. Za mną. – Griffin prześlizgnął się na drugą stronę kalenicy dachu i zniknął z pola widzenia.

Owen i Javier zrobili to samo, a kiedy wszyscy troje dotarli na skraj dachu, zeskoczyli na ziemię, w uliczkę po przeciwnej stronie budynku. Wyglądało na to, że w mroku nikt się nie kryje.

Griffin podciągnął rękaw i poprawił rękawicę.

– Przygotujcie broń.

Owen uspokoił oddech, przeciągnął plecak na pierś i wyciągnął kilka noży do rzucania oraz granatów. Javier wydobył swoją kuszę pistoletową. Griffin uniósł przedramię nadgarstkiem do góry, po czym delikatnym gestem sprawił, że z rękawicy wystrzeliło ukryte elektryczne ostrze długości sześciu, może siedmiu cali. Natychmiast je schował, ale Owen zdążył wyczuć metaliczny zapach ozonu.

– Musimy się upewnić, że nikt nas nie śledzi, i udać się do punktu zbornego. – Griffin rozejrzał się w obie strony. – Oczy dookoła głowy. To nie są ćwiczenia.

Poprowadził ich truchtem w kierunku przeciwnym do miejsca wybuchu. Owen wyostrzył zmysły, tak jak się tego nauczył. W ten sam sposób, którym posługiwał się jego przodek. Objął wzrokiem ziemię pod swoimi stopami i owiewające go powietrze. Wsłuchał się w echa odbijające się od ścian po obu stronach uliczki. Trzymali się skraju drogi, mijając kolejne magazyny. Chwilę później dotarli do końca zabudowań. Trzy metry dalej stało ogrodzenie z drucianej siatki.

Zanim minęli ostatnie magazynowe boksy, Owen coś wyczuł.

Skupił się na fragmencie przestrzeni, do którego się zbliżali. Słuch, węch i dotyk podpowiedziały mu, że za rogiem czają się, niczym zęby wnyków, wrodzy agenci. Griffin i Javier nie dysponowali aż tak wyczulonymi zmysłami, ale wyglądało na to, że też zdali sobie sprawę z zagrożenia. Przystanęli. Nastała absolutna cisza. Owen przygotował dwa granaty EMP, a Javier załadował swoją pistoletową kuszę strzałkami. Griffin przykucnął w pozycji do walki i skinął głową.

Owen wyskoczył pierwszy, cisnął granaty w obie strony i przekoziołkował do przodu. Wybuchy były bezgłośne, ale ich skutki już nie. Agenci wyjąc przeraźliwie, upuścili broń i usiłowali zerwać z głów przepalone elektroniczne hełmy.

Było ich ośmiu, po czterech z każdej strony. Javier ruszył zza narożnika, strzelając bełtami z neurotoksyną, i jeden z agentów zwalił się na ziemię. Griffin wyeliminował najbliższego przeciwnika pchnięciem szemrzącego elektrycznego ostrza, które raziło ładunkiem silniejszym niż jakikolwiek paralizator, po czym rozprawił się z dwoma kolejnymi.

Kilka sekund po rozpoczęciu walki połowa templariuszy leżała na ziemi, zostało jednak jeszcze czterech. Owen wyciągnął granat dymny, żeby zapewnić osłonę Javierowi i Griffinowi, ale się zawahał. Trzęsła mu się dłoń. Wpatrywał się w rozdygotane palce, które nie potrafiły wyciągnąć zawleczki, i zaczynało do niego docierać, że jednak się boi, a jego ciało zrozumiało to wcześniej niż umysł.

– Owen! – krzyknął do niego Javier.

Właśnie odwracał głowę, kiedy otrzymał w plecy potężne uderzenie. Odebrało mu dech i zatoczył się kilka kroków, zanim udało mu się przekręcić twarzą do napastnika. Zobaczył przed sobą kobietę bez hełmu dzierżącą kawał pręta zbrojeniowego, który trzymała niczym kij baseballowy.

To nie są ćwiczenia.

Widząc, że kobieta rzuca się na niego, Owen rozstawił szerzej nogi. Udało mu się uniknąć uderzenia, pochylając głowę, i odpowiedział celnym ciosem pięścią w bok tułowia. Agentka była jednak szybsza i lepiej wyszkolona. Na jego twarzy wylądował ostry łokieć, co sprawiło, że przed oczyma rozbłysły mu gwiazdy. Był przekonany, że zaraz znów poczuje pręt, ale nagle wyrósł przed nim Griffin, a agentka padła na ziemię z dymiącą raną w szyi, tam, gdzie dosięgnęło ją ostrze asasyna.

Za plecami Owena coś głucho tąpnęło, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że to Javier obezwładnił kolejnego przeciwnika zatrutą strzałką. Owen zmusił wreszcie swoje dłonie, by odbezpieczyły granat, a Griffin pod osłoną dymu wyeliminował dwóch pozostałych templariuszy.

– Szybko – zarządził asasyn, pokasłując. – Pozostali agenci z pewnością już zauważyli, że ci nie odpowiadają.

Wspięli się po ogrodzeniu z siatki i popędzili przez opuszczoną działkę pełną chwastów i porozrzucanych puszek. Unikali światła szperacza, którym helikopter krążący im nad głowami przeczesywał okolicę, aż dotarli do ruchliwej ulicy. Tam pochowali broń do plecaków i spróbowali wtopić się w tłum. Owen przyjął zgarbioną postawę i nieco spuścił wzrok, żeby upodobnić się do osoby wracającej do domu po długim dniu pracy. Griffin opowiedział im o zdolności asasynów do wtapiania się w tłum, ale nie zrozumieli do końca, co ma na myśli. Poza tym nie byli tak naprawdę asasynami, niezależnie od tego, co przed chwilą zrobili. Owen trzymał się Griffina tylko po to, by pomóc kolegom i odkryć prawdę o swoim ojcu.

Griffin spojrzał przez ramię.

– Weźmy taksówkę.

– Taksówkę? – zdziwił się Javier. – Asasyni jeżdżą taksówkami?

– Jak najbardziej – odpowiedział Griffin. – Wtapiamy się w tłum.

Zagwizdał przez palce i po chwili przy krawężniku zatrzymał się biały sedan ozdobiony pasem w szachownicę. Cała trójka wcisnęła się na tylne siedzenie, po czym Griffin powiedział kierowcy, gdzie ma jechać. Kiedy włączali się do ruchu, Owen wygiął kark i spojrzał przez tylną szybę w kierunku opuszczonej działki i znajdujących się za nią magazynów.

Wciąż trzęsły mu się dłonie, więc zacisnął je mocno w pięści.

Co mu się tam stało? Po prostu zamarł. A gdyby ta agentka zaatakowała go bronią palną albo nożem zamiast prętem? Prawdopodobnie by go zabiła. Trening Griffina miał sprawić, by takie sytuacje stawały się łatwiejsze, a chyba było odwrotnie.

Przez pierwsze tygodnie po opuszczeniu symulacji z okresu rozruchów przeciwko przymusowemu poborowi Owen miał przekonanie do swoich zdolności. Czuł, że może bardzo dużo. Teraz jednak zastanawiał się, czy nie była to fałszywa pewność siebie. Czy nie kołatało mu się po głowie echo przodka. Varius był doskonale wyszkolonym asasynem i po przeżyciu jego wspomnień Owen też poczuł się niezwykle sprawny. Teraz jednak, kiedy jego umysł uwolnił się od ciężaru wspomnień Variusa, Owen zaczął zdawać sobie sprawę, że jego własne umiejętności prawdopodobnie są dość ograniczone. Był ledwie nastolatkiem, a agenci templariuszy zostali wysłani, by go pojmać albo zabić.

Przez większą część drogi nikt się nie odzywał. Griffin poprosił taksówkarza, żeby wyrzucił ich na jakimś skrzyżowaniu, gdzie chwilę poczekali, po czym wsiedli do innej taksówki i udali się na przedmieścia. Owen zakładał, że miało to na celu zgubienie ewentualnego ogona. Wyglądało na to, że ta metoda się sprawdza. Światła helikoptera templariuszy stawały się coraz mniej widoczne, aż w końcu zniknęły za sylwetkami miejskich zabudowań.

Griffin zatrzymał taksówkę przed nijakim domem przy spokojnej uliczce, zachowując się tak, jakby tam właśnie zmierzali. Kiedy samochód odjechał, ruszył piechotą, a chłopaki za nim.

Javier odwrócił się do Owena.

– Wszystko w porządku?

– Ta – odpowiedział Owen.

– Niezła jazda – ekscytował się Javier.

– Dałeś radę – pochwalił go Owen, trochę zazdrosny, że Javier wykazał się takim opanowaniem i umiejętnościami.

– Obaj dobrze sobie poradziliście – wtrącił się Griffin. – Ale ci agenci się z wami cackali. Omówimy wszystko dokładnie, kiedy dotrzemy do punktu zbornego.

Po mniej więcej kilometrze marszu dotarli na skraj osiedla, gdzie asfaltowa droga przeszła w szutrową, a rzędy domów ustąpiły miejsca pagórkowatemu terenowi z rozrzuconymi tu i ówdzie gospodarstwami. Przeszli jeszcze kilka kilometrów wśród pustych pól i pastwisk zabezpieczonych zmurszałymi drewnianymi ogrodzeniami, aż w końcu minęli zakręt, za którym ukazał się ich oczom pokaźnych rozmiarów dom otoczony drzewami.

– Wow – zareagował Javier.

Budynek wyglądał na opuszczony ze sto lat temu. Cały zszarzały, spękany, naznaczony przez żywioły, wysoki na dwa, miejscami trzy piętra, częściowo obity drewnianą klepką, a w innych miejscach gontem przypominającym zaokrąglone łuski. Na fasadzie straszył zapadnięty ganek, a w jednym z narożników wyrastała kanciasta, zwieńczona blaszaną koroną wieżyczka z wysoko umieszczonym, poczerniałym okrągłym oknem, przywodzącym na myśl oko cyklopa. Większość okien, podobnie jak drzwi, była zabita deskami.

– No, to jesteśmy – oznajmił Griffin.

Owen jeszcze raz przyjrzał się domowi.

– Chyba żartujesz.

– Trochę zalatuje rodziną Addamsów, co nie? – zauważył Javier.

Owen przyznał mu rację, ale Griffin nie wdał się w dyskusję.

– Chodźcie.

Ruszyli prosto ku frontowym drzwiom po brukowanym chodniku, który prowadził przez sięgające kolan morze chwastów i trawy. Owen poczuł ciarki na plecach. Nie widział, żeby w środku paliło się światło, a po Rebecce Crane nie było śladu.

– To jest ten punkt zborny? – spytał.

– Tak – odpowiedział Griffin.

Weszli na drewniany ganek. Spękane schody, ledwo trzymające się na zardzewiałych gwoździach, zaskrzypiały im pod stopami.

Owen zadrżał.

– Ale gdzie…

Nagle drzwi wejściowe otworzyły się.

Javier zapiszczał, a Owen odruchowo odskoczył, potknął się i prawie spadł ze schodów.

– Cześć, Griffin. – W mrocznym korytarzu stała jakaś kobieta. – Czekałam na ciebie.

– Rebecco – odpowiedział zagadnięty. – Miło cię widzieć z powrotem na nogach.

Drzwi najwyraźniej tylko z pozoru były zabite deskami. Kobieta zaprosiła ich gestem dłoni.

– Szybko, do środka.

Griffin ruszył przodem. Owen podążył za nim, zerkając przez ramię na Javiera. Weszli do holu, gdzie zastali obraz pasujący do wrażenia, jakie odnieśli, gdy stali na zewnątrz. Ściany pokrywała wyblakła, miejscami odklejona tapeta, a w powietrzu unosił się kwaśny zapach kurzu i pleśni. Przez wypaczone futryny po obu stronach korytarza widać było puste pokoje i wiszące w nich pokryte pajęczynami żyrandole. Schody na piętro wyglądały tak, że Owen miał nadzieję, że nie będzie musiał po nich wchodzić, a korytarz pod nimi wiódł w nieprzeniknioną ciemność.

Rebecca zamknęła drzwi wejściowe i aktywowała elektryczny zamek, który zdecydowanie nie należał do pierwotnego wyposażenia domu. Owen nagle zdał sobie sprawę, że to miejsce prawdopodobnie było zabezpieczone o wiele lepiej, niż się wydawało.

– Spodziewałam się was wcześniej – powiedziała Rebecca. – Były jakieś problemy?

– Templariusze zorganizowali nalot, kiedy się zwijaliśmy – wyjaśnił Griffin. – Musieliśmy nadłożyć drogi.

– Przykro mi. Najważniejsze, że dotarliście.

– Co to za dom? – spytał Owen.

Rebecca rozejrzała się po ścianach i suficie.

– Taki, jak widzisz. Z grubsza.

– Czyli nawiedzony? – rzucił Javier.

Rebecca uśmiechnęła się. W ciemności zamajaczyły ledwo dostrzegalne białe zęby.

– Jedyne duchy, które tu uświadczysz, Javierze, nosisz we własnym DNA.

– Wie pani, jak mam na imię?

– Oczywiście, że wiemy.

Owenowi nie spodobała się ta informacja ani sposób, w jaki została podana.

– To co teraz? – spytał Griffin. – Gavin mówił, że będziesz miała dla mnie rozkazy.

Rebecca skinęła głową.

– Tędy.

Odwróciła się plecami do nich i ruszyła przed siebie, prosto w ciemny korytarz. Griffin i chłopcy podążyli za nią, ale kawałek dalej zatrzymała się i otworzyła drzwi po prawej stronie.

Najwyraźniej mieli przez nie przejść.

– Patrzcie pod nogi – przestrzegła. – Te schody prowadzą do piwnicy.

Griffin bez wahania poszedł pierwszy, a za nim Javier. Owen rozpostarł ręce, wymacał poręcz i zaczął posuwać się drobnymi kroczkami do przodu. Przed oczami, rozpaczliwie wypatrującymi w ciemności czegokolwiek, co pomogłoby mu w orientacji, majaczyły mu wyimaginowane kształty. Odnalazł stopą krawędź pierwszego stopnia, potem kolejnego, potem jeszcze jednego, i tak schodził noga za nogą. Z dołu dobiegało dudniące echo kroków Griffina. Na górze zaś Rebecca zamknęła drzwi na korytarz.

– Włączam światła – oznajmiła. – Uwaga na oczy.

Owen zacisnął powieki, ale i tak zobaczył, że schody zalało światło. Kiedy otworzył oczy, odkrył, że część domu, w której się znalazł, mocno kontrastuje wyglądem z tym, co zastali na górze. Gładkie ściany pokrywała szara boazeria, a u stóp schodów zastał pomieszczenie, które całkiem odpowiadało jego wyobrażeniom o kryjówkach asasynów. W każdym razie lepiej niż skrytka magazynowa Griffina.

Znajdowało się tam kilka komputerów, duży szklany stół konferencyjny oraz ściana w całości obwieszona bronią, pancerzami i ubraniami. Owen zwrócił uwagę, że po przeciwnej stronie od wejścia stał rozkładany fotel bardzo podobny do tego, który Monroe wykorzystywał w swoim Animusie.

– To twoje maleństwo? – spytał Griffin, wskazując głową w jego kierunku. – Tutaj?

– Nie – odpowiedziała Rebecca. – To coś innego, nowa technologia Abstergo. Shaun zdobył w Madrycie procesor i schematy. Zbudowałam tę maszynę na ich podstawie.

– Shaun? – zaciekawił się Javier.

– Jeden z naszych znajomych ma tak na imię – wyjaśnił Owen.

– Tak? – Rebecca przechyliła głowę. Miała krótkie brązowe włosy i oliwkową cerę, która przywodziła Owenowi na myśl Natalię. – Czy twój znajomy też jest cynikiem i egoistą, który uważa, że jest najmądrzejszy na świecie?

Owena lekko zatkało.

– Yyy, nie.

Rebecca wzruszyła ramionami.

– To w takim razie nie ten sam. – Spojrzała na Griffina. – Pamiętasz jeszcze, jak się obsługuje Animusa?

– Oczywiście – odpowiedział. – Ale dlaczego? Nie zostajesz?

– Nie. Jestem potrzebna gdzieś indziej.

– Co może być ważniejsze od tego? – dziwił się Griffin. – Tu chodzi o Trójząb Edenu. Jeden z zębów jest w czyichś rękach. Drugi…

– Wiem o tym – odparła Rebecca. – Ale uwierz mi, na świecie teraz wrze, a Bractwo ma o wiele za mało ludzi. Dostałam rozkazy, a ty na razie będziesz musiał poradzić sobie sam. To jest bezpieczne miejsce. Wszystko dla was przygotowałam, po prostu włączasz i działa. Poradzisz sobie, prawda?

Griffin stał przez chwilę nieruchomo, marszcząc brwi, a Owen wyczuł między dwójką asasynów wyraźne napięcie. Najwyraźniej relacje w Bractwie nie zawsze układały się harmonijnie. Nerwowa chwila szybko jednak minęła, po czym Griffin skinął głową i zauważalnie się rozluźnił.

– Dobrze – stwierdził. – Wiem, że nie masz wyboru.

– Nie mam – odpowiedziała. – Ale tak naprawdę nie miał go ani Gavin, ani nawet William. Templariusze odebrali nam możliwość wyboru piętnaście lat temu, kiedy prawie nas unicestwili.

– Jak brzmią moje rozkazy? – spytał Griffin.

– Rothenberg twierdzi, że templariusze teraz tropią drugi sztylet, który ostatnio widziano w średniowiecznych Chinach. Musimy dostać go w swoje ręce przed nimi. Z pomocą duchów – Rebecca odwróciła się w stronę Owena i wskazała go palcem – kryjących się w jego DNA.

CIĄG DALSZY W PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI.

Assassin's Creed

Подняться наверх