Читать книгу Za winy niepopełnione - Michał Bałucki - Страница 5
II.
Оглавлениеz drugiej strony wieży był osobny pokoik, do którego dochodziło się z mieszkania Leszczyców przez wązki ganeczek. Kiedyś, dawniej, miała tu być podobno zbrojownia straży, strzegącej murów klasztornych; później stało to mieszkanie długi czas pustką. Leszczycowa, wprowadziwszy się do klasztoru, urządziła sobie tutaj spiżarnią; teraz zaś, gdy syn zawiadomił o swojem przybyciu, przeniosła gospodarstwo na dół, pokoik odświeżono, wybielono, ozdobiono najlepszemi mebelkami, jakie Leszczycowie mieli w swojem mieszkaniu, aby synowi było wygodnie i przyjemnie.
Po wieczerzy, składającej się z potraw, które Jaś zwykłe najlepiej lubił, oboje starzy odprowadzili syna do owego pokoiku za wieżą. Ojciec przyniósł mu gazety i książki, pożyczone od księdza proboszcza; matka wypróbowała ręką posłanie, czy jedynakowi będzie miękko na niem, postawiła słoik konfitur i ciastka przy łóżku, aby biedaczek miał się czem posilić w nocy, ucałowali go na dobranoc i odeszli.
Po ich odejściu zniknął z twarzy Jana wyraz zadowolenia i radości, jaką okazywał wobec rodziców; westchnął głęboko, jakby to przymuszenie się do wesołości zmęczyło go; oczy, jaśniejące przed chwilą uśmiechem, zasępiły się, zmatowały i rysy twarzy przeciągnęły smutkiem. Spojrzał po białych ścianach pokoju, przesunął ręką po czole i oczach, jakby chciał sobie przypomnieć, gdzie się znajduje, i westchnął znowu. Potem uśmiechnął się cierpko i rzekł:
— Wszak sam chciałem tego? Dobrowolnie skazałem się na to wygnanie. Gdybym był chciał, mógł — bym dziś w wieczór być tam, widzieć ją. Nie; nie — zawołał nagle, zrywając się, i zaczął chodzić żywo po pokoju — dobrze się stało, że wyjechałem.
Niespokojne myśli pędziły go; pokój wydawał mu się za duszny, otworzył okno i stanął przy niem, chłodząc się nocnem powietrzem.
Okno wychodziło na dziedziniec klasztorny, na którego środku pomiędzy czterema kasztanami stała studnia z kołem. Po jednej stronie dziedzińca było mieszkanie proboszcza z sadem, w którym bielały kwiaty na drzewach i roznosiły woń w powietrzu; po drugiej wznosiły się ciemne, poważne mury kościoła i widać było furtę klasztorną, obok niej koło, a dalej okno, opatrzone gęstą kratą i kolcami. Z czwartej strony dziedziniec zamykał saski mur, przez który widać było okolicę. Księżyc właśnie wypłynął z za wzgórzy lesistych i odbił się metalicznym połyskiem na wężykowych zakrętach rzeki.Noc była cicha, urocza.
Jan jednak mało, zdaje się, widział i czuł piękności, które przed nim roztaczała noc czerwcowa.Stał oparty o ramę okna, machinalnie kręcił w rękach cygaretę i zamyślony patrzał gdzieś daleko oczyma duszy.
Już zegar na wieży wybił drugą, niebo na wschodzie przecierać się zaczynało, a on nie zabierał się do spoczynku. Chodził po pokoju, paląc jednę cygaretę za drugą; potem usiadł przy stoliku i pisał.
Był to list do jakiegoś Leona w tych słowach:
„Zdziwił cię pewnie mój nagły wyjazd, bez pożegnania. Nazwiesz to nowem szaleństwem; ale nie mogłem zrobić inaczej. Musiałem nagłe, bez namysłu, wyrwać się z tych jedwabnych więzów, w które zaplątało się biedne serce moje. Gdybym się był namyślał, może nie miał-bym odwagi wyjechać, a niepodobna mi było dłużej pozostać i być igraszką kapryśnej kokietki. Niech cię nie obraża ten wyraz, ale nie mogę nazwać inaczej Julii. Wiesz dobrze, że nie ja pierwszy zrobiłem krok zbliżenia się ku niej. Nie byłem tak zarozumiały, aby uwierzyć, że córka bogatego bankiera, do tego tak piękna, mogła mi dać choć odrobinę wzajemności za moję miłość. I to przeświadczenie nakazywało memu sercu milczeć. Ale ona sama ośmieliła mię. Jej spojrzenia pociągnęły mię, słowa dodawały odwagi, i odsłoniłem przed nią serce moje. Wtedy zauważyłem w niej dziwną zmianę: zaczęła się cofać, zdawała się nie rozumieć mojej miłości, nie chcieć rozumieć, i rozpoczęła jakąś dziwną grę z mojem sercem, to chowając się przed niem w chłodną obojętność, to znowu wabiąc do siebie. Częste wizyty Adolfa pomagały jej bardzo do tego ciągłego drażnienia mnie. Z początku nie przypuszczałem, że mogę być zazdrosnym o tę lalkę z wystawy fryzyerskiéj; ona sama, kiedym ją raz nim prześladował, wybuchnęła pustym śmiechem, a jednak postępowanie jej z nim było nieraz takie, że mogłem być szalenie zazdrosnym. Szczególniej wtedy, gdy byłem więcej czułym, gdy miłość moja silniej się objawiała, Julia szukała zwykłe towarzystwa Adolfa, okazywała mu przychylność, która mię do rozpaczy i wściekłości doprowadzała. Dziwił cię nieraz mój humor zmienny, dziki, waryacki; wynikał on z tej ciągłej irytacyi wewnętrznej, w której mię utrzymywało postępowanie Julii. Gdybym był przekonany, że kocha tamtego, był-bym spokojniejszy; duma nie pozwołiła — by mi żebrać o serce, które już nie byłoby moją własnością. Ale tej pewności nigdy mieć nie mogłem, bo ile razy zacząłem w to wierzyć i chciałem wycofać się, Julia umiała jednem słowem, czasem ruchem jednym zachwiać tę wiarę, i znowu wracałem, aby zdobywać co chwila i co chwila tracić jej serce kapryśne, zmienne, nieodgadnione. Miałem wyjechać z Wiednia, a nie mogłem, zwlekałem mój wyjazd, bo chciałem pierwej upewnić się, czy będę miał po co wrócić tam jeszcze, i pewności tej nie mogłem zyskać. Aż jednego dnia zdecydowałem się stanowczo, nagle. Było to przedwczoraj.Przyszedłem do ich domu przed wieczorem. Była w tej niebieskiej sukni, w której ją tak lubiłem widzieć, bo twarzyczka jej wśród tych błękitów nabierała kolorytu delikatnych miniatur na kości słoniowej. Byłem jéj wdzięczny w duszy, że pamiętała o mojem upodobaniu. Nie mogłem jej także mieć za złe, że przysypała pudrem włosy i wpięła w nic różę na-pół rozkwitłą; owszem, cieszyło mię, że chciała być piękną dla mnie i pochłaniałem ją spojrzeniem, pełnem miłości. Gdy naraz wśród rozmowy zdało mi się, że spojrzała na zegar, zauważyłem również, że była czegoś roztargnioną. Po chwili drugi raz rzuciła ukradkowe spojrzenie na zegar.Czeka na kogoś, — pomyślałem sobie, — i ta suknia błękitna, ta róża we włosach... nie dla mnie. I zazdrość zaczęła mnie niepokoić. Pocieszałem się tem, że może oczekuje wizyty jakiej pani; gdy wtem weszła matka, ubrana już jakby do wyjścia i spytała, naciągając rękawiczki: — O której Adolf miał przyjść po nas?
— O siódmej — odrzekła Julia, unikając mego spojrzenia.
Nie pytałem się o nic więcej, pożegnałem je krótko i tego samego wieczora wyjechałem. Wyrwałem się gwałtem z tych miejsc, gdzie duch mój marniał w ciągłem szamotaniu się między rozpaczą i nadzieją pozyskania jednego serca, które może niewarte tego, abym dla niego poświęcał moje obowiązki, ceł mego życia. Potrzebuję pracować, chcę zrobić coś dla kraju, dla przyszłości mojej, dla szczęścia rodziców; musiałem więc uciec od tej, która nietylko nie chciała mi być pomocą w urzeczywistnieniu celów moich, ale była przeszkodą. Uciekłem pod skrzydła rodzicielskiej miłości i postanowiłem leczyć się oddaleniem, samotnością, z choroby serca. Biedni starzy, ani domyślają się, że ich dom obrałem sobie za szpital. O, gdybyś widział, jak mię witali tutaj, ile radości sprawiło im moje niespodziewane przybycie. Do łez wzruszyło mię ich przywiązanie. A jednak... ta wielka, piękna, pełna poświęcenia miłość rodzicielska nie zdołała zapełnić tej próżni, jaką stworzył w mojem sercu wyjazd z Wiednia. Co więcej, powiem ci, że zaczynam żałować, iż zdecydowałem się na ten wyjazd; wyrzucam sobie, że postąpiłem zbyt gwałtownie, nierozważnie, potępiając Julią za winę, o której ona może nawet nie wie. Widzę teraz, że posądzenie moje oparłem na błahych pozorach. A któż zaręczy mi, czy nie dla mnie właśnie chciała być piękną tego wieczora? czy nie dlatego była roztargnioną i niespokojnie poglądała na zegar, że wiedziała, iż przyjście Adolfa przerwie nam miłe sam — na — sam. Te wątpliwości obudziły się teraz dopiero we mnie i robią mi wyrzuty bolesne. Zły jestem na siebie samego za mój charakter podejrzliwy; zły jestem, że tu jestem i, gdyby nie wzgląd na rodziców, jutro wrócił — bym już do Wiednia. Dla moich rodziców nie mogę tego zrobić, spętany jestem przyrzeczeniem, że zabawię tu kilka tygodni, dopóki nie rozstrzygnie się sprawa o moję posadę. Kilka tygodni przepędzić z daleka od niej, w tej przerażającej ciszy małej, nudnej mieściny. Sama ta myśl trwoży mię; nie wiem, jak zdołam przemęczyć ten czas.Gdybym przynajmniej mógł z moimi starymi mówić o tem, co mię teraz najwięcej, jedynie zajmuje; ale czuję, że nie odważył-bym się odkryć im tej tajemnicy mego serca. Bo i cóż — bym im powiedział o mojej miłości? Same wątpliwości, fata morgana, któremi łudziłem siebie. Wobec ich trzeźwego poglądu musiał — bym rumienić się. Boję się, bym z ust ich nie usłyszał: ona cię nie kocha, mój synu! — i dlatego milczę, i mówię z nimi o wszystkiem, tylko nie o tem, o czem chciałbym; dlatego rozmowa taka męczy mię, szukam samotności, bo w niej mogę przynajmniej swobodniej myśleć o niej. Teraz domyślasz się, dlaczego piszę do ciebie? Chciałem pogadać z tobą o tem, o czem tu z nikim mówić nie mogę; a nadto chciałem zasięgnąć twojej rady. Ty znasz Julią od dziecka prawie, jesteś jej krewnym, z tobą ona może szczersza, niż z innymi. Napisz mi, co myślisz o niej: czy miłość jej może dać szczęście, a przedewszystkiem, czy ja mogę sobie rościć jakie prawa do tej miłości? Ty, jako patrzący spokojnie, bezstronnie, będziesz mógł lepiej osądzić, czy się łudziłem tylko. Napisz mi, jak przyjęła mój nagły wyjazd? czy Adolf bywa tak często, jak dawniej? i dużo, dużo innych rzeczy mi napisz. Każdy szczegół będzie miał dla mnie wagę. Nie oszczędzaj pióra i papieru; pamiętaj, że list twój będzie pokarmem dla umierającego z głodu na puszczy. Oczekuję go z niecierpliwością i trwożnem biciem serca.”
Już słońce czerwono — złociste dobywało się z poza mgły porannej, kiedy Jan ukończył pisanie listu.Pisał go bowiem w przerwach, przy niektórych ustępach kładł pióro i zapadał w ponure zamyślenie, z którego budził go dopiero skrzypiący głos zegara na wieży. Już po napisaniu listu zamyślił się, czy go posłać; była chwila, w której chciał go podrzeć, i tym sposobem pogrzebać na zawsze sprawę swego serca; ale wstrzymał się od tego i, jakby bał się nowych pokuszeń w tym rodzaju, włożył prędko list do koperty, zaadresował i wyszedł z nim na pocztę.Wiedział, że pociąg o szóstej z rana przychodzi w stronę Wiednia, poszedł więc prosto na stacyą kolei, by list dziś jeszcze mógł odejść. Obrał drogę nie przez miasto, ałe przez boczną uliczkę, z której, ścieżką pomiędzy ogrodami, znacznie prędzej można było dojść do stacyi. Uliczka ta, ciągnąca się między wysokim murem klasztornym a parkanami ogrodów, była bardzo mało uczęszczana; o tej godzinie była zupełnie pustą. Idąc nią, usłyszał po-za jednym parkanem, otaczającym nieduży sad, głośny, przenikliwy krzyk kobiecy. Zajrzał przez szczelinę między deskami i ujrzał młodą jakąś dziewczynę, śniadej twarzy, rysów oryginalnych, ubraną fantastycznie w biały turban, przetkany złotem, z pod którego spływały krucze włosy, i w żółty atłasowy szlafrok, która odpychała od siebie mężczyznę, usiłującego objąć jej kibić i przycisnąć ją do siebie. Dziewczyna wyrywała się całą siłą, na jaką zdobyć się mogła, z rąk jego, i wołała o pomoc, choć mężczyzna usiłował zatkać jej usta i groźbą zmusić do milczenia.
Jan nie namyślał się długo; zaczepił się nogą w szczelinę, przez którą obserwował tę scenę, chwycił się wyższych desek i w jednej chwili przesadził parkan, śpiesząc z pomocą. Na widok obcego człowieka, mężczyzna ów puścił w tej chwili dziewczynę, rzucił się w szybkiej ucieczce w ogród i znikł za drzewami. Jan chciał gonić za nim, ale dziewczyna zastąpiła mu prędko drogę i, zatrzymując go, rzekła:
— Zostaw go pan, niech sobie ucieka.
— To gotów wrócić znowu potem.
— Nie wróci, ja wiem napewno, że już nie wróci tak prędko.
Jan czekał, aby mu dziewczyna wytłómaczyła powód tej napaści, a zarazem i prośby swojej; ale ona widocznie nie myślała o tem. Z obawy, która przed chwilą twarz jej bladością pokryła, przeszła w zakłopotanie, znalazłszy się w rannem, dziwnem trochę ubraniu, wobec tego mężczyzny, który wpatrywał się w nią badawczo. Silne rumieńce wstydu oblały brzoskwiniową cerę jej twarzy, spuściła ku ziemi duże czarne oczy i bezwiednym ruchem zawiązywała szlafroczek, który, rozpięty w czasie szamotania się, odsłonił hafty białej, cienkiej koszulki i piersi, falujące szybkim oddechem. Jan stał jakiś czas nieśmiały, wpatrując się w nieznajomą, której twarz przypominała obrazy włoskich mistrzów, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego dziwnego, zagadkowego zjawiska, ani wytłómaczyć sceny, której przed chwilą był świadkiem. Chciał spytać jej o wyjaśnienie i nie wiedział, jak zabrać się do tego, gdy wtem w domku, który widać było za drzewami, brzęknęło okno i jakiś głos chrapliwy, niemiły zawołał:
— Małka! Małka!
Dziewczyna poruszyła się na te słowa i spojrzała niespokojnie ku domowi, a potem, zwracając się do Jana, rzekła zniżonym głosem z pośpiechem:
— Zrobiłeś mi pan dziś wielką przysługę, ale możesz popsuć wszystko, jeżeli nie będziesz milczał o tem, co tu widziałeś, bo mógł — byś zgubić mię i jeszcze kogoś więcej. No, przyrzekniesz mi pan to?
Prosiła tak wymownie czarnemi oczyma, że Jan bez namysłu odrzekł:
— Przyrzekam.
— Dziękuję panu. Będę się za to modlić za pana, żebyś był tak szczęśliwym, jak jesteś dobrym.
Rzuciła mu spojrzeniem pożegnanie, pełne jakiejś serdecznej życzliwości, i zarumieniona pobiegła ku domowi.
Jan stał jakiś czas nieruchomy, odurzony. Nie mógł sobie jeszcze zdać sprawy z tego, co się stało, co widział przed chwilą. Wyglądało to na jakąś bajkę z „Tysiąca Nocy”. Jakieś cudowne, fantastyczne widziadło, piękność, prześladowana przez jakiegoś tajemniczego człowieka, o którym mu milczćć kazano. Nie kazano, ale proszono, i to proszono tak, że mu się gorąco robiło na wspomnienie tego błagalnego spojrzenia, jakiem go oblała piękna nieznajoma. Nie spodziewał się w tej małej mieścinie tak fantastycznej awantury. I otoczenie, w którem się ta scena odbyła, miało także swój urok. Był to sad, kwitnący cały biało-różowo, wysłany murawą majowej zieloności, na którą teraz przez drzewa lały się złote strumienie wschodzącego słońca. W powietrzu była woń kwiatów, brzęk pszczół i drobnych muszek; wśród krzaków bzu trzepotały się i świergoliły wesołe ptaki.
Janowi było tu jakoś tak dobrze, urok tajemniczości tak wiązał go, że nie myślał odchodzić. Tylko rozważał to, co widział i słyszał, i oczekiwał, czy czegoś więcej nie zobaczy i nie usłyszy.
Za grządkami różnobarwnych bratków zobaczył ścieżkę, wysypaną białym piaskiem, która wiodła do altany, ocienionej dzikiem winem. W cieniu gęstej zieloności dojrzał stolik z białych gałęzi brzozowych, a na nim jakąś kobiecą robótkę, porzuconą niedbale. Domyślął się, że może porzucono ją w chwili, gdy ów napastnik wszedł do altany. Miał ochotę iść zobaczyć robótkę, gdy wtem świst nadchodzącego pociągu przerzucił jego myśli w inny świat. Przypomniał sobie list, Wiedeń, Julią; wywybiegł co prędzej z zaczarowanego ogrodu, pełnego tajemnic, przeskoczył parkan i pędził szybko na kolej, by zdążyć na czas z oddaniem listu.
Przybiegł już po drugiem dzwonieniu i zaledwie miał czas wrzucić list do wagonu pocztowego, kiedy zadzwoniono po raz trzeci i pociąg ruszył. Jan, stojąc, przypatrywał się przejeżdżającym wagonom. Uderzyła go w jednem oknie twarz mężczyzny, który na jego widok cofnął się w głąb’ wagonu. Zaledwie miał czas jednem mgnieniem oka zachwycić rysy tej twarzy, ale to wystarczyło, aby poznał tego, od którego przed chwilą uwolnił piękną nieznajomą. Poznał go po rudym zaroście i węgierskim kapeluszu. A więc prawdę mówiła — myślał sobie, wracając do domu — że nie prędko wróci. Tylko to mu było niejasnem, czy odjeżdżał tak prędko dlatego, że miał odjechać, czy też przyśpieszył swój wyjazd w skutek obawy.
Nie łamał sobie jednak długo nad tem głowy.Chciał uszanować tajemnicę, bo go o to tak pięknie proszono; więc usiłował nie myśleć o owym rudym, w węgierskim kapeluszu, i udało mu się to bez trudu. Inaczej było, gdy chciał zapomnieć o śniadej twarzy i czarnych oczach pięknej Judyty, bo tak począł ją nazywać w myślach, i choć mu się teraz nie śpieszyło wcale, obrał jednak do powrotu krótszą drogę przez owę pustą uliczkę. Miał nadzieję, że przez szpary parkanu ujrzy ją jeszcze. Ale ta nadzieja zawiodła go. Ogród był pusty, nawet robótki owej już nie było w altanie. Tylko ptaszęta wyprawiały harce po klombach i krzakach, zwodząc go szelestem.
Stał tak długi czas; wreszcie, nie mogąc się doczekać, zabrał się do odejścia, zwłaszcza, że przez uliczkę zaczęli przechodzić ludzie w pole; stać więc dłużej nie wypadało.
Wróciwszy do domu, zastał matkę pode drzwiami swego pokoju. Poczciwe matczysko na palcach skradało się, żeby podsłuchać, czy syn się nie zbudził, czy można mu podać kawę, która od godziny już czekała na niego. To też zdziwiła się nie pomału, gdy ujrzała syna, już wracającego z miasta.Jan wytłómaczył swoje ranne wyjście potrzebą przechadzki i odetchnięcia świeżem powietrzem.
Podczas kawy brała go parę razy ochota spytać się matki o owę żydóweczkę z za klasztoru, ale nie wiedział, jak się do tego zabrać. Trzeba — by zaraz tłómaczyć matce, gdzie ją widział, przy jakiéj sposobności. Mógł-by powiedzieć za wiele, i dlatego wołał nie pytać wcale. Postanowił sam odgadnąć tę zagadkę. Mogło to stanowić dla niego rodzaj rozrywki w monotonnem życiu, jakie go tutaj czekało.