Читать книгу O kawał ziemi - Michał Bałucki - Страница 5
II.
ОглавлениеPóźną już nocą powracał Schmidt z synem do domu. Droga prowadziła ich około licznych fabryk, których wysokie kominy buchały dymem i sypały garście iskier. Pomimo, że to była noc, w fabrykach widać było światło i ruch. Adolf przypatrywał się temu z zajęciem.
— Jakie tu wielkie zmiany! — rzekł. — Dawniéj, pamiętam, stały tu nędzne wiosczyny, a dziś fabryczne osady powstały, jakby miasta jakie.
— I to w przeciągu kilku lat. Ludzie deptali tę ziemię, nie domyślając się, jakie skarby kryje w sobie; marli z głodu, gdy mogli zostać bogaczami. Potrzeba było obcych ludzi na to, którzy przemysłem stworzyli dobrobyt i wypędzili nędzę i leniwstwo.
— O ile sobie przypominam, to i ty, ojcze, brałeś w tem udział?
— I to niemały. Te kopalnie były fundamentem mojego majątku. Właśnie bowiem w czasie, kiedy poczęto robić w tych okolicach poszukiwania galmanu, wróciłem z za granicy z małym funduszem, uzbieranym oszczędnością i pracą, i myślałem otworzyć w miasteczku poblizkiem warsztat ślusarski. Tymczasem bawiłem u mego starego ojca, który był kowalem w Zalesiu.
Wtedy żyd karczmarz namówił mnie na kupienie kilku akcyi towarzystwa, zajmującego się exploatacyą galmanu. Kupiłem ośm sztuk po 75 talarów. W krótkim czasie akcye poskoczyły na 120. Rozpoczęto w kilku miejscach kopać i budować fabryki. Interes szedł świetnie; gdy naraz w kopalniach woda się pokazała, która nietylko przerwała, ale uniemożliwiła dalsze roboty. Akcye z każdym dniem spadały przerażająco. Główny jednak powód ich spadku trzymano jakiś czas w sekrecie, a karczmarz, przez którego nabyłem poprzednie akcye, namówił mnie do kupienia jeszcze kilku, które były jego własnością. Sprzedał mi je wprawdzie bardzo tanio, bo po 60 talarów, ale zawsze było to oszustwo, bo wnet akcye spadły na 40. Zaniechano całkiem kopania, które, z powodu coraz silniéj dobywającéj się wody, było niepodobne, i akcye pozbywano za bezcen.
Byłem zrujnowany. Trzeba było rozstać się z myślą założenia warsztatu, i iść za czeladnika do kolei. Nie rozpaczałem jednakże. Już to taka moja była natura, że skoro mi się jakie nieszczęście przytrafiło, nie upadałem na duchu, ale szukałem sposobów ratunku; a gdy ratunku nie było, mówiłem sobie; co ci zmartwienie pomoże? — Ta perswazya była jak elastyczna sprężyna w méj duszy. Zgięta nieszczęściem, podnosiła się znowu niezłamana i przedsiębiorczo krzątała się na nowo.
Роwoli więc zacząłem znowu w pierze porastać. O akcyach, które bez wartości prawie poniewierały się między ludźmi, zapomniałem całkiem. Nieraz jednak w święta i niedziele, kiedy moi koledzy przepędzali czas wesoło w piwiarniach i kręgielniach, chodziłem ukradkiem w stronę zaniedbanych kopalni, i tam, łażąc po gliniastych dołach i zaglądając w ciemne otwory, wypatrywałem, czy woda nie ustępuje, nie znikła jakim cudem, i rozmyślałem wtedy nad sposobami osuszenia kopalni. Było to marzenie, dzieciństwo; a jednak myśl ta tak uczepiła się méj głowy, że nieraz we śnie zrywałem się, bo zdawało mi się, że widziałem kopalnie osuszone, mnóztwo robotników krzątających się około nich. Jak się późniéj pokazało, marzenie to moje miało swoje podstawy; w przeczuciach moich był grunt realny. W tym czasie poznałem się z matką twoją. Była ona córką właściciela piwiarni, u którego schodziliśmy się wieczorami. Dziewczyna była małomówna i dzika trochę; ale pracowita i uczciwa. Niedługiego trzeba było czasu, byśmy się poznali i pokochali. Ojciec jéj nie robił trudności, bo stary chciał już wypocząć sobie, a i łata córki nie pozwalały już czekać i namyślać się. Wkrótce odbyły się zaręczyny, a my parę miesięcy potém wesele. Ojciec odstąpił nam piwiarni. Żona trudniła się interesem, a ja pracowałem, jak dawniéj, w fabryce przy kolei.
Jednego dnia, kiedy wróciłem od roboty, zastałem w izbie gościnnéj dwóch podróżnych, którzy, pochyleni nad kartą geograficzną, żywo o czémś rozprawiali. Wyrazy: kopalnie, galman, akcye, które zachwyciłem z ich rozmowy, obudziły moje zajęcie i zwróciły moję uwagę na nieznajomych. Przysunąłem się nieznacznie i pilnie podsłuchywałem ich rozmowę. Dowiedziałem się, iż rzeczywiście przedmiotem ich rozmowy były owe zalane kopalnie, że przyjechali w celu zbadania ich i wydania stanowczego sądu o ich wartości. Na drugi dzień zażądali przewodnika, który-by im wskazał owe kopalnie. Ofiarowałem się na ich usługi, byłem bowiem ciekawy usłyszeć, co powiedzą. Jeden z nich był, jak później zmiarkowałem, inżynierem, a drugi geologiem. Obaj dokładnie obejrzeli kopalnie, badali rudę, zapuszczali sondę w jamy i zgodzili się na to, że kopalnie te w życie wprowadzone być mogą, i że mają świetną przyszłość. Serce zabiło mi mocno z radości, uśpione nadzieje odżyły we mnie, marzenie, z którem wstydziłem się wydawać przed ludźmi, zaczęło się urzeczywistniać. Nie zdradziłem się jednak z mojemi uczuciami przed nieznajomymi. Nawet przed żoną nie wyspowiadałem się z tego. Ale zaraz po odjeżdzie nieznajomych, zacząłem się rozpytywać o akcye, które wielu robotników i żydów w okolicy miało, a które można było nabyć za bezcen. Kupowałem też, gdzie mogłem, po 20, 30 talarów, jak się dało. Zapożyczyłem się nawet u teścia i znajomych, by jak najwięcej akcyi zgromadzić. Ludzie sprzedawali mi je z pobłażliwym uśmiechem, ruszali ramionami nad moją operacyą finansową i nazwali mię szaleńcem.
W kilkanaście jednak dni zmienili zdanie. Przybył bowiem jakiś agent domu bankierskiego z Berlina i począł się rozpytywać o te akcye. Ludziom się wtedy oczy otworzyły. Miałem w ręku przeszło trzy tysiące akcyi. Agent ofiarował mi za nie po 80, potem po 100, ale nie ustąpiłem. Niezadługo sprowadzono machiny do pompowania wody, osuszono kopalnie; fabryki jedna po drugiéj powstawały z szybkością; w przeciągu trzech lat okolica najbliższa kolei podniosła się niesłychanie; akcye poskoczyły na 180, a ja, z ubogiego czeladnika, stałem się nagle właścicielem fabryki, wartującéj dwakroć sto tysięcy talarów. Biedna matka twoja nie doczekała się już téj chwili tryumfu mego; w parę lat po twojém przyjściu na świat umarła. Ojciec mój poprzedził ją. Kłopoty i zmartwienia familijne, zatargi z dziedzicem, który się z nim bardzo źle obszedł, dobiły go. Nie mogłem mu wtedy jeszcze nic pomódz, bo to był właśnie czas, gdy najciężéj borykać się musiałem z losem. Kiedy mi się szczęście uśmiechnęło, stary już dawno leżał w ziemi. Nie mogąc nic zrobić dla żywego — umarłemu postawiłem grobowiec. Pamiętasz ten grobowiec, otoczony sztachetkami, pod którym nieraz bawiłeś się z piastunką? To grobowiec dziadka twego, postawiony na tém miejscu, gdzie stała kuźnia jego. Całą bowiem osadę Zalesia kupiłem od włościan. Było w tém po trochu przywiązanie do miejsca, w którém się urodziłem, po trochu chęć dokuczenia baronowi, który niechętném okiem patrzył, jak w środku jego majętności rozsiadłem się z mojemi fabrykami; ale głównie powodował mną interes, gdyż, obznajomiwszy się z praktyki z pokładami ziemi, przekonałem się, że ruda w Zalesiu większy nierównie daje procent, niż dotychczasowe nasze kopalnie. Sprzedałem więc fabrykę i, kupiwszy włościańskie osady w Zalesiu, począłem się budować. Kiedyś wyjeżdżał z domu, osada była jeszcze mała, zaledwie parę kominów sterczało nad dachami fabryk. Dziś jest ich już kilka, i wszystkie w ruchu. Pięćset robotników zatrudniam w kopalniach i fabrykach. A mógł-bym ich liczbę podwoić, gdyby można rozprzestrzenić fabryki.
— Czyż nie dało-by się zakupić coś ziemi od właściciela Zalesia? — spytał syn, który dotąd w milczeniu i z uwagą słuchał opowiadania ojca.
— Stary baron ani chce o tem słyszeć. Dym fabryczny szkodzi jego pańskiemu nosowi, warczenie machin przerywa mu sen; zamiast fabrycznych kominów, wolał — by stawiać feudalne zamki.
Fabryki moje są mu solą w oku. Różnych już sposobów używał, aby mnie się pozbyć, aby mnie zniszczyć. Raz nawet użył dość energicznego sposobu, bo odciągnął mi wszystkich robotników, dając im zajęcie w swoim majątku po bajecznie wysokich cenach. Fabryki moje ustały naraz, kredyt chwiać się począł, spólnicy chcieli mnie odstępować. Ale się jąłem wszelkich środków, aby uniknąć katastrofy. Wytężyłem całą usilność, by przetrzymać kryzys. Sprowadziłem robotników ze Szlązka, zaciągnąłem pożyczkę i walczyłem na wytrzymane z baronem.
Energia moja zwyciężyła. Baron nie był w możności długo opłacać tak hojnie robotników, zwłaszcza, że robota koło jakiéjś willi, czy zamczyska, które stawiał, skończyła się. Robotnicy zostali bez roboty, marli z nędzy i wracali do mnie, prosząc ze łzami o zarobek, a przeklinając barona.
Po tym nieudałym ataku na mnie, proponowałem znowu baronowi sprzedanie mi parku, dotykającego do moich fabryk. Nie odpowiedział nawet na mój list. Chciałem potém przez las, którym teraz jedziemy, poprowadzić koléj i złączyć ją z główną linią. Koléj taka ułatwiła-by niesłychanie transport wyrobów moich, podniosła-by wartość fabryk, a i dla okolicy była-by korzystna, zwłaszcza, że poprowadzenie jéj dało-by się zrobić małym kosztem. Droga równa, jak po stole; zaledwie kilka strumieni ją przerzyna, przez które trzeba-by przerzucić parę mostków niekosztownych. Podałem o koncesyą do rządu; sprawa ta leżała w ministeryum czas długi, za staraniem barona. Używał wszelkich środków, aby mi koncesyi nie udzielono.
— I jakiż powód téj konsekwentnéj niechęci barona?
— Różne są powody — odrzekł Schmidt zagadkowo — najważniejszy jednak ten, że stary baron ze wstrętem patrzy na ten ruch przemysłowy, co zwolna ogarnia ich majętności, w których dotąd tuczyli się kosztem pracy innych, nie umiejąc nic, jak tylko używać życia, bawić się i wegetować.
To, co przemysł stworzył, on nazywa prozą, materyalizmem, który podkopuje ich istnienie, i dlatego obwarował się przed postępem, który gwałtem zdobywa sobie coraz to większe obszary, i postanowił walczyć do upadłego w obronie dawnych tradycyi i dawnego porządku, w obronie ideału i poezyi, którą my mamy niweczyć i tępić. Ot! dziwak i waryat.
— I niéma sposobu przekonania go?
— Nie próbowałem tego, bo-by się na nic nie zdało. Mam jednak sposób zmuszenia go do ustąpienia. Baron wydaje bez rachunku na dziwaczne zachcianki, na fantazye pańskie. To téż przeszastał całą piękną niegdyś fortunę. Dziś siedzi po uszy w rękach żydowskich. Lada chwilа przyjść musi do licytacyi publicznéj. Nabyłem kilka większych wexli jego, będę więc wtedy mógł łatwo przyjść do posiadania tego parku, którego mi teraz dobrowolnie odstąpić nie chce. Kiedy walka, to walka.
Furman, wiozący ich, zdrzémnął się na koźle, konie w piaszczystéj ziemi brodziły powoli. — Schmidt zbudził furmana i kazał mu śpieszniéj popędzać konie.
— Niezadługo staniemy na miejscu — rzekł do syna. — Las się już przerzedza. Za chwilę zobaczysz moje dzieło, moję fabryczną kolonią.
W istocie las rzedniał; przez drzewa przeglądało niebo zaczerwienione.
— Czy-by to już świtało? — spytał Schmidt, usiłując na zegarku dopatrzyć położenia skazówek.
Zaczerwienienie coraz się wzmagało i objęło połowę nieba. Starego Schmidta to zaniepokoiło i zdziwiło. Naraz (właśnie gdy wyjeżdżali z lasu) wśród czarnych kominów pokazał się złocisty płomień, który wężykiem przebiegał po dachu jednego budynku.
— To nie świt, to pożar! — zawołał Schmidt nagłe i głosem silnym krzyknął na woźnicę:
— Pędź, co koń wyskoczy!
Furman zaciął konie, bryczka skakała po kamieniach, ciągniona szparko przez galopujące rumaki. Stary Schmidt stał w bryczce, trzymając się ramienia furmana i wpatrywał się w ogień, rosnący w jego oczach. Z niebezpieczeństwem przybyło starcowi sił i życia.
— To szopa się pali — rzekł. — Nikt nie spieszy na ratunek; widocznie śpią wszyscy i nie wiedzą o niczem.
— Jakóbie! — rzekł energicznie do furmana — koło dzwonnicy zsiądziesz i pójdziesz dzwonić na gwałt, by zbudzić ludzi. Ja śpieszę z końmi po sikawkę, а ty, Adolfie, pobiegniesz do ognia i będziesz kierował obroną. Jakóbie, podcinaj konie, choćby paść miały. Tu idzie o moję fortunę.
Furman smagał konie bez litości, nagląc je do szalonego pędu, bo ogień coraz szerszym buchał płomieniem, grożąc sąsiednim zabudowaniom, a kawał jeszcze drogi oddzielał ich od fabryk. Kiedy dopadli do pierwszych domków robotniczych, pożar już na dobre się rozszalał. Woźnica rzucił lejce panu i, zeskoczywszy z wózka, pobiegł ku dzwonnicy.
Za chwilę jęk dzwonu gwałtowny, częsty, odezwał się wśród zabudowań fabrycznych; nikt jednak nie ruszał się, w żadnem okienku nie błysnęło światło na ten alarm. Echo dzwonu tłukło się wśród strasznego milczenia, które przerażało starego Schmidta.
— Co znaczy ta grobowa cisza? Nikt się nie rusza na głos dzwonu. Oślepiający blask pożaru nikogo nie obudził... W tem jest coś nadzwyczajnego.
W oczach mówiącego, oświeconych łuną pożaru, malował się niepokój i dzika energia. Lejcami i głosem naglił konie, pędząc prosto, na oślep, ku palącym się budynkom.
Kilka cieniów ludzkich zarysowało się na tle jasnego ognia i krzątało się bezradnie koło niego, nie wiedząc, co robić.
— Adolfie! śpiesz do nich! — rzekł Schmidt, zatrzymując w pędzie bryczkę — ja jadę po sikawki i ludzi.