Читать книгу W szponach wroga - Matthias Blank - Страница 4

Polowanie na Rafflesa

Оглавление

Sześciu mężczyzn biegło szybko wzdłuż krętej uliczki... Zbliżała się północ.

Uliczka była tak wąska, że w ciągu dnia ani jeden promień słońca nie docierał do niższych pięter odrapanych starych domów... Gnieździła tu się największa nędza londyńska.

Mimo mgły, mężczyźni posuwali się raźno naprzód. Znali widać drogę doskonale. Szli gęsiego w dość znacznych odstępach, aby nawzajem na siebie nie wpadać. Dokoła panowała cisza. Mieszkańcy smutnych domów pogrążeni byli we śnie. Tylko, od czasu do czasu, jakieś jasno oświetlone okno lub uchylone drzwi, z których buchały kłęby rozgrzanego powietrza i dźwięki muzyki, świadczyły o tym, że tu żyją i bawią się jacyś ludzie.

Przed takimi właśnie drzwiami zatrzymała się na chwilę nasza szóstka. Prowadziły one do „lokalu“ Mikołaja Hare, znanego ongiś irlandzkiego boksera, obecnie zaś właściciela najpopularniejszej w tym światku meliny złodziejskiej.

Deszcz lał strumieniami i wskutek nierówności terenu woda płynęła środkiem ulicy wartkim strumieniem.

— Gadaj, Fatty — ozwał się nagle cieniutki falset któregoś z mężczyzn. Czy musimy pójść jeszcze dalej? Ubrałem się wieczorowo, mam na nogach nowe lakiery, a tu nic, tylko ganiaj, człowieku, niewiadomo dokąd!...

— Może chcesz abyśmy cię zanieśli, Jimie Peanut? — padło z ciemności ironiczne pytanie.

— Nie byłoby to najgorsze — odparł Jim. — Nie rozumiem, co za pomysł spotykać się w takiej przeklętej dziurze! Gdybym o tym wcześniej wiedział, nie przyszedłbym z pewnością...

— Mam nadzieję, że namyśliłbyś się... Zebranie zwołał sam mistrz Raff...

Zapanowało milczenie. Jim Peanut, niezadowolony, mruczał coś pod nosem.

— Dzisiejsze zebranie zwołane zostało w bardzo ważnej sprawie — zabrał znów głos ten sam mężczyzna, który przemawiał ostatnio. — Nie radzę nikomu wahać się... Mistrz wymaga bezwzględnego posłuchu Niedawno otrzymałeś godność „porucznika“ bandy... Ostrzegam cię: trzymaj się mocno i nie osłabiaj swego zapału. Nasz mistrz jest bezwzględny.

Peanut zwalczył w sobie chęć powiedzenia czegoś ostrego i szedł dalej w milczeniu. Po kilku minutach rozległ się głos mężczyzny, idącego na czele oddziałku:

— Stop!... Jesteśmy!

Zatrzymali się przed mocnymi drewnianymi, drzwiami. Na odgłos pukania rozległ się dźwięk kluczy i odgłos odsuwanych zasuw... Wymieniono jakieś tajemnicze słowa, stanowiące umówione hasło... Drzwi uchyliły się lekko. Ukazała się w nich jakaś niewyraźna postać, trzymająca w ręku ślepą latarkę, której czerwone światło przesunęło się szybko po twarzach sześciu mężczyzn. Dopiero wówczas drzwi otwarły się szerzej... Mężczyźni znaleźli się na niewielkim placyku, który dawniej stanowić musiał podwórze opuszczonej obecnie fabryki.

Człowiek z latarnią wprowadził ich do budynku, w którym znajdowały się wąskie kręcone schodki. Mężczyźni weszli po tych schodkach na górę i stanęli przed drzwiami, które przewodnik otworzył ciężkim kluczem.

Długim korytarzem ruszyli naprzód. Zatrzymali się na chwilę w niewielkiej jasno oświetlonej izbie. Przy drzwiach siedział na ławie jakiś mężczyzna. Na widok wchodzących poderwał się szybko i począł przyglądać im się uważnie.

— Jak się masz, Brain? — zawołał Fatty z uśmiechem. — Czy wszyscy już są? Jeśli mistrz już przyszedł, będzie można zaraz zaczynać.

Fatty, był małym człowieczkiem na krótkich nóżkach, przypominającym okrągły dziecinny balonik. Z kolei zwrócił się do Peanuta:

— Jesteśmy w komplecie — rzekł. — Zupełnie jak w knajpie Mike Harego... Właściwie kryjówka nasza znajduje się pod tą knajpą... Żadną inną drogą dostać się tu nie można. Istnieje jeszcze jedna droga i tę zna tylko mistrz. Moglibyśmy uciec tamtędy gdyby nakryła nas policja. Ale jest to ewentualność mało prawdopodobna!... Jesteśmy tu doskonale strzeżeni.

— Nie mogę zrozumieć, dlaczego nasz mistrz tak sobie upodobał to miejsce? — rzekł Peanut, wzruszając ramionami.

— Widocznie jest mniej wymagalny od ciebie. — odparł krótko Fatty. Musimy być ostrożni. Policja siedzi nam na karku i od pewnego czasu wszystkie nasze miejsca zebrań figurują w jej spisie.

Mężczyzna stojący na warcie przekonał się ponad wszelką wątpliwość, że zna każdego z obecnych. Otworzył więc drugie drzwi, prowadzące do sali obrad i cała szóstka znalazła się w piwnicy. Po środku stał długi stół z krzesłami, pod jedną ze ścian radio-odbiornik... W ciemnym kącie wałęsał się duży aparat fotograficzny, prawdopodobnie pozostałość z tych czasów, kiedy banda trudniła się głównie fałszowaniem banknotów.

Piwnicę oświetlała jasna elektryczna lampa zawieszona w ten sposób, że światło padało tylko na tę część stołu, przy której zasiadali zwykli członkowie bandy, podczas gdy druga część, zajęta przez starszyznę, pozostawała w cieniu.

Za stołem siedziało pięciu mężczyzn. Był to sam mistrz, jego adiutant, i trzej „kapitanowie“. Mężczyźni, którzy zatrzymali się w progu, byli „porucznikami“.

Od szeregu lat policja londyńska prowadziła zaciętą walkę z niebezpieczną bandą przestępców, noszącą nazwę bandy „Czarnego Kruka“. Walka ta dawała, niestety, mizerne rezultaty... Dopiero od trzech lat, to jest od czasu, gdy sławny John Raffles począł współdziałać na tym terenie z policją — walka ta przybrała zgoła inny obrót. Do zupełnego zwycięstwa było jeszcze daleko. Banda okazywała niezwykłą żywotność, spoistość i mocną organizację, czego dowodem było dzisiejsze zebranie w piwnicy, pod spelunką Mike Hara...

Mistrz siedział pomiędzy swymi dowódcami.

Był to szczupły człowiek o kościstej, suchej twarzy. Oczu jego nie było prawie widać, tak głęboko osadzone były w oczodołach. Gęste brwi, ciemną linią odcinały się dolną część twarzy od bladego czoła. Twarz ta robiła wrażenie niesamowite. Usta wąskie, o bezkrwistych wargach, otwierały się powoli, jak gdyby niechętnie...

Na widok wchodzących mistrz nie podniósł nawet głowy. W milczeniu zajęli swoje miejsca Fatty w wybrudzonym kombinezonie, Jim Peanut, zapięty na ostatni guzik z podejrzaną elegancją kieszonkowca i Oliver Petticoat, wysoki, chudy i opalony mężczyzna o zielonych, blisko siebie osadzonych oczach i ptasim nosie. Czwarty z nich wyglądał jak małomiasteczkowy inteligent z długimi bokobrodami, w wysokim kołnierzyku i z głową łysą, jak kolano. Tuż obok niego siedział maleńki człowieczek o wzroście dziecka i twarzy błazna cyrkowego. Szósty i ostatni, olbrzymiego wzrostu człek o dużych szaro-błękitnych oczach, nie czekając, aż mistrz otworzy posiedzenie, wyrwał się niecierpliwie...

Uciszyli go siedzący obok towarzysze a sam mistrz obrzucił karcącym spojrzeniem.

— Witajcie — rzekł grobowym głosem. Wezwałem was tu dzisiaj dla omówienia bardzo ważnej sprawy. Chodzi mianowicie o walkę, którą toczy z nami od pewnego czasu policja, uniemożliwiając każde nowe przedsięwzięcie...

Spojrzenie jego zatrzymało się na Fattym-Grubasku.

— Przed dziesięciu zaledwie dniami nasz towarzysz Fatty dostał się w ręce policji i z trudem tylko udało mu się ujść z życiem... Jestem głęboko przekonany, że sprawkę tę należy położyć na karb Rafflesa...

Na dźwięk znienawidzonego nazwiska szmer oburzenia przeszedł po zebranych. Mistrz podniósł rękę i zapanowała znów cisza.

— Jesteśmy w przededniu walki, która może wybuchnąć dziś, jutro lub pojutrze. Raffles nie zadawala się własnymi wyczynami, które w gruncie, rzeczy stawiają go w tym samym, co i my rzędzie... Nie wierzę w cele społeczne, które rzekomo przyświecają jego akcji. Raffles w obliczu prawa jest takim samym przestępcą, jak i my... I ten sam człowiek idzie ręka w rękę z policją w zwalczaniu naszej organizacji...

Zebrani spoglądali na siebie w milczeniu... Wiedzieli, że mistrz ma rację. Niebezpieczeństwo, grożące im z tej strony, było wielkie i należało mu za wszelka cenę zapobiec. Raffles zdołał bowiem wedrzeć się do nich, przeniknąć ich sekrety i poznać charakter ich organizacji. Był to człowiek, który potrafił dowolnie wcielać się w każdą, choćby najbardziej do niego niepodobną postać..

Dziś jednak byli bezpieczni. Jakkolwiek nikt z nich nie znał go osobiście, jedno było pewne: Raffles był mężczyzną wysokim, silnie zbudowanym, o charakterystycznych, błękitno-szarych oczach... Nie mógł więc się wcielić ani w Fattyego-Grubaska z wywiniętymi wargami, ani w Jima Peanuta z czarnymi oczami, ani w dziwacznego karła... Byli więc sami, wyłącznie między swoimi... Ale ta świadomość nie wystarczała... Chcąc pozbyć się Rafflesa należało go przede wszystkim schwytać, a to nie było rzeczą łatwą.

Jak gdyby zgadując myśli swych podwładnych, mistrz znów rozpoczął swym monotonnym głosem:

— Musimy zastanowić się nad metodami, które należy obrać... Celem naszym bezpośrednim jest schwytanie Rafflesa... Nie jest to sprawa łatwa. Tym razem jednak mam nadzieję, że wysiłki nasze, zostaną uwieńczone powodzeniem. Oczekuję przybycia pewnego człowieka, który ma nam udzielić nader ważnych wskazówek odnośnie osoby naszego wroga. W tych warunkach schwytanie Rafflesa staje się już tylko kwestią czasu...

W szponach wroga

Подняться наверх