Читать книгу W śnieżną noc - Maureen Johnson - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

Była Wigilia Bożego Narodzenia.

A mówiąc dokładniej, wigilijne popołudnie. Jednak zanim wprowadzę was w wir akcji, muszę coś wyznać. Wiem z doświadczenia, że jeśli ta kwestia wypłynie później, zaskoczy was tak bardzo, że nie będziecie mogli skoncentrować się na niczym innym.

Otóż nazywam się Jubilatka Dougal. A teraz dam wam chwilę, byście mogli ochłonąć.

Bo jeśli powie się to wprost i od razu, nie jest tak źle, ale wyobraźcie sobie, że jesteście w połowie zajmującej historii (którą niedługo przedstawię), a ja nagle spuszczam na was taką bombę: „Tak przy okazji, mam na imię Jubilatka”. Nie mielibyście pojęcia, co począć z tym fantem.

Wiem, że Jubilatka brzmi jak pseudo jakiejś striptizerki. Zapewne myślicie, że moją pasją jest taniec na rurze. Ale to nieprawda. Gdybyście mnie zobaczyli, od razu byście się domyślili (a przynajmniej mam taką nadzieję), że nie jestem striptizerką. Mam szesnaście lat i ciemne włosy obcięte na pazia. Czasami noszę okulary, a czasami szkła kontaktowe. Śpiewam w chórze oraz biorę udział w konkursach matematycznych, no i gram w hokeja na trawie, a sport ten bynajmniej nie kojarzy się ze zmysłowym wdziękiem i błyszczącym od oliwki ciałem, czyli z głównymi atrybutami striptizerskiego fachu. (Nic do nich nie mam, gdyby jakaś to czytała. Po prostu nie jestem jedną z nich. A moje obiekcje wobec tego zawodu budzi głównie lateks. Uważam, że może być niezdrowy dla skóry, bo nie przepuszcza powietrza).

Przede wszystkim przeszkadza mi, że Jubilatka to nie imię, lecz bohaterka jakichś obchodów. Nikt nie wie dokładnie jakich. Słyszeliście kiedyś, że ktoś urządza jubileusz? A jeśli tak, to czy byście na niego poszli? Bo ja nie. Kojarzy się z imprezą, na którą należy wynająć wielki nadmuchiwany zamek, obwiesić drzewa chorągiewkami, a potem wdrożyć skomplikowany plan usunięcia tony śmieci.

Jak się zastanowić, to jubileusz chyba może konkurować tylko z zabawą ludową.

Moje imię ściśle wiąże się z tą opowieścią, która, jak już wspomniałam, rozpoczęła się w wigilijne popołudnie. Był to jeden z tych dni, gdy czułam, że życie… po prostu mnie lubi. Egzaminy semestralne dobiegły końca, a do szkoły wracaliśmy dopiero po Nowym Roku. Siedziałam sama w domu, który wydawał się przytulny i bezpieczny. Miałam na sobie nowe ciuchy naszykowane specjalnie na ten wieczór: czarną spódniczkę, rajstopy, ogniście czerwoną koszulkę i nowe czarne buty za kostkę. Piłam latte z eggnogiem[1], którą sama sobie przygotowałam. Zapakowane prezenty kusiły ułożone w zgrabny stosik. Wszystko to poprzedzało czekające mnie wielkie wydarzenie: o szóstej miałam pójść do mojego chłopaka Noaha Price’a na doroczny rodzinny wigilijny Smorgasbord[2].

Doroczny Rodzinny Smorgasbord Price’ów to kamień milowy w historii naszego związku. To właśnie podczas zeszłorocznej imprezy zaczęliśmy ze sobą chodzić. Przed tamtym Smorgasbordem Noah Price był tylko gwiazdą na moim firmamencie… stałą, znaną, jasną, ale lśniącą daleko poza moim zasięgiem. Znałam go od czwartej klasy, lecz wyłącznie tak, jak zna się osobowości telewizyjne. Kojarzyłam nazwisko, oglądałam program. Oczywiście Noah fizycznie znajdował się nieco bliżej, ale z jakiegoś powodu takie osoby w realnym życiu wydają się nawet bardziej odległe i nieosiągalne niż celebryci. Bliskość wcale nie oznacza zażyłości.

Noah zawsze mi się podobał, lecz nigdy nie przyszło mi do głowy, by próbować poznać go bliżej. Takie pragnienie nie wydawało się rozsądne. Był ode mnie rok starszy, trzydzieści kilka centymetrów wyższy, szeroki w ramionach, miał piękne oczy i bujną czuprynę. Był po prostu ideałem – sportowcem, naukowcem, szychą w szkolnym samorządzie – takim facetem, który w wyobrażeniu przeciętnej osoby umawia się wyłącznie z modelkami, tajnymi agentkami albo kobietami, na których cześć nazywa się laboratoria badawcze.

Zatem kiedy zaprosił mnie, bym wpadła na El Smorgasbord w Wigilię zeszłego roku, oczy niemalże wyszły mi z orbit ze zdumienia i z ekscytacji. Przez trzy dni po tym zaproszeniu chodziłam jak błędna. Było ze mną tak kiepsko, że zanim poszłam na przyjęcie, musiałam trenować chodzenie po linii prostej w swoim pokoju. Nie miałam zielonego pojęcia, czy Noah mnie zaprosił, bo mu się podobam, czy zmusiła go do tego mama (nasi rodzice się znali), czy dlatego, że przegrał jakiś zakład. Moi przyjaciele też byli podekscytowani, ale oni i tak rozumieli chyba więcej niż ja. Twierdzili, że Noah obserwował mnie na konkursach matematycznych, śmiał się, gdy usiłowałam żartować z trygonometrii, i pytał o mnie w rozmowach ze znajomymi.

To była jakaś paranoja. Cała sytuacja wydawała mi się tak abstrakcyjna, jakbym dowiedziała się nagle, że na przykład ktoś napisał o mnie książkę.

Gdy już dotarłam na miejsce, usadowiłam się bezpiecznie w kąciku i spędziłam większą część wieczoru na rozmowie z siostrą Noaha, która (choć ją uwielbiam) nie jest zbyt głęboka. Według mnie nie da się powiedzieć zbyt wiele o ulubionej marce bluz z kapturem, zanim konwersacja zabrnie w ślepą uliczkę. Tymczasem Elise potrafi mistrzowsko rozwijać podobne wątki. Ma naprawdę wiele przemyśleń na temat bluz z kapturem.

Udało mi się w końcu przerwać rozmowę, gdy mama Noaha wniosła kolejny półmisek i mogłam się wymówić pretekstem: „Och, wybacz, ale to wygląda przepysznie”. Niestety to coś okazało się marynowaną rybą. Już miałam zrejterować, lecz gospodyni przyjęcia mnie powstrzymała:

– Proszę, spróbuj choć kawałeczek.

Zjadłam więc, ponieważ z charakteru jestem trochę lemingiem. Lecz tym razem uległość wyszła mi na dobre, bo okazało się, że Noah mnie obserwuje.

– Cieszę się, że spróbowałaś ryby – powiedział.

Zapytałam go dlaczego, bo naprawdę podejrzewałam, że to jakiś rodzaj zakładu. („Dobra, zaproszę ją, ale dacie mi dwadzieścia dolców, jeśli ją namówię, żeby wciągnęła marynowaną rybę”).

Ale Noah odrzekł:

– Bo ja też ją jadłem.

Nadal stałam z zachwycającym wyrazem totalnego ogłupienia na twarzy, kiedy dodał:

– I nie mógłbym cię pocałować, gdybyś ty również jej nie spróbowała.

Było to równocześnie niesmaczne i upojnie romantyczne. Mógł przecież pójść do łazienki i wyszorować zęby, tymczasem został i czaił się na mnie przy rybie. Wymknęliśmy się więc do garażu i całowaliśmy się pod półką z elektronarzędziami. Taki był początek naszego związku.

Zatem ta szczególna Wigilia, o której chcę wam opowiedzieć, nie była zwykłą Wigilią, lecz naszą pierwszą rocznicą. Trudno uwierzyć, że za nami już rok. Minął zdecydowanie za szybko…

Musicie bowiem wiedzieć, że Noah jest zawsze niezwykle zajęty. Niemal na pewno gdy pojawił się na świecie, maleńki, pomarszczony i różowiutki, został wypisany ze szpitala najszybciej, jak się dało, by mógł zdążyć na kolejne spotkanie. Jako uczeń ostatniej klasy, członek drużyny piłki nożnej i przewodniczący rady uczniów wolnego czasu miał jak na lekarstwo. Przez rok naszego związku spotkaliśmy się raptem na kilkunastu prawdziwych randkach, na których byliśmy tylko we dwoje. Wychodzi średnio jedna na miesiąc. Za to uczestniczyliśmy razem w wielu wydarzeniach. Noah i Jubilatka na kiermaszu ciast zorganizowanym przez radę uczniów! Noah i Jubilatka na loterii fantowej drużyny piłkarskiej! Noah i Jubilatka na imprezie dobroczynnej, w świetlicy, na spotkaniu organizacyjnym przed zjazdem absolwentów…

Noah zdawał sobie z tego sprawę i dlatego, choć na dzisiejszej Wigilii miało być mnóstwo gości, zapewnił mnie, że na pewno znajdziemy czas tylko dla siebie. Miał się postarać załatwić wszystkie swoje obowiązki wcześniej i obiecał, że jeżeli wytrzymamy dwie godziny na przyjęciu, wymkniemy się do jego pokoju, wymienimy prezentami i obejrzymy razem Jak Grinch ukradł święta. Potem odwiezie mnie do domu i po drodze zatrzymamy się gdzieś na chwilę…

Nie mógł jednak przewidzieć, że moi rodzice zostaną aresztowani i oczywiście wszystkie plany wezmą w łeb.

Wiecie, co to jest Świąteczna Wioska Flobie? To integralny element mojego życia, więc z góry zakładam, iż wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale ostatnio usłyszałam, że za często coś zakładam, toteż śpieszę wyjaśnić.

Świąteczna Wioska Flobie to kolekcja ceramicznych domków, z których można ustawić miniaturową wioskę. Rodzice zaczęli je zbierać jeszcze przed moimi narodzinami, więc oglądałam maleńkie brukowane uliczki, od kiedy nauczyłam się samodzielnie stać. Mamy wszystko – most z cukrowych lasek, Jezioro Lukrowe, sklep z żelkami, piernikową piekarnię, aleję Kandyzowaną. Kolekcja nie jest mała, więc rodzice kupili specjalny stół, na którym ją rozstawiają. Zajmuje on środek naszego salonu od Święta Dziękczynienia do Nowego Roku. Potrzeba aż siedmiu listew zasilających, żeby wszystko działało. Aby choć trochę zminimalizować szkodliwy dla środowiska pobór energii, zmusiłam ich, żeby wyłączali zasilanie przynajmniej na noc, ale musiałam stoczyć niezłą batalię.

Otrzymałam imię po domku nr 4, czyli po Auli Jubilata. To największy budynek w kolekcji oraz miejsce, w którym przygotowuje się i pakuje upominki. Jest wyposażony w kolorowe światełka, a także taśmociąg z prezentami obsługiwany przez malutkie elfy, które się obracają, jakby zdejmowały paczki z podajnika. Każdy z nich ma prezent przyklejony do dłoni, więc tak naprawdę wyglądają jak grupa torturowanych istot skazanych na rytmiczne podnoszenie i odkładanie tej samej paczki, dopóki świat się nie skończy albo silnik nie popsuje. Gdy byłam mała, zwróciłam na to uwagę mamy. Odpowiedziała, że nic nie rozumiem. Możliwe. Na pewno do tej kwestii mamy różne podejście, biorąc pod uwagę fakt, że mama uznała te miniaturowe budynki za wystarczająco ważne, by z nazwy jednego z nich stworzyć imię dla swojej pociechy.

Kolekcjonerzy Flobie mają na punkcie Świątecznej Wioski lekkiego szmergla. Organizują konwenty, prowadzą kilkanaście poważnych stron w sieci i wydają cztery czasopisma. Niektórzy próbują usprawiedliwiać swoją manię twierdzeniem, że domki Flobie to dobra inwestycja. Bo są warte kupę pieniędzy, co zresztą jest prawdą. Zwłaszcza te z numerami seryjnymi, które można kupić w sklepie Flobie wyłącznie w Wigilię. Mieszkamy w Richmond w stanie Wirginia, czyli w odległości raptem osiemdziesięciu kilometrów od Charlotte, gdzie znajduje się sklep, tak więc co roku dwudziestego trzeciego wieczorem moi rodzice ruszają do Flobie samochodem pełnym koców, krzeseł oraz zapasów, żeby całą noc siedzieć w kolejce i czekać.

Do tej pory produkowano sto budynków z numerami seryjnymi, lecz w zeszłym roku ograniczono tę liczbę do dziesięciu. I wtedy zrobił się niezły ambaras. Już sto budynków to było o niebo za mało, więc gdy ich liczba dziesięciokrotnie zmalała, pazury poszły w ruch i w powietrzu zawirowały powyrywane kłaki. W zeszłym roku klienci zaczęli się kłócić o miejsca w kolejce, a sprzeczka szybko przerodziła się w karczemną awanturę. Okładali się po głowach zrolowanymi katalogami Flobie, ciskali w siebie puszkami pierników, tratowali krzesła i wylewali ciepławą colę na przybrane mikołajowymi czapeczkami głowy przeciwników. Bójka była na tyle zaciekła i na tyle zabawna, że pokazano ją w lokalnych wiadomościach. Po tym incydencie Flobie zapewniło, że „podejmie kroki”, aby podobne ekscesy się nie powtórzyły, ale ja w to nie uwierzyłam. Takiej reklamy nie da się kupić za żadne pieniądze.

Nie pamiętałam jednak o tamtych wydarzeniach, gdy rodzice wyruszyli po budynek nr 68, czyli Elfi Hotel. I nadal nie zaprzątałam sobie tym głowy, pijąc latte z eggnogiem i zabijając czas przed pójściem do Noaha. Pomyślałam tylko przelotnie, że chyba się trochę spóźniają. Zazwyczaj wracali z Flobie w porze lunchu w Wigilię, a tymczasem była już prawie czwarta. Zabrałam się więc do świątecznych obowiązków, żeby czymś się zająć. Nie mogłam zadzwonić do Noaha… Wiedziałam, że ma urwanie głowy z przygotowaniami do Smorgasbord. Udekorowałam wstążkami i jemiołą prezenty dla niego. Włączyłam listwy zasilające Świąteczną Wioskę, zmuszając zniewolone elfy do harówki. Puściłam kolędy. Właśnie wyszłam, żeby włączyć lampki przed domem, gdy ujrzałam, że w moją stronę zmierza Sam, jak zawsze krokiem szturmowca.

Sam jest naszym prawnikiem, co tak naprawdę oznacza, że jest naszym sąsiadem, który, tak się składa, pracuje również jako niezwykle ważny prawnik w Waszyngtonie. To dokładnie taki człowiek, jakiego byś zatrudnił do przejęcia wielkiej korporacji albo do reprezentowania cię w sądzie, gdy ktoś pozwie cię o miliard dolarów. Niestety styl bycia ma dość obcesowy. Chciałam go zaprosić, żeby spróbował mojego latte z eggnogiem, ale nie dopuścił mnie do słowa.

– Mam złe nowiny – oznajmił, wprowadzając mnie do mojego własnego domu. – Doszło do kolejnego incydentu we Flobie. Pogadamy w środku. Wejdź.

Mówił takim tonem, że pomyślałam, iż rodzice zginęli. Wyobraziłam sobie góry Elfich Hoteli spadające z taśmy dostawczej i zasypujące wszystkich w pobliżu. Widziałam zdjęcia Elfiego Hotelu – miał ostre wieżyczki z lasek cukrowych, które mogły z łatwością przebić człowieka na wylot. A jeśli ktoś miał kiedyś zginąć od Elfiego Hotelu, to tylko moi starsi.

– Rodzice zostali aresztowani – wyjaśnił. – Siedzą w więzieniu.

– Kto siedzi w więzieniu? – zapytałam, ponieważ nie zawsze nadążam za biegiem wydarzeń, a także dlatego że łatwiej mi było sobie wyobrazić rodziców powalonych przez latający Elfi Hotel niż zakutych w kajdanki.

Sam tylko popatrzył na mnie, czekając, aż się ogarnę.

– Doszło do kolejnej awantury, kiedy rano wystawiono na sprzedaż nowe budynki – wytłumaczył po chwili. – Rozpętała się kłótnia o miejsce w kolejce, a twoi rodzice brali w niej udział. Policja nakazała zebranym się rozejść, ale oni nie posłuchali. Zostali więc aresztowani razem z kilkoma innymi klientami. Zatrzymano w sumie pięć osób. Mówią o tym w wiadomościach.

Nogi się pode mną ugięły, więc opadłam na kanapę.

– Dlaczego nie zadzwonili? – zapytałam.

– Przysługiwała im tylko jedna rozmowa – wyjaśnił. – Skontaktowali się ze mną, bo myśleli, że ich wyciągnę z aresztu. Ale nie mogę tego zrobić.

– Co to znaczy, że pan nie może?

Stwierdzenie, że Sam nie może wydostać moich rodziców z paki, było absurdalne. To tak, jakby pilot samolotu oznajmił nagle przez głośniki: „Witam wszystkich. Właśnie sobie przypomniałem, że nie bardzo umiem wylądować. Będę więc latał w kółko, aż ktoś wpadnie na lepszy pomysł”.

– Zrobiłem, co mogłem – oznajmił Sam – ale sędzia nie chce ustąpić. Ma dosyć afer z Flobie, więc zamierza zrobić z tego pokazową sprawę. Rodzice prosili, żebym zaprowadził cię na dworzec. Mam tylko godzinę, potem muszę wrócić na gorące ciasteczka i kolędowanie. Jak szybko możesz się spakować?

Przemawiał do mnie tym szorstkim tonem, którego zapewne używał, gdy dobijał przesłuchiwanego pytaniem, dlaczego właściwie uciekał z miejsca zbrodni cały umazany krwią. Nie był zadowolony, że takie zadanie spadło na niego w Wigilię. Mimo to przydałaby mi się choć odrobina empatii.

– Spakować? Dworzec? Dlaczego?

– Jedziesz pociągiem do dziadków na Florydę – oświadczył. – Nie udało mi się zarezerwować lotu. Wszystkie są odwołane z powodu śnieżycy.

– Jakiej śnieżycy?

– Jubilatko – Sam zaczął mówić bardzo wolno, doszedłszy do wniosku, że jestem chyba najgorzej poinformowaną osobą na świecie – zbliża się do nas największa od pięćdziesięciu lat śnieżyca!

Mój umysł wciąż nie działał, nic do mnie nie docierało.

– Nie mogę jechać – odparłam. – Mam się dzisiaj spotkać z Noahem. I są święta. Co z Bożym Narodzeniem?

Sam wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że Boże Narodzenie jest poza jego kontrolą i system prawny nic nie może zrobić.

– Ale… dlaczego nie mogę po prostu zostać w domu? To jakiś obłęd!

– Rodzice nie chcieli, żebyś siedziała sama przez święta.

– Mogę pójść do Noaha! Ja muszę tam pójść!

– Słuchaj – zniecierpliwił się – wszystko jest już załatwione. Nie damy rady skontaktować się teraz z rodzicami. Są przesłuchiwani. Kupiłem ci bilet i nie masz zbyt wiele czasu. Musisz się natychmiast spakować.

Spojrzałam na rozmigotane światełka maleńkiego miasteczka na stole. Widziałam cienie przeklętych elfów, które pracowały w Auli Jubilata, ciepły blask cukierni pani Muggin, powolny, lecz radosny ruch Elfiego Ekspresu jadącego po torach.

Jedyne pytanie, jakie mi przyszło do głowy, brzmiało następująco:

– A… co będzie z wioską?

1 Tradycyjny angielski koktajl na bazie mleka, śmietany, jajek i cukru, a czasami również alkoholu (przyp. tłum.).

2 Przyjęcie w formie szwedzkiego stołu (przyp. tłum.).

W śnieżną noc

Подняться наверх