Читать книгу Byle wyżej - Michał Bałucki - Страница 5

Оглавление

Przed wystawą jubilerską zatrzymały się wieczorem dwie dziewczyny, wracające z magazynu do domu, i przypatrywały się kosztownościom, które przy rzęsistym oświetleniu płomieni gazowych ponętnie przedstawiały się oczom. Szczególnie jedna z nich zdradzała żywe zajęcie w oglądaniu klejnotów, a czarne, duże jej oczy z ciekawością i upodobaniem zatrzymywały się na niektórych przedmiotach. Twarz jej drobna, blada, ostrych rysów, była w tej chwili mocno ożywioną. Twarz ta miała profil delikatny, nosek kształtny, a usta wąskie i znać w niej było sprytne, żywe i energiczne usposobienie. Blond włosy, przechodzące w mocno złoty kolor, stanowiły dziwny kontrast z czarnymi oczyma i dwoma łukami czarnych brwi. Ten kontrast nadawał jej urok szczególny i zwracał uwagę.

— Patrz, moja droga — odezwała się złotowłosa do swej towarzyszki, gniotąc mimowiednie jej dłoń w swych rękach — jaka śliczna bransoleta! I te kolczyki, i brosza należą zapewne także do niej, bo ta sama w nich robota. To cały garnitur. Ach, jak ucieszy się ta, co go dostanie!

Oczy mówiącej zaiskrzyły się na tę myśl tak, że wydawały się przez chwilę jak dwa czarne zwierciadła, w których odbiły się blaski wszystkich diamentów jubilerskiej wystawy.

— Dlaczego ma koniecznie dostać? Może go kupić — rzekła jej towarzyszka, brunetka z łagodnym spojrzeniem, a rumiana, okrągła jej twarzyczka zarumieniła

— Zaczekaj jeszcze chwilkę, jeszcze się tym naszyjnikom przypatrzę.

— I co ci z tego przyjdzie?

— Takie patrzenie, moja kochana, wyrabia gust i znawstwo. Gdyby mi wypadło kiedy wybierać, nie byłabym w kłopocie i wiedziałabym, co wybrać.

— Czy myślisz, że będziesz kiedy w tym położeniu?

— Czemuż nie? Żadna z nas nie wie, co ją czeka.

A Herminka? Któż by się był spodziewał, że będzie pułkownikową, że będzie miała swój powóz, służbę. A była tylko prostą szwaczką. Każdą z nas może podobny los spotkać.

— O! ja nie chciałabym takiego losu. Mówią, że na nią krzywo patrzą w domach, w których bywa.

— Bo nie umie sobie nadać tonu. O! ja bym umiała. Czuję w sobie zdolność na wielką panią.

— Bredzisz, moja droga. Chodźmy lepiej do domu, już późno. Ojciec, mój będzie się gniewał na mnie.

Obejrzała się znowu trwożnie wokoło po pustej ulicy i spostrzegła owego młodego człowieka, bacznie je obserwującego; pociągnęła więc za suknię ukradkiem swą towarzyszkę i szepnęła:

— Chodźmy, jakiś pan obserwuje nas z tamtej strony ulicy.

— Nie oglądaj się, to ten sam, który tu przy nas stał przed chwilą.

— Co sobie pomyśli o nas?... Chodźmy już, ja się boję.

— Dziecinna jesteś! przecież nas nie zje. No, chodźmy, podaj mi rękę. — I podawszy ramię drżącej i strwożonej towarzyszce, poszła z nią dalej.

Młody człowiek jak cień postępował, za nimi w pewnej odległości. Gdy skręciły w boczną ulicę, przysunął się bliżej, tak że ledwie parę kroków przedzielało go od dziewcząt. Teklunia, zaniepokojona tą śmiałością nieznajomego, chciała przyśpieszyć kroku, ale towarzyszka przytrzymała jej zapęd i postępowała dalej krokiem pewnym, jednostajnym.

Tak doszły do małego, piętrowego domku, stojącego przy Plantacjach 1 . Gdy już miały wstępować na kamienne schodki, prowadzące do wąskiej sionki, Marynia zatrzymała się i zwracając się do swej towarzyszki, odezwała się głosem dosyć podniesionym i z wyraźnym zamiarem, aby mogła być słyszaną przez idącego za nimi mężczyznę:

— Czy nie masz co drobnych pieniędzy?

— Na co tobie pieniędzy teraz? — spytała Teklunia, niezadowolona z tego zatrzymania się.

— Chciałabym zapłacić za drogę temu panu, który fatygował się odprowadzić nas.

— Maryniu, co ty robisz? — odezwała się cicho Teklunia. — Daj pokój, chodźmy już.

— Szkoda tylko, że się nie postarano o latarkę. Kto się trudni odprowadzaniem, powinien zaopatrzyć się w nią koniecznie.

Tekluni za wiele już było tej śmiałości Maryni; wyciągnęła gwałtem rękę swoją spod jej ramienia i wbiegła szybko do sieni. Marynia była zmuszoną wejść także.

— Czekaj, gdzie tak biegniesz?

— Ach, Maryniu, jak można było mówić coś podobnego?

— Trzeba mu było dać nauczkę. Drugi raz nie będzie tak skory do odprowadzania.

— A gdyby ci był co powiedział?

— Umiałabym mu pewnie odpowiedzieć.

— Ach, ja bym nigdy nie odważyła się na coś podobnego.

— Ty byś potrzebowała zaraz opiekuna, obrońćy.

— Nie, alebym się nie narażała, nie dała powodu do tego. Gdybyśmy nie były stały tak długo przed wystawą, ten pan nie miałby śmiałości zbliżyć się tak do nas.

— Więc dlatego mam być niewolnicą i siedzieć w domu jak zakonnica? Ciekawam, dlaczego my nie mamy mieć takiej swobody, jak mężczyźni?

— Ach, pleciugo, co ty wygadujesz! Gdyby to mój ojciec słyszał! No, dobranoc ci, mam jeszcze w domu dużo do roboty.

— Gdzie będziesz jutro w kościele?

— Jak zwykle, w naszym parafialnym kościele.

— Tam mało kto bywa. Ja pójdę do Panny Marii. Wdzieję pierwszy raz moją szafirową suknię; przyjdź do nas zaraz po obiedzie, zobaczysz mnie w niej. Rada bym widzieć, jak ci się podobać będzie. No, dobranoc.

Rozmowę tę prowadziły na podwórku domu, do którego weszły. Marynia, nucąc pod nosem jakąś wesołą śpiewkę, pobiegła żywo po schodach na ganeczek, zasłoniony dachem, i zniknęła w małej sionce, a Teklunia weszła do mieszkania na dole, którego drzwi otoczone były kamienną futryną, mocno już przez czas zniszczoną i wyszczerbioną.

Przez ciemną kuchenkę, w której mieściły się różne gospodarskie naczynia i przyrządy, było wejście do obszernej, ale brudnej i dość pustej izby, gdzie stał niski warsztat szewcki i kilka dobrze już wysiędzianych i poczerniałych stołeczków; na warsztacie paliła się łojowa, tak zwana maczana świeczka, a okrągła bańka, napełniona wodą, postawiona przed nią, przepuszczała i wzmacniała jej światło. Przy tym oświetleniu pracował jakiś stary, nie ogolony i dość brudno ubrany człowiek; siedzący obok niego mały chłopak, z najeżoną czupryną i zaspany, naklejał obcasy i przyklepywał je od czasu do czasu młotkiem; a kot, Burek, siedząc na oknie, przypatrywał się zaspanymi oczyma ruchom rąk pracujących i chwilami drzemał także.

Stary człowiek, z zieloną umbrelką 2 na oczach, śpiewał godzinki jednostajnym, nosowym głosem, przerywając niekiedy śpiewanie energicznym napomnieniem chłopca do roboty. Był to czeladnik, pracujący od lat trzydziestu u ojca Tekluni, pana Tomasza Baryłkiewicza, majstra i zarazem starszego szewckiego cechu. Niegdyś razem terminowali, razem się wyzwolili i razem odbyli wędrówkę wymaganą przepisami cechowymi. Walenty Kopeć, tak się nazywał ów czeladnik, więcej nawet pokazywał zdolności w kunszcie szewckim, ale jakoś pan Tomasz miał szczęście podobania się pannie Nastusi, garderobianie starej hrabiny Henrykowej, i pozyskania sobie jej ręki wraz z wianem, wynoszącym paręset guldenów, i to małżeństwo pomogło mu do uzyskania dyplomu majsterskiego i założenia własnego warsztatu. Mógłby był nawet otworzyć sklep i nazwać się fabrykantem obuwia, bo rzemiosło szło mu nieźle, ale nie mógł zdecydować się na tę innowację, jak ją nazywał, pomimo wyraźnego i gorącego życzenia swej połowicy, a to głównie z powodu wstrętu do wszelkich innowacji.

— Sklep to rzecz kupiecka — mawiał on — rzemieślnik powinien przestać na warsztacie, i kwita. Tak było dawniej.

I wierny dawnej tradycji, trzymał się warsztatu, w którym robota szła mu nieźle, i zatrudniał u siebie kilku czeladników. Pomiędzy tymi był także Walenty Kopeć, który nie mogąc ani za pomocą pomyślnego małżeństwa, jak pan Tomasz, ani pracą rąk uzbierać sobie fundusiku, potrzebnego na nabycie majsterstwa, poprzestać musiał na skromnym stanowisku czeladnika i doczekał się na nim starości.

Wiek i wypróbowana uczciwość, jako też zdolność w robocie zjednały mu poszanowanie między czeladzią rzemieślniczą, a nawet między majstrami — i nawet pan Tomasz zaszczycał go swoją życzliwością, traktował jakby równego sobie, zasięgał nieraz jego rady; i gdy po śmierci małżonki coraz mniej zajmował się domem, a coraz więcej polityką, Walenty Kopeć podczas częstej nieobecności jego kierował głównie warsztatem i zastępował jego miejsce. Oprócz tej czynności sprawował jeszcze urząd starszego czeladnika w czeladnej gospodzie, miał pod swoją opieką klucze od skrzynki Bractwa Różańca, nadzór nad ołtarzem świętych Kryspina i Kryspiana, patronów cechu szewckiego, w zakrystii ojców dominikanów i zarazem pełnił obowiązki młodszego na kwartalnych sesjach cechu. Wszystkie te obowiązki spełniał z wielką skrupulatnością i sumiennością, a że nie wszystko szło mu tak, jakby chciał, to już nie była jego wina. Najgorzej szło mu z warsztatem i nie mógł go uratować od upadku pomimo całej usilności i pracy. Pan Tomasz bowiem, wiemy tradycyjnej żyłce szewckiej do kieliszka i polityki, coraz częściej w miodosytni na Podbrzeziu i u Robackiego lub w handelku win Ciechanowskiego 3 deliberował nad losami Europy, przepowiadał wojny, zakładał przymierza, a coraz mniej zajmował się robotą; pieniądze, które miały iść na kupienie materiału, szły na opędzenie kosztów dysput politycznych, na traktament panów braci, przez co robota szła nieregularnie; kundmani 4 , zrażeni niesłownością, a często butnym zachowaniem się pryncypała, odstręczyli się i warsztat coraz więcej upadał. I stało się, że pan Tomasz, pomimo iż jako starszy cechowy mógł trzymać większą liczbę czeladzi, niż innym wolno było, trzymał ich w ostatnich czasach tylko dwóch, to jest Walentego Kopcia i Filipa Rutkowskiego, który jednak niezadługo miał go opuścić, gdyż odziedziczywszy po śmierci jakiegoś wuja proboszcza pewną sumkę, podał się był właśnie o majsterię. Jeden więc tylko Walenty Kopeć miał pozostać, jak niedobitek ze świetnych czasów pana Tomasza; on reprezentował cały jego warsztat i stał się już prawie członkiem rodziny; przynajmniej Teklusia uważała go za takiego i dawała mu to poznać w swoim obejściu się z nim, za co też Walenty bardzo lubił pannę Teklunię, chętnym był do każdej dla niej posługi i stawał nieraz w jej obronie, gdy rozochocona miodem fantazja ojca znęcała się nad cichym dziewczęciem. Jakiekolwiek by miał kłopoty, zawszę dla panny Tekluni znalazł przyjemny uśmiech. Toteż za jej wejściem wyjaśniła się zachmurzona twarz jego i przerwał na chwilę robotę.

— Dobry wieczór, panie Walenty — wydzwoniła miłym głosikiem Teklunia.

— Dobry wieczór, dobry wieczór pannie Tekluni — odrzekł także przyjaźnie, kiwając kilkakrotnie głową na powitanie.

— A gdzież ojciec?

— Pan Tomasz poszedł z Filipem do Robackiego.

— Z Filipem?

— Tak, zrobił mu ten honor, boć to przecież pan Filip niezadługo majstrem zastanie. Młodzik, bez wąsów prawie jeszcze; no i będzie majstrem, bo ma pieniądze i do tego szlachcic. Niezadługo się zapewne ożeni, dostanie za żonę jakie pieścidełko uczciwe i dobre i będzie szczęśliwy. Prawda, panno Tekluniu?

Tu podniósł głowę i spojrzał badawczo przez wierzch okularów na Teklę.

— Bardzo być może.

— Panna Teklunia wie, o kim mówię?

— O kim? — spytało dziewczę z taką szczerością i prostotą, że nie można było ani na chwilę wątpić, że mówi prawdę.

— Więc panna Teklunia nie domyśla się, że Filip ma już coś napiętego?

— Skądże mam to wiedzieć? Zresztą co mnie to obchodzić może? Nie lubię tego nudnego Filipa, który wciąż tylko mówi o swoim szlacheckim pochodzeniu, a jest przy tym taki ograniczony i pusty.

— Ale pan Tomasz go lubi, szczyci się, że ma w swoim warsztacie takiego familianta, i pewnie nie będzie od tego, żeby panny Tekluni nie wydał za niego, gdyby Filipowi przyszła ochota oświadczyć się.

— Ale ja bym go nigdy nie chciała.

— Bardzo wierzę. Kto ma do wyboru między takim nadętym pęcherzem, jak Filip, a panem Józefem, to nie ma się co namyślać.

Teklunia upiekła raczka na te słowa, odwróciła się w inną stronę i chcąc zmienić rozmowę, zapytała Walentego o wieczerzę.

— Ho, ho, ho, wieczerza jeszcze nieprędko, jeszcze w piecu się nie pali. Madejowa ma nowennę u Franciszkanów, to nieprędko się zjawi.

— A pan Walenty może głodny?

— E, nie, panienko. Przetrąciło się co nieco po południu, lokaj od tych państwa z przeciwka poczęstował kufelkiem piwa, to mogę poczekać.

— Trzeba jednak, żeby Antek zapalił w piecu i zagrzał duszę, mam sobie i ojcu niektóre drobiazgi poprasować na jutro. A i panu Walentemu będzie pewno półkoszulek potrzebnym.

— Jeżeli łaska panny Tekluni — rzekł Kopeć ucieszony. — Jutro posiedzenie cechu u nas, to człowiek chciałby przyzwoicie wystąpić. No, Antek, wstawaj żywo, ty śpiochu! i rozpal w piecu, panienka potrzebuje duszy.

Antek, którego rozmowa czeladnika z panną majstrówną do błogiej drzemki ukołysała, podczas której głowa jego jak wahadło przechylała się na tę i ową stronę, ocknął się na te słowa i począł machinalnie tłuc młotkiem po obcasach.

— Ależ, ciemięgo, masz w piecu zapalić!

Chłopak wstał i zaspany jeszcze, zataczająć się, poszedł do kuchni, a Tekla, zdjąwszy kapelusik, przeszła do drugiego pokoju.

Był to pokój duży, również sklepiony jak izba warsztatowa, ale dość czysto utrzymany i jako tako umeblowany; tu bowiem odbywały się posiedzenia cechowe, tu była tak zwana lada, to jest skrzynka okuta, gdzie mieściły się fundusze cechu szewckiego, z których dawano zapomogi podupadłym majstrom, wdowom, opłacano szpital i sprawiano pogrzeby. W ladzie zachowane były przywileje cechu i dwa mosiężne pozłacane buzdygany 5 , z którymi majstrowe, starszy i podstarszy, występowali na procesję Bożego Ciała. Drugim sprzętem cechowym był duży stół, przy którym odbywały się narady członków, mały warsztacik szewcki, służący przy wyzwolinach czeladników do krajania skóry na obuwie podług miary danej przez zaprzysiężonych znawców. Kanapa i krzesła, wypłowiałe i już mocno przez czas zniszczone, należały także do cechowego inwentarza.

W kącie tego pokoju stało łóżko pana Tomasza, nakryte niebieską kapą w duże kwiaty żółte. Nad łóżkiem wisiał maleńki obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, nad nią święci Kryspin i Kryspian, patronowie cechu, a na drugiej ścianie, nad kanapą, Kiliński i książę Poniatowski, wskakujący do Elstry. Oprócz tych obrazów wisiał w dużych czarnych ramach dyplom majsterski pana Tomasza z roku 1837, który opiewał, „że w tym roku na posiedzeniu urzędu starszych pan Tomasz Baryłkiewicz stawił się in persona* i w myśl artykułów cechu i postanowienia senatu z dnia 26 maja roku 1813 złożył przepisaną na majstra kwalifikację, a mianowicie: utwór mistrzowski, reprezentujący parę butów do polowania; a gdy takowa sztuka przez urząd starszych jako przyzwoicie zrobiona uznaną i przyjętą została, pomieniony urząd starszych pana Tomasza Baryłkiewicza aktualnym majstrem i członkiem tutejszego cechu być uznaje“.

Wypisaliśmy tu umyślnie ten dokument dosłownie, gdyż pan Tomasz przywiązywał do niego wielką wagę, ceniąc go o wiele wyżej niż późniejsze dyplomy, wydawane według nowszych ustaw, i wobec młodszych majstrów czuł taką samą wyższość, jaką ma na przykład hrabia z antenatów wobec świeżo kreowanego galicyjskiego hrabiego 6 . Arystokracja ma w każdej klasie ludzi swoich reprezentantów i zwolenników; pan Tomasz był arystokratą cechowym i w wielkim poszanowaniu i zachowaniu miał ów dokument swej godności, i nieraz rano w niedzielę i święto, kiedy dłużej mógł się wywczasować, z dumą poglądał z łóżka na pożółkły papier, na którym już z trudnością można było przeczytać to, cośmy wyżej wypisali. Pokój, w którym wisiał ów dokument i święci Kryspin z Kryspianem, i Kiliński, i Poniatowski, był rodzajem sanctuarium pana Tomasza — i Tekli nawet nie wolno było nic zmienić lub odnowić w urządzeniu zaprowadzonym przez niego. Tu miał on wyłączną władzę.

Tekluni oddał do użytku inny pokoik, z oknem na podwórze, który lubo dość ubogo i skromnie umeblowany, utrzymany był bardzo schludnie i gustownie. Tu w oknie między perkalowymi firankami stały kwitnące pełne pelargonie, pachnące krzaczki rezedy i mirt, przy których nieraz wiły się dziewczynie miłe marzenia. Nad kwiatami wisiała klatka z kanarkiem, dla którego Walenty Kopeć przynosił co rano, gdy wracał z przechadzki po prymarii, mokrzycy delikatnej z Plantacji lub świeżej sałatki z Krowodrzy. Obok okna łóżko, starannie posłane i białą pikową kołdrą nakryte, robiło wrażenie niepokalanej dziewiczości; znać było, że to przybytek cnoty cichej. Naprzeciw łóżka był stolik do roboty, przykryty także białym obrusem, na którym teraz leżały pozwijane w wałeczki drobiazgi, przygotowane do prasowania. Dalej stała szafa z rzeczami, kuferek zielony i inne sprzęty domowe.

Teklunia, wszedłszy do swego pokoiku, zdjęła kapelusik i mantylkę, schowała je do szafy i zabrała się do roboty. Walenty sam przyniósł jej gorące żelazko, za co mu wdzięcznie podziękowała, i poczęła prasować. W pokoiku było cicho, tak cicho, że słychać było brzęk ćmy nocnej, tłukącej się po szybach okien. Z trzeciego pokoju odzywały się niekiedy godzinki Walentego. Teklunia zwijała się prędko, bo dużo roboty na nią czekało. Sobota — robota, to przysłowie bardzo stosowało się do niej; w ten dzień miała najwięcej zajęcia. Naraz coś jej przerwało robotę i zwróciło uwagę w inną stronę. Za oknem w podwórku słychać było stąpanie po kamieniach, a następnie po schodach, prowadzących na górę. Tekluni serduszko poczęło bić żywiej i twarzyczka znowu się silniej zarumieniła. Zapewne musiała dobrze znać te kroki. Gdy ucichły, wróciła znowu do swego zajęcia z większą jeszcze pilnością, a pracę rozrywała sobie i uprzyjemniała śpiewką, nuconą cichym głosikiem. Była to znana pieśń o gwiazdeczce, co błyszczała 7 . Prześpiewała wszystkie zwrotki tej pieśni, potem zaczęła drugą o Filonie, co czekał za borem, gdy miesiąc zaszedł i psy się uśpiły 8 , potem trzecią, o tych dwojgu, co to jedno poszło górą, a drugie doliną 9 , i dużo innych wynuciła piosnek; skończyła robotę, wreszcie i wieczerzę zjadła z Walentym, którą im mrukliwa Maciejowa przyrządziła, a ojca nie było widać. Dopiero gdzieś po dziesiątej, gdy już stróż z grzechotką obchodził ulicę, dało się słyszeć dzwonienie u bramy i wkrótce potem wszedł, a raczej wtoczył się do izby pan Tomasz Baryłkiewicz, wracający do domu pod dobrą datą, jak się wyrażał o nim Walenty. Walenty siedział jeszcze przy robocie i powitał wchodzącego zapytaniem:

— A cóż to sami wracacie, panie Tomaszu? A gdzież się Filip podział?

— Filip, Filip — mruczał Tomasz niezadowolony — pan Filip, bo on, panie tego jak się nazywa, majster teraz.

— No, jeszcze nim nie został.

— Ale zostanie, bo jest, panie tego jak się nazywa, familiant i człowiek zasobny. A takim wiele wolno. Dlatego pozwoliłem mu, panie tego jak się nazywa, do cukierni w uczciwej kompanii. Ja nie poszedłem, bo cukiernia, panie tego jak się nazywa, dla panów, dla szlachciców, a dla nas, szewców, starej daty, miodosytnia albo handelek winny, i kwita. Ale jeżeli człowiek z lepszej kondycji chce się inaczej zabawić, to ja nie mogę mieć nic przeciwko temu i nikomu nic do tego, i basta.

— Jakoś w niedobrym humorze wracacie, panie Tomaszu.

— Być może. Gdzie jest Tekla?

— Panna Teklunia juz pewnie śpi.

— Pięknych się rzeczy dowiaduję, tego jak się nazywa...

— Na pannę Teklunię? kto śmiał co mówić? Pewnie ten Filip coś naplótł.

— Filip nie Filip, dosyć, że wiem. Dam ja jej romanse, a tego urwisa, Józka, jak pomacam kijem po grzbiecie, to ruski miesiąc popamięta.

— Józio nie urwis, to bardzo porządny chłopak — zaprotestował Kopeć.

— To czemu mi bałamuci córkę? — rzekł Tomasz podniesionym głosem i uderzył laską w podłogę.

— Nie bałamuci, nieprawda. A jeżeli się kochają, to im wolno, bo są młodzi.

— Ale ja nie chcę, nie pozwalam, bo ja mam, panie tego jak się nazywa, inne kombinacje, inne zamiary.

— Może ją chcecie wydać za tego głupiego Filipa?

— Proszę z respektem wyrażać się o Filipie, do stu beczek, fur beczek, sto milionów diabłów! Ja na to nie pozwalam.

— Czy pozwolicie, czy nie pozwolicie, on i bez waszego pozwolenia głupim zostanie.

— Walenty! nie przyprowadzaj mnie do pasji.

— Mówię tylko prawdę, i śmiało wam powiem w oczy, panie Tomaszu, że jeżelibyście chcieli pannę Teklunię wydać za tę żabę, to zrobicie głupstwo. Zmarnicie tylko dziewczynę, i tyle.

— To może ją wydać za tego gagatka, Józka? co? Piękny by los zrobiła, nie ma co mówić! W ładną by dostała się familię! Syn fuszera, partacza, co u Żydów robi.

— Syn za ojca nie odpowiada.

— No, co on ma? co on ma? Czymże jest? Niczym. A jak pójdzie dobrze, to w najlepszym razie może zostać gryzipiórkiem jakim. Upadam do nóg za taki los. Teklunia jest, panie tego jak się nazywaj córka majsterska i pójdzie za majstra, będzie sobie majstrową, i basta.

— A jak panny Tekluni me będzie taka wola?

— Dzieci winne są posłuszeństwo rodzicom. Ja tak chcę, i basta. Zaraz zobaczymy, czy ja tu jestem panem w domu, czy nie? Tekluniu! — zawołał głośno i wszedł do swego pokoju.

— Ależ, panie Tomaszu, nie róbcie hałasu po próżnicy. Panna Teklunia śpi.

— To mi wszystko jedno. Jestem ojcem i wolno mi wszystko. Tekluniu!

— Zaraz, ojcze — odezwał się dźwięczny głosik z alkierzyka i po chwili małej wyszła Teklunia już z zaplecionymi w drobne warkoczyki włosami i w koszulce, którą zasłoniła chustką fularową.

— Czego chcesz, ojcze? — spytała zbliżając się do pana Tomasza.

Na widok córki buńczuczna mina pana Baryłkiewicza zrzedła trochę i spuścił nieco z tonu, Teklunia bowiem mimo uległości i uszanowania, jakie dla niego okazywała, imponowała mu trochę siłą charakteru i stanowczością, z jaką się w niektórych ważniejszych chwilach zdradzała. Pan Baryłkiewicz instynktowo przeczuwał, że trudno mu będzie ugiąć tę cichą i pozornie miękką naturę do swojej woli. Dlatego też, gdy przyszło mu objawić tę wolę w kwestii tak ważnej i wystawić na niebezpieczną próbę swoją powagę ojcowską, stchórzył trochę i nie wiedział, jak się wziąć do tego, a spokojne, wyczekujące spojrzenie córki jeszcze więcej go mieszało.

— Idzie o to, tego panie jak się nazywa, że chciałbym z tobą o czymś ważnym pomówić.

— Słucham cię, mój ojcze — odezwała się Teklunia z powagą, która w tej chwili była nie na rękę panu Baryłkiewiczowi.

— Przede wszystkim drzwi zamknij od warsztatu, żeby mi się ten Kopeć nie mieszał tu niepotrzebnie.

— Pan Walenty życzy nam może lepiej jeszcze niż sobie samemu i nigdy ci, ojcze, źle nie radził.

— Tak, ale tu idzie o sprawy familijne, do których nierad bym, żeby mi się kto mieszał — rzekł z gniewną miną, do której się widocznie gwałtem nastrajał, i wstawszy, zamknął sam drzwi od warsztatu. Potem wrócił na swoje miejsce i tak dalej mówił:

— Wiesz o tym — tu chrząknął, poprawił się w krześle dla nadania sobie większej powagi — że, tego panie jak się nazywa, nie mamy majątku; co było trochę uciułanego grosza, to rozeszło się w złych czasach, że przeto, tego panie jak się nazywa, losu ci zabezpieczyć sam nie mogę.

— Ja go sobie sama zabezpieczę, mój ojcze.

— Czym?

— Pracą.

— Pracą, pracą, ot gadanie i nic więcej. I ja pracowałem, a nic nie mam.

Córka nic nie odpowiedziała na ten argument; może nie chciała dotknąć ojca jaką uwagą. On wziął to za potakiwanie z jej strony i ośmielony tym, mówił dalej:

— Otóż do tego prowadzę, że jak wiesz, Filip po świętej pamięci wuju swoim dostał wcale ładną sukcesyjkę, wcale ładną, tego panie jak się nazywa, wygotował już majstersztyk i jutro przyjętym zostanie do cechu jako majster kunsztu szewskiego.

— I cóż mnie to może obchodzić, mój ojcze?

— Powinno cię to obchodzić! — ofuknął ją gniewnie pan Tomasz, rozdrażniony jej spokojnym i zimnym zachowaniem się, bo Filip oświadczył mi się dziś stanowczo o twoją rękę, rozumiesz? Powinnaś sobie to mieć za szczęście. Człowiek z takiej, jak on, familii i z majątkiem mógłby sobie Bóg wie jakiej żony poszukać.

— To pozwól, mój ojcze, niech sobie szuka, bo ja jego żoną nie będę.

Powiedziała te słowa ze stanowczością, która do pasji przyprowadziła pana Baryłkiewicza.

— Nie będziesz? dlaczego? — spytał gwałtownie — może za mała dla ciebie figura, co? Może pannie śmierdzi szewcka kondycja i rada by wyjść za jakiego filozofa? Wołałabyś pewnie jakiego eleganta z morskiej pianki, co się umie szastać i fertać jak komediant, a Filip, że nie taki gładki i szykowny, nie miał szczęścia podobać się, co?

— Nie dlatego, mój ojcze, ale po prostu dlatego, że go nie kocham, a ja nie rozumiem małżeństwa bez miłości.

— Zrozumiesz ty je, zrozumiesz, jak przepędzę stąd tego wiercipiętę Józka, który ci głowę zawraca niepotrzebnymi jakimiś fanaberiami. To jego sprawka. Ale ja ci wybiję z głowy te fumy i romanse. Powyrzucam het, za okno, te wszystkie książki farmazońskie 10 , którymi cię psuje, i jego samego wyrzucę, jakem Baryłkiewicz! Ja cię nauczę, co to szanować ojca!

— Szanowałam cię zawsze, mój ojcze, jak Pan Bóg przykazał.

— A dlaczego nie chcesz iść za Filipa, kiedy to małżeństwo zapewnić ci może los?

— Tam, gdzie idzie o moje szczęście, pozwól, ojcze, bym miała swobodę w wyborze.

— I wybrałabyś może tego szubrawca Józka, co świeci wytartymi łokciami? Jeżeli na tym budujesz, to się grubo zawiedziesz, bo pierwej mi tu — rzekł wskazując na dłoń — włosy wyrosną, nim pozwolę na małżeństwo z tym paniczem.

— Bez twego błogosławieństwa, ojcze, nie poszłabym nigdy za Józia, choć go kocham, Bóg widzi; ale żoną Filipa nigdy nie będę, to także pewno.

— Zobaczymy! — zawołał w ferworze pan Baryłkiewicz chodząc zamaszystymi krokami tam i nazad po pokoju. — A najprzód, zakazuję ci jak najsurowiej widywać się z Józkiem, rozumiesz? a jeżeliby śmiał próg mego domu przestąpić, to się z nim rozmówię, po swojemu. Możesz mu to powiedzieć ode mnie.

— Czy on ci zrobił co złego? — spytała z wyrzutem, w którym czuć było łzy i rozczulenie.

— Bałamuci ciebie, a ja tego nie chcę, i punctum. Rozumiesz? Ja nie myślę córki wydawać za jakiegoś tam gryzipiórka, który by jeszcze potem zadzierał nosa do góry i kazałby mieć sobie to za łaskę, że raczył uszczęśliwić swoją ręką majsterską córkę. O, ja ich znam, oni wszyscy chorują na panów, począwszy od ojca, który nie mogąc zostać uczciwym i porządnym majstrem, chciałby zostać panem i synów swoich wykierować na paniczów. Tego im się też chce.

— Józio takim nie jest! — zaprotestowała Teklunia.

— Rodem kury czubate. Nie jest, to będzie. Niedaleko jabłko od jabłoni. Ale niedoczekanie jego, żebym mu kiedy miał dziękować za wielki zaszczyt zrobienia cię panią Dylską. Ty jesteś córką rzemieślnika, córką majsterską, panie tego jak się nazywa, i pójdziesz za rzemieślnika, za majstra; taka moja wola, i kwita, i punctum, pauza, ani słowa.

*

Dla wyjaśnienia niechęci, jaką żywił pan Baryłkiewicz do rodziny Dylskich, potrzeba nam bliżej zapoznać się z tą rodziną, a przede wszystkim z samym Dylskim. Była to figurka na oko niepozorna. Mały, zawiędły, żylasty, twarz bez wyrazistych rysów, nikła, jedna z tych, które nie zwracają uwagi i nie zostają w pamięci, bez zarostu, nosek okrągły, fajeczkowaty, oczy bure i rzadkie włosy koloru płowego — oto cały portret tej figurki, której jednak życie i charakter przedstawiały ze wszech miar ciekawe studium i były wymowną ilustracją stosunków klasy rzemieślniczej.

Życie Dylskiego było ustawiczną walką z losem i z prawem, a raczej z instytucjami cechowymi, z którymi w ciągłą wchodził kolizję przy swoim usposobieniu burzliwym, sprytnym, energicznym i przedsiębiorczym. Pragnienie wydobycia się na wierzch i zrobienia majątku było sprężyną wszystkich czynności tęgo człowieka niespokojnego i ruchliwego; to pragnienie paliło go i ożywiało do nieustannej pracy. Podobno był on synem chłopskim i nazywał się właściwie Jędrzej Dyl, ale się nigdy do tego nie przyznawał i nawet przed dziećmi i żoną nie wspominał nigdy o swojej rodzinie; z własnej nawet pamięci wymazał wszystko, co się tyczyło jego przeszłości, zerwał z nią bezpowrotnie i wszelki ślad zatarł za sobą.

Jako dwunastoletni chłopak przyszedł do Krakowa bosy i obdarty, bez świadectwa i metryki, i zaciągnął się najprzód do murarzy, którym cegły podawał i wapno nosił. Na zimę, gdy roboty murarskie ustały, puścił się na żebraninę, a potem wprosił się na posługacza do jakichś akademików.

W kamienicy, w której ci panowie mieszkali, był stolarz, jeden z pierwszych stolarzy krakowskich, a że obsługiwanie ubogich studentów niewiele zabierało czasu, więc mały Jędrek w chwilach wolnych schodził do warsztatu, przyglądał się robotom stolarskim, odnosił wraz z chłopcami z terminu robotę do domów, posłużył czasem pani majstrowej w kuchni; pomagał gotować klej, heblować deski i tak jakoś wkręcił się nieznacznie do warsztatu, ujął sobie pana majstra Tatarkiewicza, zyskał łaski pani majstrowej, że wkrótce stał się jakby domownikiem. Pozwolono mu sypiać na wiórach w warsztacie i nie żałowali łyżki strawy, a że chłopiec okazywał wiele sprytu i chęci do roboty, więc pan Tatarkiewicz zdecydował się przyjąć go na stałego terminatora i zapisać do cechu.

Były w tym względzie niemałe trudności, bo chłopak był bez świadectw i metryki, po prostu jakby z kamienia wyrosły, i nic pewnego nie można się było dowiedzieć o jego rodzinie ani o miejscu urodzenia. Mówił, że ojca nie pamięta, że z matką włóczył się po świecie o żebranym chlebie, póki nie umarła w szpitalu, że potem wałęsał się sam tu i ówdzie, aż doszedł do Krakowa. Trudno było sprawdzić wiarogodność tych niejasnych zeznań, z których nie podobna było nic pewnego się dowiedzieć o rodzinnych stosunkach i miejscu urodzenia, i to było niemałą przeszkodą w przyjęciu chłopca do cechu. Ale że pan Tatarkiewicz był podstarszym cechu stolarskiego i umiał, jak to mówią, czapką i papką jednać sobie życzliwość ludzi, więc trudności te jakoś pominięto i Jędrzej Dyl, jako sierota, zapisanym zośtał w listę terminatorów.

Trzeba było rozstać się z panami akademikami. Ale zrzekłszy się oficjalnej obsługi, Jędruś umiał zawsze znaleźć trochę czasu, by dawnym swoim panom czy wody przynieść, czy po tytuń lub bułki skoczyć do miasta, a za to wyprosił sobie u nich, że go wieczorami uczyli czytać i pisać. Miał on wielką ciekawość do książek i zaledwie poduczył się trochę składać litery, wnet z zapałem jął się do czytania; czytał, co mu wpadło pod rękę; lada kawałek zadrukowanego papieru, znaleziony na drodze, brał do kieszeni i wieczorami przy łojowym ogarku lub lampce, którą co piątek palono w warsztacie przed obrazem Serea Jezusowego, męczył się nad odczytywaniem znalezionego świstka, wprawiając się w ten sposób coraz więcej w czytanie. A gdy te głośne ćwiczenia nie dawały spać jego towarzyszom i pan majster sam krzywo się patrzył na te nocne ślęczenia chłopca i zakazał mu tego stanowczo, więc Jędrek w sekrecie przeniósł się dla, dalszego kształcenia się do kuchni, gdzie kucharce odczytywał z sennika wyjaśnienia snów, przepowiednie z planet i numera, a następnie żywot świętej Genowefy 11 i inne ciekawe książki, którym ona przysłuchiwała się z wielkim zajęciem, i chętnie podejmowała na siebie koszta oświetlania rurkowaną świecą 12 tej nocnej czytelni, jako też wypożyczania coraz nowych książek, przy czym lektorowi za fatygę dostały się nieraz smaczne jakie resztki z obiadu, a często i trojak na pierniki.

Zamiast pierników Jędruś kupował sobie papier i ołówki i kreślił z wielką pilnością litery. Z początku były to dziwolągi krzywe i niezdarne, ale powoli oko i ręka coraz więcej nabywały wprawy i z czasem wcale niezłe wyuczył się stawiać litery, a nawet od biedy mógł już i list napisać. Pierwsze próby udały się nadspodziewanie i odtąd niepiśmienna czeladź warsztatowa używała Jędrusia do koncypowania i pisania listów do rodziny, powinszowań, a nawet oświadczyn miłosnych, za co zyskiwał nie tylko trojaki, ale i względy wielkie. Przypuszczano go do delikatniejszych robót, pokazywano chętnie, jak co robić należy, jak obchodzić się z różnymi narzędziami, dawano mu dla wprawy kawałki do samodzielnego wyrobienia i w ten sposób przy wrodzonych zdolnościach i pilności nauka jego postępowała szybko. Po dwóch latach umiał już tyle prawie, ile czeladnik umieć był powinien.

Pan Tatarkiewicz jednak nie śpieszył się z wyzwolinami, raz, dlatego że Jędruś był bardzo przydatny w warsztacie, nie miał więc ochoty pozbywać się takiego robotnika, który bezpłatnie robił mu to, co każdy czeladnik; a po wtóre, że Jędruś był jeszcze bardzo młody i nie wysłużył lat przepisanych ustawami cechowymi. W dowód jednak łaski swojej pozwolił mu uczęszczać na wieczorne rysunki, przeznaczone dla rzemieślników, gdyż Jędruś do tego wielką zawsze okazywał ochotę. Utalentowany chłopak umiał korzystać z tego pozwolenia; z zapałem wziął się do nauki i po roku rysunki jego obudzały podziw w warsztacie. Były to rysunki tyczące się fachu stolarskiego, jako to: ozdoby i narożniki, modele różnych mebli i fornierów. Rysunki te umiał Jędruś równie zgrabnie wykonywać na drzewie i prześcignął w tym najlepszych czeladników. Odtąd jemu oddawano najtrudniejsze roboty ornamentowe.

Nadszedł nareszcie czas, w którym pan Tatarkiewicz nie mógł już dłużej zwlekać wyzwolin Jędrusia bez narażania się na obmowy i złe domysły. Egzamin ucznia nie tylko zadowolił, ale w zdumienie wprawił cechowych, toteż w liście wyzwolin, po słowach: „wzmiankowanego młodzieńca uwalniamy“ dopisano mu chlubne pochwały, pomimo że to nie było w zwyczaju, a jeden z cechowych zrobił wniosek, że warto by tak zdolnego ucznia wysłać za granicę dla dalszego kształcenia się kosztem cechu, ku czemu był osobny fundusz, w ladzie cechowej odkładany. Ale wniosek ten nie utrzymał się, bo pan Tatarkiewicz starał się już od kilku miesięcy o to stypendium dla krewnego swej żony i miał już słowo kilku majstrów, że go w tym będą popierali, co się też rzeczywiście stało.

To oburzyło Jędrusia do żywego. Znał on swoją wartość i wyższość nad innymi i miał nadzieję, a nawet pewność otrzymania funduszu za granicę; toteż zawód w tym względzie uważał za krzywdę wyrządzoną sobie, a postępowanie cechowych nazwał nieuczciwym. Niespokojny i ambitny umysł jego począł już zdradzać się z buntowniczym swoim usposobieniem i gwałtownością. Opuścił gospodę zły i rozdrażniony, zaniedbawszy zwyczajów, przyjętych przy wyzwolinach, jako to: całowania klucza, rozdawania podarków, częstowania etc. A gdy go upominano, że należy dopełnić tych formalności, że cała gospoda czułaby się obrażoną tym zaniedbaniem, odrzekł opryskliwie i z lekceważeniem, że nie myśli zalewać im gardła za to, że został tym, czym mu się dawno już być należało. Takie lekceważące pominięcie zwyczaju uświęconego tradycją usposobiło źle przeciwko nowemu towarzyszowi czeladź całą, szczególnie tych, którzy nie pomijali żadnej sposobności upicia się cudzym kosztem. Ci czuli się pokrzywdzeni i obrażeni postępkiem Jędrzeja Dyla.

Więcej jeszcze zaszkodziło mu, że tego samego dnia pod wpływem żalu, jaki miał do swego pryncypała, opuścił jego warsztat. Było to już targnięcie się nie na zwyczaj, ale na ustawy cechowe, które wyraźnie nakazy wały, że czeladnik najmniej cztery tygodnie obowiązany jest pracować u majstra, który go wyzwolił. Przestąpienie tego nakazu było aktem niewdzięczności i nieposłuszeństwa i zuchwały ten krok miał zgubne następstwa dla nowego wyzwoleńca i popchnął go na nielegalną drogę.

Odtąd życie jego było nieustanną walką z ustawami cechowymi, ido których hardy umysł zastosować się nie chciał i nie mógł. Żaden bowiem z majstrów bez obrażenia cechów i narażenia się nie mógł go przyjąć do swego warsztatu, dopóki formalności, zastrzeżonych ustawami, nie dopełnił, a że tego ustępstwa zrobić nie chciał, więc mimo zdolności i pracy został bez zajęcia i czeladź nie przyjęła go do swego grona.

Nie pozostawało mu tedy nic innego, jak opuścić Kraków i udać się na wędrówkę. Była to wędrówka nielegalna, odbywał ją nie jako członek cechu, i gospody nie były obowiązane dawać mu przytułku ani roboty, bo wędrował bez świadectw, bez tak zwanego kundszaftu, tj. książeczki czeladnej, i przez cechy uważany był za prostego włóczęgę. Pracował więc tylko po fabrykach, które za granicą już powoli oswabadzały się od zależności cechowej i nie przestrzegały tak bardzo tych formalności.

Przebył w ten sposób lat kilka za granicą i skorzystał pod względem fachowego wykształcenia daleko więcej, niż gdyby był pracował po małych warsztatach majstrów. Mimo to za powrotem do kraju nie mógł znaleźć żadnego stałego zatrudnienia dla siebie; cechowi go przyjąć nie chcieli, a policja zabroniła mu przebywać w mieście i podejmować roboty bez pozwolenia cechu. Był więc zmuszony wyjechać na wieś i po dworach i plebaniach lub małych miasteczkach szukać zajęcia lub utrzymania. Mógłby był uniknąć tej ostateczności, gdyby był chciał ugiąć karku, przeprosić starszych cechu i poddać się ich ustawom; dano mu nawet poznać, że nie będą mu stawiać wielkich trudności w przebłaganiu obrażonych, ale zacięty w swoim uporze, nie chciał zrobić tego ustępstwa. Owszem, stanowisko wrogie, jakie zajął względem cechów, zdawało się sprawiać pewne zadowolenie niespokojnemu i burzliwemu duchowi, a przeciwności roznamiętniały go i pobudzały do czynności. Miał osobliwsze upodobanie iść przeciw prądowi i kto wie czy ta pasja właśnie nie skłoniła go do porzucenia fabryk zagranicznych, gdzie miał przecież wcale niezłe utrzymanie, i powrotu do kraju, w którym z takim trudem przyszło mu zapracowanie sobie na kawałek chleba. Przeciwności były ostrogą dla niego, ponętą prawie. Wiedział, że obecność jego będzie cechowi nie na rękę, że będzie wielu kłuć w oczy, i dlatego wrócił na złość ludziom i wbrew ich woli. Chciał im pokazać, że bez zezwolenia cechu i żyć, i pracować może.

Była to walka nierówna. Z jednej strony stawał człowiek pojedynczy, bez zasobów materialnych, nie poparty przez nikogo, z nowatorskimi jakimiś tendencjami; z drugiej strony stała instytucja, mająca za sobą tradycję i prawo, zastęp uorganizowany i solidarny wspólnością interesów. A choć wielu już w głębi duszy uznawało, że instytucja ta jest spróchniałą i przestarzałą, że ustawy jej, ułożone kiedyś dla popierania rzemiosł i przemysłu, dziś tamują tylko i krępują rozwój ich, to jednak nikt nie miał odwagi jawnie wystąpię z tym zdaniem, a tym mniej stanąć w obronie pokrzywdzonego, zwłaszcza że Dyl nie umiał sobie zjednywać życzliwości ludzkiej, owszem, miał nawet, można powiedzieć, talent robienia sobie nieprzyjaciół. Najłagodniejszych i najpobłażliwszych zrażał sobie szorstkim obejściem i hardością. Walka więc, jaką wypowiedział cechom, jakkolwiek prowadzona z jego strony z niesłychaną zaciętością i energią, była bezsilną. Wprawdzie wbrew cechom znajdował wszędzie pracę na prowincji, która wcale dobre dawała mu utrzymanie, ale nie mógł wyrobić sobie żadnego stanowiska i w oczach cechów był tylko pokątnym partaczem. To go gryzło, martwiło, i próbował inną drogą przyjść do majątku i znaczenia, przez szczęśliwą żeniaczkę.

Niedługo nadarzyła mu się sposobność. Pracując na plebanii u pewnego starego proboszcza, poznał się był z jego, jak mówiono, siostrzenicą. Dyl przypuszczał bliższe pokrewieństwo i miał nadzieję, że przez małżeństwo dobierze się do szkatuły księdza, którego w okolicy uważano za bardzo bogatego. Oświadczył się więc i niedługo potem ożenił się z panną już niezbyt młodą, nieładną, ale cichą i potulną, łagodną i wcale nieźle wychowaną. Dyl nie zważał ani na brak urody, ani na dobre przymioty; jedno i drugie było mu dość obojętne, szło mu głównie o majątek. Ale się zawiódł grubo w swoich rachubach, bo ksiądz, oprócz dość przyzwoitej wyprawy i kilkudziesięciu guldenów zapomogi na pierwsze potrzeby, nic więcej nie dał, a cały swój majątek przeznaczył na różne dobroczynne fundacje.

Zawód ten zgryzł mocno Dyla, bo pokrzyżował całkiem jego plany i zamiast polepszyć, pogorszył jeszcze jego położenie, a pierwszą ofiarą jego zgryźliwości i złego humoru była żona, którą uważał za główną przyczynę swego nieszczęścia i zawadę. Ale łagodna ta i cicha kobieta umiała uległością i cierpliwością nie tylko uspokoić męża, ale nawet zyskać sobie powoli jego przywiązanie. Dyl nazywał ją szorstko głupią gęsią, która jest do niczego, ale mimo to przyznać musiał w głębi duszy, że to jest jedyna życzliwa mu istota, dla której on coś znaczy, której jest potrzebnym i która jemu nawzajem stawała się coraz bardziej potrzebną.

Byle wyżej

Подняться наверх