Читать книгу O kawał ziemi - Michał Bałucki - Страница 7

IV.

Оглавление

Była już godzina — ósma rano, kiedy Schmidt wraz z synem wrócili do domu, pomęczeni i zmoknięci; suknie na nich były popalone, ręce osmolone. Skoro usiedli, Schmidt kazał podać wina. Po trudach tylu potrzeba im było pokrzepić się i posilić.

Z okna, przy którém siedział Adolf, był otwarty widok na cały obszar fabryk. Z zajęciem przechodził on okiem po wysokich kominach, schludnych domkach robotników, które stały rzędem pod lasem, wybudowane podług najlepszych planów w tym rodzaju.

— Wiész, ojcze — rzekł — że w przeciągu tych kilku lat cudów dokazałeś. Na tak małéj przestrzeni rozłożyłeś twoje fabryki tak umiejętnie i korzystnie, że ja, com widział ich tyle, nie miałbym nic do zarzucenia.

— Miejsca tylko, miejsca mi dajcie, a mógłbym moje fabryki rozszerzyć na wielką skalę. Cały plan mam w głowie, ale cóż, kiedy wszystkie moje projekta rozbijają się o tę zieloną ścianę parku.

Mówiąc to, wskazał ręką na zielony, szeroko się ciągnący las, otoczony wysokim płotem.

— Skoro mi się uda — mówił daléj — zwalić tę ścianę, na miejscu tego lasu, który dziś służy ku wygodzie jednego panka, wybuduję las kominów, pod któremi tysiące robotników znajdzie utrzymanie. Zdaje się, że niedługo będę czekał na to. Baron resztkami goni. Skoro zmiarkuję, że nie będzie już miał z czego płacić, zjawię się z mojemi wexlami i zmuszę go, że mi ustąpi tego parku. To moje marzenie. Tę część od południa obrócę na szpital, którego nam tak brak tutaj; część parku, gdzie ta młoda jedlina się zieleni, zostawię chorym i dzieciom, a reszta padnie pod toporem do nóg przemysłu, który wkroczy z dumą w te miejsca, gdzie dotąd przemieszkiwały zbytek i rozpusta. Cieszę się na tę chwilę i okropnie byłoby mi umierać, nie urzeczywistniwszy tych moich myśli. Obok użyteczności i korzyści, jakie nam przyniesie to zwycięztwo, będę miał zadowolenie z odniesionego nad baronem tryumfu. Będzie to rodzaj zemsty.

— Zemsty? za co? — spytał.

— Za sponiewieranie ojca mego na stare lata i jeszcze za coś więcéj. Mamy z baronem kilka rachunków do załatwienia. A czy sądzisz, że dzisiejszy pożar nie z jego winy? Przysiągł-bym, że to jego sprawka.

— Ależ to niepodobna. To było-by potworném, brudném. Czy sądzisz, ojcze, że baron byłby zdolnym zrobić coś podobnego?.

— Może nie on sam, ale zawsze ztamtąd wуszedł podpalacz. Służba jego wié, jak baronowi psują krew moje fabryki, jak krztuszą go dymy moich kominów; — znalazł się więc zapewne jaki usłużny łotr, który dla przypodobania się mu, bez jego może wiedzy, zrobił na cześć jego ten fajerwerk. Bogu dzięki, że się nie udał. Straty są niewielkie, dzięki tobie, mój poczciwy Adolfie. Plan był niezłe obmyślany i naprzód ułożony, gdyż robotników, którzy byli wczoraj w karczmie w Zalesiu, pojono zadarmo wódką, lano w nich bez liczby za zdrowie kuzynki barona, któréj imieniny obchodzono. Robotnicy, dowiedziawszy się o takiéj gratce, szli tłumnie do wsi i wracali pijani, jak niebozkie stworzenia. Dlatego tak trudno ich było zbudzić do ognia; kilku nawet popaliło się w skutek tego.

Gdy to mówił Schmidt, bryczka zaturkotała pod oknem.

— Kto tam zajechał? — spytał syna, kończąc kieliszek wina.

— Jakiś żyd.

— To Szmul zapewne.

Wyjrzał oknem.

— Tak, to on. Musi być gorzéj z baronem, skoro Szmul u mnie. To barometr, najczulszy barometr długów jego. Pewnie mi nowy wexel przywozi. Może już ostatni. Czekaj, zaraz wrócę.

Po odejściu ojca, Adolf zmienił suknie. Wyjmując ze zmokłego ubrania pugilares, dobył z nim razem bilet owego kolegi, z którym spotkał się na kolei, na którym ten wypisał mu swój adres. Adolf przeczytał adres i zmieszał się. Adres bowiem brzmiał: „Jerzy Dobromirski w Zalesiu“.

— W Zalesiu — pomyślał Adolf — miałoż-by to być właśnie tutaj, w dobrach barona?

Adolf przypomniał sobie, że Jerzy wspominał mu coś rzeczywiście o swoim teściu, baronie. To odkrycie zaniepokoiło go. Sąsiedztwo, z którego się tak cieszył wprzódy, teraz stawało się dla niego uciążliwém i przykrém. Bywać, jako przyjaciel, w domu, względem którego ojciec jego był tak źle usposobiony, przeciw któremu knuł zgubne plany — to nie zgadzało się z uczciwym sposobem myślenia Adolfa. A znowu z drugiéj strony, dziwnie mu się to wydawało, mieszkać tak blizko kolegi, z którym kilka lat serdecznie spędzili na ławach szkolnych i nie żyć z nim, nie odwiedzić go nawet. Wypadało przynajmniéj choć raz złożyć wizytę, wytłómaczyć Jerzemu trudność sytuacyi i niemożebność utrzymania dalszych stosunków. Adolf postanowił zrobić ten krok bez wiedzy ojca, nie będąc pewnym, czy stary zgodził-by się na to, aby on był w domu człowieka, którego ojciec nie cierpiał.

Robiąc to postanowienie, Adolf miał nadzieję, że może mu się uda przez Jerzego uzyskać po dobrowolnej ugodzie odstąpienie parku, i w ten sposób usunąć powód wzajemnych niechęci. Zależałoby to głównie od charakteru barona, którego Adolf z opowiadania ojca najmniéj mógł poznać. Chciał więc sam z blizka mu się przypatrzyć i osądzić, czy może co rachować na swój plan. Chciał jeszcze tylko zasięgnąć od ojca bliższych objaśnień co do mieszkańców Zalesia, a przedewszystkiem: czy się nie mylił co do osób, czy rzeczywiście Jerzy, mówiąc o swoim teściu, miał na myśli właśnie owego barona, z którym ojciec jego tak uporczywą i długą prowadził wojnę. Pora była sposobna, bo właśnie ojciec, po dłuższej naradzie ze Szmulem, wrócił do pokoju.

— A to marnotrawca! łajdak! — rzekł stary Schmidt, wchodząc zachmurzony.

— Cóż się stało? — spytał Adolf.

— Wyobraź sobie: nie chcąc sprzedać mi parku od téj strony, by nie dopuścić rozszerzania się fabryk, sprzedał żydom las, prześliczne dęby od strony rzeki, sztuka w sztukę po 5 talarów. To marnotrawstwo! to szelmowstwo!

Stary był oburzony. Nie wróg barona, ale spekulant, człowiek praktyczny, przemawiał przez niego.

— Ale to nie dosyć na tém. Czy wiész, co zrobił z temi pieniędzmi? Pojechał parę dni temu na wystawę ogrodniczą do Hohenheimu, czy Erfurtu, i sprowadził ztamtąd kwiatów i roślin za dwadzieścia tysięcy. Rozumiész ty takiego bzika? Dwadzieścia tysięcy!... to znaczy ośm domków, w których szesnaście familii znalazlo-by wygodne pomieszczenie na całe życie; a on to wyrzucił na kwiaty, na trochę zielska, z którego роłowа zniszczeje od zimna, a drugą będzie pasł swoje oczy i swoje próżność, dopóki mu się nie sprzykrzy. I ci ludzie nazywają to poezyą, idealnością! Ze wstrętem patrzą na nasze fabryki, wynalazki, stowarzyszenia, które, jak oni utrzymują, zmateryalizowały społeczeństwo i odzierają świat z najpiękniejszych złudzeń i wszelkiéj poetyczności. Bodaj czart zabrał tę ich poezyą, wylęgłą w ciemnościach średniowiecznych przesądów i w zamkach rabuśników rycerzy, co kupców obdzierali po drogach i kościoły stawiali Panu Bogu.

O kawał ziemi

Подняться наверх