Читать книгу Mesut Özil. Magia w grze. Moja historia - Месут Озил - Страница 6

PROLOG
Najważniejsza bura w moim życiu

Оглавление

Jeśli powie jeszcze choć jedno słowo, to pęknę. Jeszcze jedno. Czego ten koleś właściwie ode mnie chce? Dlaczego tak się na mnie uwziął? Przecież to nie jest normalne. To jest szalone. Ach, skąd mam wiedzieć, co mu jest. Na pewno jest dogłębnie niesprawiedliwy!

Podczas przerwy siedzę w szatni Realu Madryt. Mojego klubu. Miejsce po mojej prawej jest wolne. Zazwyczaj zajmuje je Karim Benzema, ale tym razem rozgrzewa się na murawie, bo ma wejść na boisko w drugiej połowie. Zagubiony we własnych myślach Sami Khedira wiąże sobie buty. Cristiano Ronaldo spogląda w powietrze. Nasz trener, José Mourinho, krzyczy. Nieprzerwanie. Przede wszystkim na mnie. Tak naprawdę w całej jego wypowiedzi to ja jestem tematem.

A przecież biegałem jak szalony. Grałem całkiem nieźle. Serio. Przecież przyznałbym sam przed sobą, gdyby tak nie było. Prowadzimy z Deportivo La Coruña 3:1. Nasz przeciwnik wyszedł na prowadzenie w 16. minucie. Po tym jednak odmieniliśmy los spotkania. W ciągu 21 minut Cristiano Ronaldo zdobył dwa gole, a Ángel Di María dołożył jeszcze jedną bramkę.

Obydwaj byli wystawiani na skrzydłach, a na szpicy grał Gonzalo Higuaín. Za moimi plecami zabezpieczali mnie Khedira oraz Luka Modrić. Tak naprawdę wszystko było dobrze. Zamiast słuchać pochwał dla całej drużyny i dla mnie, po raz kolejny obrywam po głowie. Mourinho uparł się na mnie już tydzień temu. W meczu z Rayo Vallecano posadził mnie początkowo na ławce. W przegranym spotkaniu z Sevillą ściągnął mnie w przerwie z boiska. Dobra, to mogłem jakoś zrozumieć. Przegrywaliśmy już od pierwszej minuty po golu Piotra Trochowskiego i na pewno nie zagraliśmy chwalebnie.

Ale teraz? Pokazaliśmy charakter. Kontrolowałem grę. Moje podania były celne.

No dobra, pod koniec połowy, chwilę przed gwizdkiem, spuściłem nieco z tonu. Zamiast pędzić co sił z powrotem, wracałem się dwa czy trzy razy jedynie na pół gwizdka. Angażowałem się jedynie na 80−90 procent. Mimo wszystko nie grałem słabo. Czy to naprawdę wystarczający powód, aby zrugać mnie tak przed całą drużyną?

Wymieniam szybko spojrzenia z Sergio Ramosem, moim przyjacielem. Naprawdę lubię tego kolesia. Potem znów gubię się we własnych myślach, podczas gdy burza Mourinho wywołana w szatni trwa w najlepsze.

Szatnie to nie są miejsca, które bym jakoś szczególnie lubił, i to bez względu na to, gdzie się znajdują. Jest mi obojętne, czy są staroświeckie, czy też bardzo nowoczesne. Wszystko jedno, czy są przy boisku, czy w kompleksie treningowym. Wiem, że kibiców piłkarskich z całego świata ciągnie do szatni swoich drużyn. One działają na nich jak magnez. Każdy chce ujrzeć święte miejsce klubów. Wielu jest gotowych zapłacić, aby tylko móc spojrzeć na szafkę Ronaldo czy Messiego.

Dla mnie szatnie nie mają w sobie niczego mitycznego. Nie emanują magią. Nie są czymś szczególnym. Oczywiście, są centrami kontroli. Przypominają pod tym względem wieże lotniskowe. Trenerzy pełnią w nich rolę kontrolerów ruchu lotniczego, którzy wydają instrukcje dotyczące kierunku ruchów. Mimo wszystko nie jest to miejsce święte. Krótko przed meczem i po jego zakończeniu szatnia jest dla mnie swego rodzaju klatką. Pragnę z niej jak najszybciej uciec. Niczym tygrys, który tęskni za wolnością. W szatni jednak czas płynie wolniej. Kwadrans przed wznowieniem gry dłuży się niemiłosiernie, dlatego że chcę szybko wrócić na murawę i biegać za piłką!

Szatnia służy jedynie przygotowaniu. To boisko, murawa jest moją sceną. Ona mnie elektryzuje. To tam jest moje miejsce. Gdy wchodzę na płytę, doświadczam pewnego rodzaju uwolnienia. W życiu prywatnym można przeżywać cięższe chwile, wdawać się w kłótnie, dyskusje, sprzeczki. Dla mnie na boisku nie ma problemów. Te 90 minut, a czasem nawet więcej, jeśli dochodzi do dogrywki, postrzegam jako symbol pokoju. Czystą przyjemność. Trawa nie musi być nawet idealnie przycięta. Nie wymagam perfekcyjnie naniesionych linii. Żeby być zadowolonym, nie muszę nosić idealnych korków. Muszę być jedynie w stanie grać w piłkę. To boisko czyni mnie szczęśliwym. Nie szatnia, to ciasne pomieszczenie, czasami mające 16 metrów kwadratowych, a czasami 80.

Chcę uciec z tej klatki. Szczególnie teraz, w tej chwili upokorzenia.

Mourinho stoi na środku szatni. Gada, gada i gada. Tak właściwie to bardziej krzyczy: Mesut to, Mesut tamto. Mesut tu, Mesut tam.

Staram się wyłączyć percepcję. Sprawić, że ta sytuacja po mnie spłynie. Czuję, że ta krytyka coraz bardziej doprowadza mnie do wrzenia.

„Myślisz, że dwa ładne podania wystarczą – wrzeszczy Mourinho. –Uważasz, że jesteś zbyt cenny na pojedynki jeden na jednego. Myślisz, że jesteś na tyle dobry, że wystarczy ci gra na 50 procent”.

Zastygnął w bezruchu. Wpatruje się we mnie swoimi ciemnoniebieskimi oczami. Ja wpatruję się w niego. Jak dwóch bokserów podczas pierwszej rundy pojedynku.

Nie daje po sobie niczego poznać. Czeka na moją reakcję. Jak ja go w tej chwili nienawidzę! A przecież tak naprawdę kocham José Mourinho.

To on w istocie jest powodem, dla którego w 2010 roku przeszedłem z Werderu Brema do Realu Madryt. Nie zdecydowałem się na klub, ale na trenera. Zdecydowałem się na José Mourinho. Nikogo innego bym nie wybrał.

Znaleźć się pod jego trenerskimi skrzydłami, pragnąłem od 2008 roku, gdy z Werderem graliśmy na Giuseppe Meazza przeciwko Interowi Mediolan. W bramce Włochów stał Júlio César. W ataku grali Adriano, Zlatan Ibrahimović i Mario Balotelli. Co za nazwiska. Co za drużyna. Genialnie ustawiona taktycznie – właśnie za sprawą José Mourinho. Już w pierwszej minucie Adriano wybił się w naszym polu karnym w powietrze i próbował bocznymi nożycami pokonać Tima Wiesego, jednak jego strzał minął bramkę o centymetry. Chwilę później gola o mały włos nie strzelił Ibrahimović, trafiając w boczną siatkę. Po 14 minutach przegrywaliśmy 0:1 po golu Maicona.

Inter był silny. W pewnych fazach meczu udawało im się wszystko. Czasami, podczas przerw w grze, patrzyłem na Mourinho i przyglądałem się, jak dyryguje zespołem. To wszystko było nacechowane najwyższą pasją. Fascynowało mnie, jak pozytywnie jest nastawiony wobec swoich piłkarzy.

W 62. minucie przebiłem się lewym skrzydłem i niemal idealnie dośrodkowałem do Claudio Pizarro, który strzelił na 1:1. Znów spojrzałem w stronę Mourinho, który – tak sobie przynajmniej wyobrażałem – był pod wrażeniem. Po meczu podał mi dłoń i pogratulował mi silnym klepnięciem w plecy. Tak oto mnie kupił. Jeszcze tej samej nocy po meczu powiedziałem mojemu doradcy, Rezie Fazeliemu: „Pewnego dnia zagram pod wodzą José Mourinho”.

Co mi się tak spodobało u Mourinho? Sposób, w jaki mówił, poruszał się, jego elegancki styl ubierania. W każdej chwili sprawiał wrażenie opanowanego i pewnego siebie. Takiego stylu bycia dopatrzyłem się wówczas u niewielu trenerów.

Dwa lata później, po mistrzostwach świata w 2010 roku, rzeczywiście ściągnął mnie do siebie. Mourinho wygrał wówczas Ligę Mistrzów z Interem Mediolan, a następnie przeszedł do Królewskich.

W tamtym czasie w grę wchodziło dla mnie pięć klubów. Zainteresowanie okazał Arsenal Londyn, jak również Manchester United, Bayern Monachium, FC Barcelona i Real Madryt.

Mój doradca spotkał się z władzami Bayernu. Szefowie klubu opowiedzieli mu, w jakiej roli mnie widzą na boisku. Takie same rozmowy prowadziłem później z innymi klubami. Jednak w 2010 roku Bayern był wyraźnie krok za Realem i Barceloną. Dopiero co przegrali pod wodzą van Gaala finał Ligi Mistrzów przeciwko Interowi Mourinho. Patrząc obiektywnie, obydwa hiszpańskie kluby były bardziej szanowane na świecie, większe, głośniejsze i ważniejsze. Tylko je więc brałem pod uwagę. Gdy kilka dni później spędzałem czas w domku letniskowym na Majorce wraz z kuzynem Serdarem, bratem Mutlu i kumplami, między innymi Barisem i Ramazanem, doradca powiedział mi, że zadzwoni do mnie Mourinho.

Do dziś pamiętam, jaki miałem mętlik w głowie, gdy mój doradca zdradził mi, z kim niebawem mam porozmawiać. To nie była zwykła pogawędka. To była prawdziwa, znacząca rozmowa.

Nie jestem kimś, kto lubi mówić i kto mówi dużo. Nie potrafię być w centrum i przemawiać tak, że ludzie słuchają mnie z otwartymi ustami. Przede wszystkim nie znałem ani portugalskiego, ani włoskiego, a angielskim nie władałem biegle. Nie miałem więc szans na bezpośrednią rozmowę z Mourinho. Miałem jednak tak wiele pytań. Gdy myślałem o telefonie, zaczynało mi się kręcić w głowie. Byłem tak zdenerwowany, jak przed pierwszą rozmową telefoniczną z dziewczyną, w której byłem jako młody chłopak zakochany.

Wraz z agentem oddaliliśmy się do jednego z pokoi w Finca. Zabrzmiał telefon. Mourinho dzwonił do mojego doradcy z zastrzeżonego numeru. Gdy się przedstawił, nie potrafiłem wydać z siebie żadnego dźwięku. Moje serce biło szybciej niż po 20 interwałach.

Mój agent rozmawiał z nim, a jego telefon był ustawiony na tryb głośnomówiący, tak abym mógł wszystko słyszeć. Wsłuchiwałem się w głos Mourinho. Starałem się wychwycić cokolwiek, zrozumieć strzępy wypowiedzi, choć nie wyłapywałem przy tym kontekstu.

Mój doradca przerywał rozmowę, aby streścić mi jej treść, przetłumaczyć, o co w danej chwili chodziło.

Ta rozmowa doprowadziła mnie do szaleństwa. Czasami mój doradca wymieniał z Mourinho ciurkiem dziesięć zdań i ich nie tłumaczył. Słyszałem, jak obydwaj się śmieją. Co chwilę go szturchałem i żądałem przetłumaczenia. On mnie jednak spławiał, prosząc o odrobinę cierpliwości.

Po trzech kwadransach rozmowa się zakończyła. Zdenerwowany łaziłem po pokoju. „On naprawdę chce mnie ściągnąć. Słyszałeś? Mourinho chce mnie w swoim zespole!”

Kilka dni później wsiadłem na pokład prywatnego samolotu, zorganizowanego dla mnie specjalnie przez Real Madryt. Poczułem się jak gwiazda rodem z Hollywood. Do tamtej chwili nie miałem pojęcia, jak luksusowa może być podróż. Nigdy nawet nie widziałem prywatnego samolotu chociażby z daleka. Teraz, na Majorce, miałem odprawę w oddzielnym terminalu. Nawet nie musiałem ustawiać się w kolejce, aby oddać bagaż. Do 2010 roku nie było mi dane doświadczyć tego świata.

W Madrycie czekał na nas kierowca, który limuzyną najpierw zawiózł nas do domu Jorge Valdano, ówczesnego dyrektora sportowego Realu.

Był to bardzo dostojny mężczyzna, miał swój udział w transferze mojego absolutnego idola Zinédine’a Zidane’a, Cristiano Ronaldo i Davida Beckhama. Nigdy nie widziałem bielszej koszuli niż ta, którą miał na sobie. Jego krawat osadzony był na samym środku. Nie mogę sobie więcej przypomnieć. Pewnie dlatego, że w myślach byłem już przy José Mourinho, którego za chwilę miałem poznać. Po raz pierwszy spotkam go prywatnie. W końcu się pojawił: człowiek, który doprowadził FC Porto do mistrzostwa Portugalii i triumfu w Lidze Mistrzów, człowiek, który wygrał z Chelsea mistrzostwo i Puchar Anglii, człowiek, który wygrał z Interem Mediolan wszystko, co można wygrać na arenie krajowej i międzynarodowej.

Już na samym początku, gdy tylko wszedł do pomieszczenia, w oczy rzucił mi się jeden szczegół – emblemat Realu na garniturze, który wydawał się nosić z wielką dumą. Ta złota korona. Te soczyste kolory. W mojej głowie od razu zaczął odtwarzać się film. Marzyłem o wybiegnięciu na murawę stadionu Królewskich, na Bernabéu. Wyobrażałem sobie, jak zakładam białą koszulkę Realu Madryt. Wizja tego wszystkiego oszołomiła mnie tak bardzo, że nawet nie dotarło do mnie, co początkowo trener do mnie powiedział.

Z czasem jednak oprzytomniałem. To on wyrwał mnie z moich marzeń, tego irracjonalnego świata. Czy jestem już gotów, by grać w tej legendarnej drużynie? Miałem przejść z Werderu Brema do Realu Madryt? Z dobrej ekipy z Bundesligi do największego klubu na świecie? Kim niby byłem? Nikim w porównaniu z gwiazdami Realu! Nikim na wielkiej, międzynarodowej piłkarskiej scenie.

Nie jestem ani naiwny, ani ślepy. Oczywiście, zastanawiam się nad porażkami, nad niepowodzeniem. Byłoby nieodpowiedzialne z mojej strony, jeślibym tego nie czynił. Będąc młodym piłkarzem, nie wystarczy zaprezentować się dobrze w jednym meczu. Gdy rozbrzmiewa ostatni gwizdek, przestaje to mieć znaczenie. Dziś szybko zapomina się o dziesięciu dobrych meczach z rzędu. Gdy jesteś piłkarzem, nie masz kredytu na dobre mecze. Jedno czy dwa gorsze spotkania – i już cię nie ma. Ponownie zaczynasz od zera. Czy naprawdę dostałbym realną szansę na grę w Madrycie? To pytanie krążyło mi wówczas nieustannie po głowie.

„Tak, dam ci tę szansę – powiedział Mourinho. – Bardzo realną szansę! Trenuj dobrze. Później graj dobrze. Jeśli chcesz być lepszy, to uczynię cię lepszym. Real Madryt nie jest dla ciebie wielkim krokiem. Real Madryt jest jedynym krokiem. Zaufaj mi. Najpierw zrobię z ciebie podstawowego gracza, a to otworzy ci wszystkie furtki świata. Wtedy pokażesz całemu światu, na co cię jeszcze stać. Uwierz mi: tego potencjału jest w tobie cholernie dużo”.

Mourinho rozwiał wszelkie wątpliwości. Dostałem to, czego potrzebowałem, aby nabrać odwagi na tak wielki transfer.

Po rozmowie pojechaliśmy na Estadio Santiago Bernabéu. Valdano oprowadził mnie po świętych zakątkach Królewskich. Minęliśmy wszystkie trofea, które Real zdobył podczas swojej długiej historii. W pieczołowicie wypolerowanych, lśniących pucharach można było się przeglądać. Ten widok był magiczny, kuszący. Przesłanie było jasne: Witaj w superklubie! W zespole zwycięzców, z którym zdobędziesz najwyższe laury.

Kątem oka dostrzegłem, że obserwuje mnie szef Realu. Najchętniej udawałbym wyluzowanego i obok tych pater, pucharów i rzeźb ze szkła przeszedłbym bardziej opanowany. Nie potrafiłem jednak ukryć mojej fascynacji. Puchary błyszczały, a ja promieniałem ze szczęścia.

Gdy później przyjmowała mnie Barcelona, to właśnie tego mi zabrakło. Obejścia z przewodnikiem całego stadionu Camp Nou Katalończyków. Nie dostałem takiej gęsiej skórki jak w Madrycie. Barcelona, w przeciwieństwie do Madrytu, mną nie poruszyła. Nie pokazali mi swojego stadionu. Nikt nie oprowadził mnie po kompleksie treningowym. Cała wizyta nie przebiegła w tak serdecznej atmosferze, a szkoda, bo przecież podziwiałem styl gry tej drużyny.

Duże znaczenie miał też fakt, że trener wielkiego hiszpańskiego rywala Realu nie znalazł chwili, żeby się ze mną spotkać.

Zanim osobiście pojawiłem się w Barcelonie, byłem przekonany, że to tam właśnie trafię. W tamtym czasie żadna drużyna nie grała tak pięknie, jak Barça. Oglądanie ich gry kombinacyjnej było prawdziwą rozkoszą. Katalończycy wymieniali między sobą piłkę 20−30 razy. Z lekkością i precyzją, która przypominała godzinną choreografię.

Nieobecność Pepa Guardioli sprawiła, że zacząłem coś podejrzewać. Gdy wracaliśmy samolotem z Barcelony, co rusz pytałem mojego doradcę: „Dlaczego nie było trenera?”. On odpowiadał zawsze tak samo: „Jest na urlopie”. Guardiola nawet do mnie później nie zadzwonił. Nie wysłał SMS-a. Nie dał mi sygnału potwierdzającego, że mnie chce. To sprawiło, że moja fascynacja Barceloną sukcesywnie traciła na sile.

Po wizycie w obydwu wielkich klubach zasiadłem do stołu z moim doradcą. „Mesut – powiedział. – To są twoje opcje. Możesz przejść przez jedną z tych pięciu bramek”. Następnie sporządziliśmy listę z argumentami za i przeciw, bardzo krytycznie, zupełnie jak w szkole.

Po stronie Barcelony wpisałem na przykład: „zajebista piłka”, czy też „zagram u boku Xaviego, Iniesty, Messiego”. Ogólnie zebrałem około 10 punktów za Barceloną. Ten jeden punkt, który napisałem przeciwko klubowi z Katalonii, wykluczył ich jako mojego przyszłego pracodawcę. „Pep Guardiola – czy on mnie w ogóle chce? Czy jestem dla niego kimś?” Ta wątpliwość okazała się decydująca.

To za sprawą zachowania Guardioli nie trafiłem do Barcelony. Nie zdecydowałem się na to przede wszystkim dlatego, że Mourinho w tym samym czasie tak bardzo o mnie walczył. Był taki przekonujący, taki serdeczny, troskliwy. Był totalnym przeciwieństwem Guardioli. Postawiłem więc na José Mourinho i Real Madryt.

Wybrałem kogoś, kto w tej chwili tak mnie ochrzania. Minęło 10 minut przerwy, a Mourinho dalej na mnie krzyczy. Starczy tego.

„Czego ode mnie właściwie chcesz?”, odpowiedziałem mu głośno, a następnie po cichu zwróciłem się do Ramosa: „Oszaleję. Niech zamknie ten ryj. Nigdy nie jest zadowolony”.

„Chcę, żebyś zagrał tak dobrze, jak potrafisz – krzyknął Mourinho. – Chcę, żebyś podejmował pojedynki jeden na jeden. Wiesz, jak takie pojedynki wyglądają w twoim wykonaniu? Nie? Pokażę ci”.

Mourinho stanął na palcach, przyłożył ręce blisko tułowia, ścisnął usta i zaczął skakać po kabinie. „Tak wchodzisz w pojedynki. Żeby tylko nie bolało. Obym się nie pobrudził”, krzyczał, parodiując pojedynki Özila.

Nakręca się coraz bardziej. Jego puls oscyluje wokół 180, a mój wynosi pewnie około 200. Nie wytrzymuję. Nie mogę i nie chcę się już hamować. Mój południowy temperament bierze nade mną górę.

„Skoro jesteś taki zajebisty, to sam zagraj – krzyknąłem i rzuciłem mu przed nogi moją koszulkę. – No masz, zakładaj ją. Już”.

Mourinho tylko zaśmiał się szyderczo. „O, już się poddajesz?”, spytał. „Jesteś tchórzem – powiedział stojąc jedynie kilka centymetrów ode mnie. – Czego chcesz? Uciec pod piękny, cieplutki prysznic? Chcesz sobie umyć włoski? Chcesz być sam? Może jednak wolisz wyjść na boisko i pokazać kolegom z drużyny, fanom i mi, na co cię stać?”

Mourinho mówił teraz ze spokojem. W jednej chwili przestał być cholerykiem, a stał się opanowany, co rozwścieczyło mnie jeszcze bardziej. Dlaczego jemu udaje się tak uspokoić, a ja jestem o krok od załamania? Jestem taki wściekły. Najchętniej rzuciłbym w niego moimi korkami. Chcę, żeby przestał. Niech mnie zostawi w spokoju.

„Wiesz co, Mesut – powiedział tym razem głośniej. – Popłacz się! Rycz! Jesteś małym dzieckiem. Idź pod prysznic. Nie jesteś już nam potrzebny”.

Podniosłem się, ściągnąłem korki, chwyciłem ręcznik i bez słowa ruszyłem pod prysznic, nawet nie spoglądając w stronę trenera. Dodał jeszcze prowokująco: „Nie jesteś Zinédine’em Zidane’em. Nie! Nigdy! Jeszcze daleko do tego!”.

Poczułem, jakby na mojej szyi zaciskała się pętla. Te słowa uderzyły mnie, jak ciosy prosto w serce. Mourinho dokładnie wie, co mówi. Dobrze wiedział, jak bardzo podziwiałem Francuza będącego jedynym piłkarzem, którego naprawdę traktowałem jak idola.

„Nie jesteś Zidane’em!” Słowa te jeszcze przez długi czas krążyły po mojej głowie. Tymczasem zostałem sam w szatni. Drużyna ponownie wybiegła na murawę. Moje miejsce zajął Kaká. Później dowiedziałem się, że Sergio Ramos chwycił moją koszulkę i założył ją pod swoją. Mój czarny numer na plecach przebijał przez jego.

W drugiej połowie gole zdobywali Pepe i Ronaldo, dzięki czemu, podczas gdy ja byłem pod prysznicem, mecz zakończył się wynikiem 5:1. Nigdy przedtem żaden trener tak mnie nie zganił w szatni. Nigdy przedtem nie doświadczyłem tego, że moje postrzeganie poprawnego i niepoprawnego zachowania na boisku zostało tak podważone. Co się tu wydarzyło? Dlaczego Mourinho, ten wspaniały trener, tak ze mną postąpił? Co chciał mi w ten sposób przekazać?

Wieczorem, 30 sierpnia 2012 roku, jakoś chwilę przed 21.00 zacząłem się sam nad tym ostro zastanawiać. Tak ostro, jak nigdy wcześniej. Ta kłótnia absorbowała mnie przez kilka tygodni. Kim byłem? Skąd pochodziłem? Gdzie chciałem trafić? Żeby znaleźć odpowiedzi, rozmyślałem na temat całego mojego dotychczasowego życia.

Mesut Özil. Magia w grze. Moja historia

Подняться наверх