Читать книгу Assassin's Creed - Matthew J Kirby - Страница 7

Оглавление

Rozdział 1

Owen musiał poznać prawdę.

Niby już ją znał, ale potrzebował jeszcze dowodów. Dowodów, które przekonają innych, łącznie z jego własnymi dziadkami, o niewinności ojca. System sprawiedliwości zawiódł, a opinii publicznej nic to nie obchodziło. Jego ojciec poszedł do więzienia za morderstwo, którego nie popełnił, i zmarł tam z powodu głupiego pękniętego wyrostka robaczkowego, zanim Owen zdążył się z nim pożegnać. Dlatego teraz zadaniem Owena było odkryć, co naprawdę wydarzyło się w noc napadu na bank.

Sądził, że Javier to zrozumie. Przyjaźnili się od trzeciej klasy, kiedy życie Owena zamieniło się w piekło. Fakt, od dłuższego czasu nie byli ze sobą tak blisko jak w podstawówce i gimnazjum, ale Owen nadal wierzył, że może liczyć na Javiera.

– To jak, pójdziesz ze mną? – zapytał.

Stali przed swoim liceum, na dziedzińcu z boku budynku, przy pustych stojakach na rowery, z których obłaziła farba. Niedaleko stało trzech kumpli Javiera, chłopaków, których Owen nie znał. Przyglądali się im i rozmawiali.

– Nie wiem – odpowiedział Javier.

– Nie wiesz?

Javier spojrzał na Owena bez słowa.

– No weź. Znasz się na sprawach technicznych lepiej niż ja. Lepiej niż ktokolwiek inny. – Owen zerknął ukradkiem na kolegów Javiera. – Nawet jeśli nikt o tym nie wie, to wiemy ty i ja.

Javier też odwrócił głowę, żeby spojrzeć na swoich przyjaciół. Nie uśmiechnął się ani nie roześmiał – odkąd kilka minut temu Owen podszedł do niego i zaczął mu opowiadać o swoim planie, jego twarz ani na chwilę nie straciła zaciętego wyrazu. Javier, którego miał przed sobą, wydawał mu się kimś zupełnie innym niż chłopak, którego kiedyś znał, ten Javier, z którym Owen się zakolegował, kiedy jego tata poszedł do więzienia i przeprowadzili się z mamą do jej rodziców. Nowa dzielnica. Nowa szkoła. Nowe szkolne mięśniaki, które się nad nim pastwiły…

– Zastanowię się – powiedział Javier. – Muszę już iść – dodał, odwracając się.

– Naprawdę? – zapytał Owen.

– Co naprawdę?

– Naprawdę się zastanowisz?

– Przecież powiedziałem – rzucił i odszedł.

Gdy wracał do swojej paczki, Owen patrzył za nim, nie dowierzając, że to naprawdę jego przyjaciele – dawniej Javier bronił go przed takimi właśnie chłopakami. Kiedy do nich dołączył, skinęli w stronę Owena z pytającymi spojrzeniami, a Javier wzruszył tylko ramionami i pokręcił głową.

Owen nie miał pojęcia, czym teraz interesował się Javier ani jak to się stało, że w ciągu kilku lat z najlepszych przyjaciół zmienili się w zupełnie obcych ludzi. Z mamą było tak samo. Myślał, że śmierć ojca przed trzema laty zbliży ich do siebie, ale zamiast tego pchnęła każde z nich w inną stronę. Byli jak dwie wyspy, rozdzielane dryfem kontynentalnym, stopniowym, niepowstrzymanym procesem, wywołującym trzęsienia ziemi.

Owen wyszedł za bramę szkoły i ruszył w stronę domu dziadków. Postanowił, że i tak wybierze się tam w nocy, z Javierem albo bez niego. Nie miał wyboru. To było jego zadanie.

Musiał poznać prawdę.

Kiedy Owen otworzył drzwi, babcia siedziała w swoim fotelu w dużym pokoju, oglądając teleturniej – jeden z tych, które zaczęto nadawać, zanim Owen pojawił się na świecie. Na jego widok Gunther, kot babci, zeskoczył z jej kolan. Najwyraźniej wbił się przy tym pazurkami w uda swojej pani, bo babcia krzyknęła i wzdrygnęła się lekko. Gunther miauknął, podszedł do Owena dostojnym krokiem z uniesionym ogonem i otarł mu się o nogę.

Owen schylił się, żeby podrapać go za uszami.

– Cześć, babciu.

– Cześć – odpowiedziała, wyciszając aplauz publiczności w telewizji. – Jak było w szkole?

– Dobrze – zapewnił.

– A jak twoje stopnie?

– Tak samo jak wczoraj.

– Musisz je poprawić – stwierdziła. – I zacząć doceniać wartość edukacji. Nie chcesz skończyć jak twój ojciec.

Owen często to słyszał. Te słowa były jak pociąg towarowy, który uderzał w niego z całą mocą, ciągnąc za sobą ładunek w postaci każdej kłótni, każdej łzy, każdego gniewnego syku i każdej wrzaskliwej awantury między dziadkami a mamą, jakie Owen słyszał w czasie procesu i po nim. Babcia i dziadek nienawidzili jego ojca, zanim ich córka za niego wyszła, a teraz jeszcze mocniej nienawidzili wspomnienia o nim. Stał się dla nich kozłem ofiarnym, cieniem, który mogli przedstawiać w najgorszy sposób i obwiniać, o co tylko chcieli. O wszystko.

Owen szybko się nauczył nie bronić tego cienia. Ale też nie miał takiej potrzeby. To nie był jego tata. I już niedługo wszyscy się o tym dowiedzą.

– Podciągnę oceny – obiecał. – Gdzie dziadek?

– Z tyłu – odpowiedziała babcia. – Chyba naprawia kosiarkę. Pewnie przydałaby mu się twoja pomoc.

Owen powstrzymał ironiczny uśmieszek. Dziadek nigdy nie potrzebował jego pomocy, a już na pewno nie przy naprawie silnika, a to znaczyło, że prawdopodobnie chciał o czymś porozmawiać. Owen nie lubił tych rozmów, ale wiedział, że nie da się ich uniknąć, więc kiwnął głową i powiedział:

– Pójdę sprawdzić.

Przeszedł przez duży pokój ze starym dywanem, który albo był tak odporny na brud, albo tak dobrze utrzymany, że zdaniem dziadków nie opłacało się go wymieniać. Ściany obwieszone były przeciętnymi obrazami babci. W kuchni wziął pomarańczę z misy z owocami, ustawionej na nieskazitelnie czystym blacie z laminatu, a później wyszedł tylnymi drzwiami z moskitierą, które skrzypnęły przy otwieraniu, a potem zamknęły się za nim z trzaskiem.

Ogródek był mały i wypielęgnowany do tego stopnia, że rośliny wyglądały na sztuczne. Tworzył go amebowaty w kształcie dywan gęstej trawy, otoczony rabatkami i krzewami. Granicę babcinego imperium wyznaczał wysoki na osiem stóp płot z drewnianych listewek, przy którym rosło kilka drzewek pomarańczowych i awokado.

Owen ruszył ceglaną ścieżką obiegającą dom z tyłu do bastionu dziadka, pracowni, której nikt nie nazywał warsztatem, chociaż tym właśnie była. We wnętrzu oświetlonym jedną żarówką dziadek pochylał się nad starą kosiarką. Miał na sobie swoje stare robocze ubranie – nosił takie same drelichowe kombinezony, odkąd Owen był małym chłopcem.

– To na sprzedaż? – zapytał Owen.

– Gdzie tam – odpowiedział dziadek. – Naprawa. Dla Egertonów z naszej ulicy.

– Policzysz im coś?

– Nie. Ale pewnie i tak spróbują mi zapłacić.

– Babcia powiedziałaby, że to ona powinna im zapłacić za to, że dali ci coś do roboty.

Dziadek zachichotał.

– Skąd wiesz, że im nie płaci?

Owen wgryzł się w skórkę pomarańczy, żeby ją przebić, i poczuł na języku goryczkę. Potem wsunął w powstałą szparę czubki palców i zaczął obierać owoc, z którego trysnął sok.

– Nie uwalaj mi tym podłogi – ostrzegł dziadek.

Owen zawsze myślał, że budynek, na który mówi się „pracownia”, jest właśnie takim miejscem, w którym sok może kapać na podłogę, ale pracownia jego dziadka była inna – tu wszystkie narzędzia, sprzęty i butelki z chemikaliami stały w idealnym porządku.

– Babcia pytała cię o stopnie?

– Tak.

– Czyli ja już nie muszę?

Owen wyrzucił skórkę pomarańczy do śmieci.

– W sumie właśnie to zrobiłeś.

Dziadek podniósł wzrok znad kosiarki.

– Faktycznie.

Potem wyprostował się, ściskając w dłoni jakąś część silnika, podszedł do stołu roboczego ustawionego przy przeciwległej ścianie i zaczął w niej dłubać, odwrócony plecami do Owena.

– Parę dni temu widziałem twojego przyjaciela z dzieciństwa. Jak on się nazywa? Javier?

– Tak? – Owen wsunął do ust cząstkę pomarańczy. Nie była kwaśna, tylko słodka i lekko cierpka.

– Dawno go tu nie widziałem.

Owen nic nie odpowiedział, tylko znów ugryzł pomarańczę.

– Przyjaźnicie się jeszcze? – spytał dziadek.

– Trochę. Właściwie to nie.

– Nie podobało mi się jego towarzystwo. Wyglądali na członków gangu.

– Skąd wiesz? – rzucił Owen.

– Po prostu wiem.

– To brzmi trochę rasistowsko, dziadku. Javier nie należy do żadnego gangu.

– Mam taką nadzieję. Zawsze uważałem, że to dobry dzieciak.

Owen dokończył pomarańczę, zalewając sobie brodę sokiem. Dziadek wciąż pracował nad tą samą częścią kosiarki, stojąc plecami do niego.

– Trzymasz się z dala od tych chłopaków, prawda?

– Dziadku, przestań – poprosił Owen.

– Tylko się upewniam. To już nie jest ta sama dzielnica, do której wprowadzaliśmy się z babcią. Kiedy twoja mama dorastała, było tu jeszcze w miarę porządnie, gorzej zrobiło się dopiero pod koniec jej liceum. – Wtedy mama Owena poznała jego tatę. Dziadek nie powiedział tego na głos, ale Owen był pewny, że o tym pomyślał. – Jestem stary i uparty. Za nic nie wyprowadziłbym się ze swojego domu. Ale to nie jest miejsce, które wybrałbym dla swojego wnuka. Już nie.

– Nie należę do gangu.

– Wiem.

– To dlaczego o tym rozmawiamy?

Dziadek odwrócił się, a światło jarzeniówki odbiło mu się na łysinie.

– Po prostu chcę, żebyś był ostrożny. Masz piętnaście lat. Wiem o dzisiejszej młodzieży więcej, niż ci się wydaje. Łatwo dać się ściągnąć na złą drogę. Każdy chce gdzieś przynależeć. Najpierw wydaje ci się, że masz wszystko pod kontrolą, ale zanim się zorientujesz, toniesz po uszy w kłopotach.

Zwykle właśnie tak przebiegały wizyty w pracowni. Dziadek próbował naprawić nie tylko silnik, lecz także swojego wnuka. Owen wiedział, że dziadek chce dobrze. I babcia też. Ale w wielu sprawach się mylili.

– Po prostu… – Dziadek pokręcił głową i znów odwrócił się w stronę stołu. – Po prostu uważaj na siebie. Masz coś zadane?

– Odrobiłem w szkole.

– Świetnie. W takim razie możesz wyprzedzić program.

– Szkoła jest jak bieżnia treningowa. Nie da się na niej wyprzedzać.

Dziadek znów zachichotał.

– Mądrala. Wracaj do środka i poucz się czegoś.

Owen uśmiechnął się, wyszedł z pracowni i ruszył tą samą ceglaną dróżką do tylnych drzwi. W domu zobaczył, że babcia wyłączyła telewizor i robiła coś w kuchni. Właśnie kroiła marchewki, a obok niej stała duża miska i leżała sterta warzyw do poszatkowania.

– Jak idzie dziadkowi? – spytała.

– Dobrze – odpowiedział Owen. – Ty też myślisz, że należę do gangu?

– Ma powody, żeby się o ciebie martwić – stwierdziła. – Sporo dobrych chłopaków z okolicy wpadło w złe towarzystwo. Trudno zapomnieć, co stało się z twoim ojcem.

– Tak, przy was się nie da. Idę do swojego pokoju – rzucił, odwracając się w stronę drzwi.

Babcia odłożyła nóż.

– Po prostu nie chcemy, żeby z tobą było tak samo.

Owen nie zareagował, bo gdyby otworzył usta, nie skończyłoby się to dla niego dobrze. Zostawił babcię w kuchni i przeszedł przez salon i przedpokój do swojej sypialni. Odsunął stopą trochę ubrań, żeby dało się zamknąć drzwi, przekręcił w nich klucz, a potem stał w miejscu parę minut, oddychając głęboko ze wzrokiem wbitym w sufit.

Wiedział, że jego tata nie był ideałem. W liceum sprawiał trochę problemów, miał na koncie jakieś drobne kradzieże i wandalizm, ale nic poważnego. Nic, co ciągnęłoby się za nim tak, żeby utrudniać mu dorosłe życie. Wyrósł z tego. Człowiek, którego znał Owen, pracował ciężko i był uczciwy. Mimo braku ukończonych studiów udało mu się przenieść z rodziną na przedmieście z ulicami wysadzanymi drzewami, gdzie w przydomowych ogródkach stały rowery, a na każdym podjeździe parkowały dwa dobre samochody. Ale dziadkowie Owena tego nie doceniali. Zawsze widzieli w nim tylko łobuza z liceum, więc kiedy jego tata został aresztowany, mama przez wszystkie miesiące procesu musiała wysłuchiwać tyrad z cyklu: „A widzisz? Od początku mieliśmy rację”.

Ale nie mieli racji. Ani oni, ani sędzia, ani przysięgli.

Owen podszedł do komputera i opadł ciężko na krzesło przy biurku, wywracając wieżę z pustych puszek po napojach gazowanych, ustawioną przy monitorze. Liczył na to, że Javier sprawdzi, czy ta technologia jest bezpieczna, i powie mu, czy wygląda dobrze, ale jeśli Javier się nie pojawi, Owen będzie musiał zająć się tym sam. Zabębnił w klawiaturę, żeby wyrwać komputer ze stanu hibernacji, a potem uruchomił wyszukiwarkę i zaczął czytać o Abstergo Industries, Animusie, czymś, co nazywało się Helisa i różnych horrendalnie drogich konsolach do gier. Ale trafił tylko na korporacyjny bełkot, upiększony przez speców od marketingu do tego stopnia, że pięknie brzmiał, ale nic nie znaczył. Trochę więcej znalazł na forach dyskusyjnych – głównie ostrzeżenia i paranoiczne tyrady o globalnym spisku, w który zamieszane jest Abstergo. Ale która międzynarodowa korporacja nie była zamieszana w jakiś spisek? Zdaniem Owena to była nieodłączna część tego świata.

Trochę czasu upłynęło mu na dalszych bezowocnych poszukiwaniach, a później jego mama wróciła z pracy w punkcie ksero. Owen usłyszał, jak drzwi wejściowe się otwierają, a potem z dużego pokoju dobiegł jej stłumiony głos, gdy rozmawiała z babcią. Po chwili rozległo się pukanie do jego pokoju.

Zamknął przeglądarkę.

– Proszę.

Klamka szczęknęła głucho.

– Zamknięte.

– A, sorry. – Owen zerwał się z krzesła i podbiegł do drzwi, żeby je otworzyć. – Zapomniałem.

– Wszystko okej? – Jego mama stała w korytarzu w swoim uniformie – niebieskiej koszulce polo. Miał wrażenie, że w ściągniętych gumką włosach było odrobinę więcej siwizny niż dzień wcześniej.

– Tak, w porządku – odpowiedział. – A co?

– Babcia wspomniała, że dziadek przeprowadził z tobą rozmowę.

Owen wzruszył ramionami.

– Nie różniła się zbytnio od rozmów, jakie prowadzi ze mną raz czy dwa razy w tygodniu.

– Chyba jest pod dużym wrażeniem spotkania z Javierem.

Owen przewrócił oczami.

– On wcale nie należy do gangu.

– Okej. – Uniosła dłonie usiane czerwonymi kreskami od świeżych zacięć papierem. – Skoro tak twierdzisz. Ale to dobrze, że dziadkowie się o ciebie martwią.

– Tak?

– To znaczy, że im zależy.

Owen odwrócił się tyłem do otwartych drzwi, rzucił się na łóżko i ułożył na plecach z rękami za głową.

– Ja bym tego tak nie ujął.

Mama weszła do pokoju.

– To jak byś to ujął?

– Powiedziałbym, że zależy im, żebym nie napadł na bank, jak mój tata.

Mama wyprostowała się nagle, jakby wpadła na niewidzialną ścianę.

– Nie mów tak.

– Przecież tak właśnie myślą.

– Nie o to mi chodzi. Po prostu… nie mów tak.

– Dlaczego? Ty też w to wierzysz. A przynajmniej już ich nie poprawiasz, kiedy o tym wspominają.

– Owen, proszę cię. Nie mogę… – Zerknęła w kierunku drzwi.

– Nieważne. – Zamknął oczy. – Jest, jak jest.

Mama została u niego jeszcze minutę, a potem słyszał, jak przechodzi przez pokój, brodząc w jego ubraniach i depcząc papierki po słodyczach, i w końcu zamyka za sobą drzwi.

Tej nocy, po kolacji i zmywaniu, Owen usłyszał, że jego mama kładzie się spać w sypialni przylegającej do jego pokoju. Zaraz potem w korytarzu rozległo się szuranie kapci dziadka. Minęło jeszcze parę godzin, zanim ucichły śmiech i muzyka z wyraźną partią saksofonu, gdy babcia skończyła oglądać nocne talk-show i poszła się położyć. I właśnie wtedy ubrany Owen wstał z łóżka, wciągnął bluzę z kapturem i wymknął się ze swojego pokoju. Drzwi wejściowe robiły za dużo hałasu, więc wyszedł od tyłu, uważając, żeby nie trzasnąć moskitierą.

Noc była chłodna, a wiatr miotał po ulicy potargane gazety. Dziadkowie Owena utrzymywali swój dom i ogródek w idealnym porządku, ale o wielu z sąsiadów nie można było powiedzieć tego samego. U tych, którzy podlewali trawnik, panoszyły się chwasty. U tych, którzy tego nie robili, w ogrodzie był głównie piach. Chodnik wybrzuszył się i popękał, zanim Owen się tu przeprowadził, ale od tamtej pory nikt go nie naprawił, więc jeśli się nie znało jego topografii, można było się potknąć w ciemności.

Owen musiał biec, żeby zdążyć na ostatni autobus, przejeżdżający blisko domu dziadków, ale udało mu się i wkrótce przyglądał się już przez swoje odbicie w szybie ulicom, mijanym w drodze do miejsca, którego adres podał mu Monroe. Właściwie nie był to adres, raczej lokalizacja w pobliżu fabryk i magazynów na peryferiach. Przesiadał się dwa razy – na szczęście pasujące mu autobusy jeździły przez całą noc. Potem przeszedł jeszcze jakąś milę, mijając ciemne zakratowane wystawy sklepowe i pokryte graffiti mury otaczające osiedla mieszkaniowe.

Ta część parku przemysłowego, do której zmierzał, wydawała się opuszczona – zobaczył zamknięte na kłódkę bramy, powybijane szyby i chwasty, zarastające wąskie prześwity między budynkami. Rzadko rozmieszczone latarnie plamiły ziemię żółtym światłem w kolorze wymiocin. Owen zaczynał się już zastanawiać, czy Monroe nie wcisnął mu przypadkiem kitu, kiedy nagle zauważył zaparkowany w cieniu autobus.

Nie przypominał pojazdów, którymi przyjechał Owen. Ten autobus był stary, nad przednimi kołami miał wystające błotniki, a między nimi zaokrągloną, wybrzuszoną maskę z szeroką kanciastą osłoną chłodnicy – każdy kolekcjoner klasycznych autobusów marzyłby o tym modelu, o ile faktycznie istnieli ludzie, którzy je kolekcjonowali. Był pomalowany na brązowo i miał przyciemnione wszystkie szyby, ale z jakiegoś powodu nie wyglądał na równie zaniedbany jak otoczenie.

Na żwirze z tyłu zachrzęściły czyjeś kroki. Owen odwrócił się gwałtownie.

– Wyluzuj – powiedział Javier. – To ja. – Był ubrany w białą bluzę z kapturem, a ręce miał wciśnięte głęboko do kieszeni.

Owen odetchnął z ulgą.

– Przyszedłeś.

– Zastanowiłem się – odpowiedział Javier.

– Dzięki. – Owen wskazał autobus głową. – To tam.

– Na pewno tego chcesz? – zapytał Javier. – Grzebać w swoim DNA? W swoim mózgu?

– Na pewno – odparł Owen. – Muszę poznać prawdę. Poza tym inne dzieciaki już to robiły.

– Tak słyszałem. Czyli Monroe powiedział ci, że to zadziała?

– Nie mieliśmy czasu się w to zagłębiać. Powiedział tylko, żebym się tu z nim spotkał.

Javier wzruszył ramionami.

– To chodźmy dowiedzieć się więcej.

Assassin's Creed

Подняться наверх