Читать книгу Mesut Özil. Magia w grze. Moja historia - Месут Озил - Страница 7
1.
Mój wstydliwy dom Co może zdziałać wzajemne wsparcie
ОглавлениеStoję na najwyższym stopniu schodów i tępo wpatruję się w ciemność. Od kiedy tylko pamiętam, włącznik światła, znajdujący się nad balustradą, nie działa. To samo tyczy się wielu rzeczy znajdujących się tu, w budynku stojącym na Bornstraße, w dzielnicy Bulmke-Hüllen w Gelsenkirchen, w moim domu.
Na przykład drzwi wejściowe – są tak wypaczone, że my, dzieci, musimy zapierać się z całej siły, aby móc je otworzyć. Zamocowana u spodu metalowa listwa szoruje za każdym razem po podłodze, która jest mocno porysowana. Szare, metalowe skrzynki na listy są obite. Na ścianie zewnętrznej nie ma nawet solidnej tabliczki z numerem domu. Prawdopodobnie pewnego dnia ktoś ją ukradł. Możliwe jest też, że po wielu latach zmagania się z wiatrem i deszczem po prostu spadła ze ściany i nikt już jej ponownie nie powiesił. Numer 30, bo taki miał nasz dom, ktoś odrysował zielonym sprayem na białej ścianie.
Chcę zejść do piwnicy i wziąć rower, jednak samemu się nie odważę. Żadne z nas, dzieci, nie zapuści się samemu w to straszne miejsce. Właściwie chcąc tam zejść, należałoby najpierw wstrzymać oddech, wbiec najszybciej jak się da, a następnie wybiec, bo tak bardzo tam śmierdzi. Przede wszystkim moczem. Nie wiem tak naprawdę, czy śmierdzi przez sąsiadów, którzy tam po prostu leją, czy też od mnożących się na dole szczurów.
Tak, są tam szczury, które przejęły władzę nad piwnicą, i z roku na rok jest ich coraz więcej. Starsze dzieci opowiadają o tym, jak szczury dotkliwie gryzły dorosłych. Wmówili nam, że gryzonie napadają na ludzi i zadają poważne rany każdemu, kto narusza ich terytorium.
Nie możemy jednak zostawiać rowerów przed domem. Od razu zostałyby ukradzione. A mój rower jest dla mnie niczym skarb. Nie mam wielu cennych rzeczy. Na ten rower moi rodzice musieli ciężko pracować i długo oszczędzać. Nie pozostawało nam więc nic innego jak tylko szturmować szczurzą piwnicę. Nawet w dwie osoby nie ośmielamy się schodzić wytartymi, betonowymi schodami. Tylko w obecności mojego starszego brata, Mutlu, odważamy się zejść we troje. Najczęściej jest nas jednak piątka. Wchodzimy i mocnymi krokami próbujemy przegonić szczury.
Razem z moją rodziną mieszkamy na najwyższym, czwartym piętrze. Mieszkanie jest małe. Moje siostry, Nese oraz Duygu, mają wspólny pokój, a ja śpię w jednym pomieszczeniu wraz z bratem Mutlu. On ma swoje łóżko, a ja tylko materac, który każdego ranka wstawiamy pod ścianę, dzięki czemu mamy więcej miejsca do zabawy. Nie ma życia prywatnego.
Tak naprawdę to lubię nasze mieszkanie, mimo tej strasznej piwnicy. Moi rodzice starali się je urządzić najlepiej, jak mogli.
Gdy zacząłem później grać dla Rot-Weiss Essen, po okolicznych domach rozwoził nas specjalny autobus i w tej chwili zacząłem się wstydzić tego, gdzie mieszkam. Niektóre dzieciaki mieszkają w pięknych miejscach, w eleganckich domkach jednorodzinnych z ogrodami. Z tym, jak wygląda mój dom, jest mi tak źle, że decyduję się podać kierowcy fałszywy numer. Zamiast przy budynku numer 30 ustawiam się po drugiej stronie ulicy, przy budynku, w którym przynajmniej nie ma wybitych szyb.
Niewyobrażalne jest, abyśmy mieszkali w większym mieszkaniu, w którym każde z dzieci miałoby własny pokój.
Moja mama pracuje jak opętana, jest sprzątaczką w szkole na dwa etaty. Pierwszy od 7 do 16, a drugi od 19 do 22. Naprawdę daje wszystko z siebie dla dzieci. Nigdy jednak nie słyszałem, żeby narzekała. Ale widzę po niej zmęczenie. Czasami, gdy myśli, że nikt jej nie widzi, łapie się za wykrzywione plecy, skręca się i wyciąga.
Całkowicie się dla nas poświęca. Bez przerwy tylko sprząta. Całe jej życie kręci się wokół konieczności wyżywienia rodziny. To, że totalnie zaniedbuje swoje życie, wydaje się nie mieć dla niej znaczenia. Mama nie ma czasu na hobby. Przez to, że tyle pracuje, nie ma też czasu dla nas.
Gdy wracam ze szkoły, na stole nie stoi gotowy obiad. Nie mam mamy, która z uśmiechem otwiera mi drzwi, która głaskałaby mnie po głowie i pytała, jak mi minął dzień. Nie ma jej również, gdy chcę ją zapytać o coś podczas odrabiania pracy domowej.
Moi dziadkowie zabrali moją mamę ze szkoły po ukończeniu dziewiątej klasy. Musiała iść do pracy, aby dołożyć się do domowego budżetu. Ani moich rodziców, ani moich dziadków nie stać było na luksus, jakim jest dobre wykształcenie. My, dzieci, też cierpieliśmy z braku pieniędzy.
Z tego powodu nie chodziłem do przedszkola. Moi rodzice najzwyczajniej nie mogli sobie na to pozwolić. Podobnie było później, gdy ja czy któreś z mojego rodzeństwa potrzebowało korepetycji.
Gdy wracałem ze szkoły do domu, to sam byłem za siebie odpowiedzialny. Nikt nie sprawdzał moich lekcji i nie opowiadał mi bajek na dobranoc. Nie wspominam nawet o kieszonkowym, bo niby skąd mieliby na nie mieć. Mój ojciec też musiał walczyć o każdego centa. Początkowo pracował w zakładzie produkującym wyroby skórzane. Później prowadził herbaciarnię, następnie kiosk. Z czasem otworzył salon z bilardem. Na koniec wylądował w fabryce Opla. Co chwila szukał dla siebie nowej drogi, aby zapewnić swojej rodzinie dostatnie życie. Czasem był bezrobotny, za każdym razem jednak wracał do pracy.
W naszym domu w sumie mieszkało 10 rodzin, z czego dziewięć składało się z imigrantów. Na Bornstraße praktycznie nie mieszkali żadni Niemcy. My, cudzoziemcy – tak, wówczas tak siebie postrzegałem – żyliśmy poniekąd między sobą. Nie można mówić, że żyliśmy wspólnie z Niemcami, raczej obok nich.
Do czwartego roku życia rozmawiałem jedynie po turecku. Szczególnie w domu. Poza nim nie miałem w sumie gdzie zetknąć się z językiem. Nie chodziłem do przedszkola, więc nawet nie czułem konieczności nauki.
Piwnica nazywała się dla mnie bodrum. Nie było w niej ciemno, ale karanlık. Nie wywoływała we mnie strachu, ale korku. Z powodu tych siçan, czyli szczurów. Gdy rano wstawałem i wchodziłem do kuchni, to zamiast „dzień dobry” mówiłem günaydin.
Kiedy graliśmy w piłkę z Libańczykami, to oni się do nas, Turków, dostosowywali i uczyli naszego języka, bo byliśmy liczniejszą grupą.
Zanim trafiłem do właściwej szkoły, zostałem na rok przydzielony do przedszkoły, zerówki, której celem było ułatwienie przejścia z przedszkola do podstawówki. W rzeczywistości jednak było to miejsce dla dzieciaków, które nie są jeszcze gotowe, by pójść do szkoły.
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent uczniów to cudzoziemcy. Nauczyciele uczyli co prawda po niemiecku, jednak podczas przerw nikt nie posługiwał się tym językiem. To sprawiło, że praktycznie nigdy nie musiałem mówić po niemiecku. Wyjątkiem były sytuacje, gdy nakazywał mi to nauczyciel. Język kraju, w którym się narodziłem, przyswajałem w ślimaczym tempie, ponieważ uczyłem się go cztery godziny dziennie, a po turecku mówiłem przez 12.
Tak à propos, niemiecki brzmiał dziwnie, tak szorstko, twardo. Melodia tego języka jest zgoła inna niż w przypadku tureckiego. Poza tym mieszała mi się wymowa pojedynczych zgłosek, bo w obydwu językach jest ona różna. W tureckim na przykład „Z” wymawiamy jak w niemieckim „S” i to jest tylko jeden przykład.
Gramatyka była katastrofą, o ile nie kataklizmem. Wypracowania przez długi czas pisałem bez kropek i przecinków. Gdy nauczyciel zwracał mi sprawdzoną pracę, to ogarniała mnie frustracja – wszędzie tylko czerwony i czerwony, wszędzie poprawki, wszędzie „F”, czyli Fehler (niem. błąd). To samo tyczyło się dyktand. Przez długi czas nie miałem pojęcia, czym są rodzajniki. Powinno się mówić der Hund czy das Hund? Długo nie potrafiłem tego zrozumieć.
Gdy na początku musiałem brać do ręki książkę, którą czytałem po niemiecku, to przeżywałem męki. Książki mnie przerastały. Dziś bardzo mnie to smuci. Teraz już wiem, jak ważne jest wykształcenie. Mojej młodszej siostrze, Duygu, nieustannie radziłem podejść do matury. Była pierwsza w naszej rodzinie. Nie do tego ją zachęcałem. Zawsze jej powtarzałem: „Sama matura to za mało. Musisz być jedną z najlepszych w twojej klasie. Musisz się uczyć. Musisz dać z siebie wszystko”. Z całego serca pragnę, aby Duygu pewnego dnia studiowała, za co oczywiście sam bym zapłacił. Dlatego też poprosiłem Erkuta Sögüta, który wraz z moim bratem, Mutlu, jest moim doradcą, żeby przemówił jej do rozsądku i przekonał ją, jak ważne są studia. Studia to frajda. Ja sam nie mogę jej o tym opowiadać z zachwytem. Jak mam jej opowiadać o wspaniałych uniwersytetach, skoro sam nigdy nie widziałem od środka sali wykładowej? Erkut może to zrobić. On sam stał się człowiekiem, jakim jest teraz, mimo że nie wzrastał w inteligenckim środowisku. Studiował prawo i dziś jest cenionym adwokatem. Gdy to on do niej przemawia, to ma to większą wagę niż moje ciągłe gadanie.
Żałuję również, że moi rodzice nie rozmawiali z nami, dziećmi, od małego po niemiecku. Nie robię im z tego powodu wyrzutów, bo decyzja o rozmawianiu z nami po turecku nie została podjęta w złej wierze. Nie chcieli nam zaszkodzić. Język turecki był tym, w którym czuli się najlepiej. To po turecku rozmawiali z rodziną i sąsiadami. To za pomocą tureckiego potrafili najlepiej wyrazić swoje myśli. Język turecki był przede wszystkim językiem moich rodziców, którzy sami wychowali się po turecku.
Moi dziadkowie wyjechali do Republiki Federalnej Niemiec w połowie lat 60. Zostali pracownikami kopalni w położonym nad Morzem Czarnym mieście Zonguldak. Pracowali jednak za marny grosz i to tylko wówczas, gdy było takie zapotrzebowanie. W regionach wiejskich ciężko było o pracę. Gdy RFN szukała gastarbeiterów i podpisała porozumienie z rządem tureckim, setki tysięcy Turków dostało możliwość wyjazdu, a wśród nich moi dziadkowie, którzy obiecywali sobie lepsze życie. Almanya – kraj pracy, kraj bogactwa, kraj lepszego bytu. Niemcy chcieli, aby moi dziadkowie przyjechali. Tak więc pozostawili swoich krewnych, co wcale nie było łatwe, i wyruszyli w nieznane. Pracować, oszczędzać, wrócić jako bogacze – to był ich plan. Na drogę dostali coś na wzór instrukcji obsługi, dzięki której mieli wiedzieć, jak mają się zachowywać w tym obcym skądinąd dla nich kraju. Işçi olarak Almanya’ ys nasil gidilir? (Jak trafić do Niemiec jako pracownik?) – tak brzmiał tytuł ulotki, którą wręczali tureccy urzędnicy. W środku napisano: „Pracujcie sumiennie i uczcie się szybko tego, czego jeszcze nie wiecie, trzymajcie się rozporządzeń firm i zakładów, bądźcie punktualni. Nie chodźcie na zwolnienia lekarskie, o ile nie jest to konieczne”.
Moi dziadkowie wzięli te wytyczne do serca. Byli twardzi i sumienni. Nie użalali się. Praca na akord, z przeziębieniem i bólem pleców. Każdy zarobiony fenig, a wówczas nie było centów i euro, był odkładany – na rzecz rodziny i marzeń o lepszym jutrze. Mimo że Niemcy sami werbowali gastarbeiterów, to nie oferowali im kursów językowych. Żeby zrozumieli polecenia w miejscach pracy, zatrudniano tłumaczy. Moi dziadkowie nie widzieli konieczności inwestowania w naukę. Wszak nie planowali zostać w Niemczech na dłużej. Chcieli przede wszystkim zarobić i odkładać na lepsze życie w Turcji.
Później moi dziadkowie ściągnęli do Niemiec swoje żony, które zabrały ze sobą dzieci – moją mamę i mojego tatę, który miał wówczas dwa latka.
Moi dziadkowie tęsknili za szumem morza, które słyszeli, siedząc przed domem. Tęsknili za plażami Kapuzu i Uzunkumu oraz za spacerami do kopalni wapienia Gökgöl Mağarasi. Tęsknili za dźwiękami trąbiących statków wpływających do portu i okrzykami mew. Tęsknili za smakiem świeżych ryb, łowionych przez nich samych przy porcie. Tęsknili za starymi przyjaciółmi. Tęsknili za starym życiem. Jednak pewność, że niemieckie marki zapewnią im lepsze życie, sprawiała, że sentyment tracił na sile.
Tak oto moi dziadkowie pozostali wraz z dziećmi w Niemczech. Moja mama i mój tata, gdy przyszedł na to odpowiedni czas, wzięli ślub, zgodnie z dawnym ustaleniem moich dziadków. Moi rodzice nie mieli tego luksusu i nie mogli się wcześniej poznać. Nie poszli na pierwszą randkę. Mój tata nie musiał walczyć o względy mojej mamy. Zostali sobie przeznaczeni, zgodnie z panującą tradycją. Mimo to zawsze miałem wrażenie, że moi rodzice odnoszą się do siebie miło i darzyli się zaufaniem.
Mój tata i moja mama mieli siebie wzajemnie i swoich rodziców. Mieli też tureckich przyjaciół i sąsiadów. Gdy tylko gdzieś wychodzili, to zawsze z innymi Turkami. To sprawiało, że nie musieli specjalnie uczyć się niemieckiego, aby się porozumiewać.
To sprawiło, że byli przeświadczeni, że ani ja, ani mój brat Mutlu, czy też moje siostry, Nese oraz Duygu, nie potrzebujemy znajomości języka.
Wydaje mi się, że wiele rodzin nieświadomie popełniało błąd i nie uczyło swoich dzieci języka używanego w kraju, w którym gościły.
Dla mnie w szkole każda lekcja niemieckiego stawała się biegiem po torze przeszkód, którego nie udawało mi się pokonywać z łatwością. Każda przeszkoda stopowała mnie bądź wyprowadzała z równowagi. Często nie tylko się zatrzymywałem, ale i byłem pewien, że nie dotrę do mety.
Dlatego chciałbym każdego zachęcić, aby odwiedzając nowy kraj, bez względu na to który, uczyć się miejscowego języka. Wyszukujcie niemieckich przyjaciół czy też odpowiednio z innego kraju. Nie izolujcie się i nie żyjcie tylko między swoimi. A co najważniejsze – czytajcie!
Nazan Eckes, dziennikarka telewizyjna, napisała książkę o doświadczeniach, które zdobyła w Niemczech jako Turczynka. Z tej okazji przeprowadziła ze mną wywiad. Książka nosiła tytuł Guten Morgen, Abendland (Dzień dobry, świecie Zachodu) i zawierała piękny cytat: „Moje serce bije po turecku, moje serce bije po niemiecku”. To był świetny przekaz, który równie dobrze mógłbym sformułować ja sam. Mnie cechuje jeszcze jedno: myślę po niemiecku i czuję po turecku.
Ileż to razy w moim młodym jeszcze życiu zadawano mi pytanie: kim jestem? Turkiem? Może jednak Niemcem? Czy czuję się bardziej Turkiem? Może mam więcej cech typowego Niemca?
Nie lubię takiego etykietowania. Nie jestem jednym bądź drugim. Mam wspaniałych tureckich przyjaciół i tyle samo niemieckich, którzy wiele dla mnie znaczą. Fabiana, mojego pierwszego niemieckiego przyjaciela, poznałem w juniorach Westfalii. Zazwyczaj grał na bramce i był naszym kapitanem.
Dorastałem wraz z dziećmi z Libanu, a w trakcie mojej kariery poznałem ludzi z całego świata. Karim Benzema jest Francuzem, Sergio Ramos Hiszpanem, Cristiano Ronaldo Portugalczykiem. Mieszkałem w Londynie i Madrycie.
Uważam, że spotkało mnie wielkie szczęście, że dano mi możliwość czerpania z najlepszych cech kultury niemieckiej i tureckiej. Pielęgnowałem turecką tradycję i próbowałem niemieckiej.
Jeden przykład: gdy byłem dzieckiem, nie odwiedzał mnie ani Mikołaj, ani Dzieciątko Jezus. W Turcji nie są to święta. O tym, że w Niemczech 5 grudnia wystawia się but przed drzwi, aby następnego dnia znaleźć w nim słodycze, dowiedziałem się w szkole. W naszym domu nigdy tego nie było.
Nie świętowaliśmy również 24 grudnia. Jednak gdy miałem dwadzieścia kilka lat, zacząłem celebrować to święto z całą otoczką specjalnie dla mojej dziewczyny, Mandy. Mieliśmy choinkę, którą wspólnie wybraliśmy i udekorowaliśmy. Były prezenty i duża kolacja dla całej rodziny. To było dla mnie miłe doświadczenie.
Wspólne jedzenie i spędzanie czasu, tak samo jak zaduma, są również charakterystyczne dla Ramadan Bajram, jednego z tych świąt religijnych, które obchodziliśmy w moim domu.
Ramadan Bajram odbywa się zawsze na koniec trzydniowego postu. Moja rodzina spotyka się wówczas i świętuje koniec ramadanu. Kilkudniowego wspólnego przebywania.
Teraz nie udaje mi się pościć. Dla mnie jest to nie do pogodzenia z byciem profesjonalnym sportowcem. Szczególnie ciężko jest latem, gdy od wschodu do zachodu słońca nie można nic jeść. Nie możemy wówczas pić ani wody, ani innych napojów. W moim przypadku jest to niemożliwe. Podziwiam jednak każdego sportowca, który w tym czasie pości.
Ramadan, nazywany skądinąd w Turcji ramazanem, co rok przesuwa się o 10 dni do przodu, więc nie przypada na określony, stały moment. Gdy miałem 14 czy 15 lat, to odbywał się on zimą. Słońce wschodziło około 7.00 rano i zachodziło około 17.00. Bez wątpienia łatwiej jest wytrzymać zimowe 10 godzin niż letnie 16. W 2016 roku ramadan odbył się podczas mistrzostw świata we Francji. W Gelsenkirchen słońce wschodziło o 5.30, a zachodziło o 21.00.
Gdy byłem nastolatkiem, to pościłem. My, dzieci, próbowałyśmy tego chociażby z ciekawości. Chcieliśmy wiedzieć, jak to jest nie móc cały dzień jeść. Oczywiście sprawiało to, że czuliśmy się bardziej dorośli. To było połączenie wszystkiego: chciało się być fajnym, bo dzięki poszczeniu dołączało się do grona dorosłych, bo jak wiadomo, dzieci są z tego wykluczone. Oczywiście było w tym trochę presji otoczenia. Popołudniami spędzaliśmy wiele czasu wśród znajomych czy rodziny. Głupio bym się czuł, gdybym jako jedyny siedział tam z pełnym brzuchem, podczas gdy cała reszta grzecznie robi sobie wyrzeczenia.
Moi rodzice nigdy nas nie zmuszali do postu. Pozostawiali w naszej gestii, czy dołączymy do ramadanu, czy też nie. Próbowałem tego dwa czy trzy razy. Raz wytrzymałem pięć dni, a drugi raz nawet 10.
Pamiętam, gdy za pierwszym razem całkowicie zmęczony doczłapałem się z łóżka do kuchni. Stół był wypełniony jedzeniem na śniadanie. Moi rodzice gotowali po mistrzowsku, specjalnie, aby podczas sahur, tak nazywa się okres przed świtem, każdy z nas najadł się naprawdę do syta.
Poszczenie to nie tylko zakaz jedzenia, ale i przeklinania oraz ogółem złego zachowania. Pierwszy posiłek, który spożywają muzułmanie po zachodzie słońca w okresie postu ramadan, nazywa się iftar. Jego przebieg jest zawsze taki sam. Na początku odmawiamy krótką modlitwę, następnie zjadamy daktyla i popijamy wodę.
Nigdy nie musiałem się specjalnie tłumaczyć, dlaczego nie poszczę regularnie. Nie mogę sobie przypomnieć, żeby jakikolwiek Turek robił mi przez to wyrzuty. Podobne doświadczenia miałem z Niemcami, którzy kręcili nosem na poszczących muzułmanów.
Spoglądając wstecz, mogę powiedzieć, że dzieciństwo spędzone na styku dwóch kultur było tym, co zdeterminowało moją karierę. Świadomość bytowania w dwóch tradycjach pomogła mi w poradzeniu sobie z różnymi sytuacjami nieustannie towarzyszącymi mi podczas zmian barw klubowych.
Ważną osobą w moim życiu była mama. Zawsze byłem pod wrażeniem, jak ciężko pracowała. Jak poświęcała wszystko, aby w obcym dla niej kraju jej dzieci mogły lepiej żyć. Z jakim uczuciem nas traktowała, mimo że codziennie było jej tak ciężko. Podświadomie nauczyło mnie to, że jedynie ciężką pracą można odnieść sukces. Miłość mojej mamy, jej poświęcenie dla nas nauczyły mnie tego, że muszę jej coś oddać. Chciałem osiągnąć coś wielkiego, aby była ze mnie dumna i żyła w przeświadczeniu, że jej praca nie poszła na marne.