Читать книгу Bestia najgorsza - Michał Cetnarowski - Страница 6

Bestia naj­gor­sza

Оглавление

PIERW­SZY GRA­BARZ:

Co to za rze­mieśl­nik, co trwa­lej buduje niż murarz, cie­śla i maj­ster okrę­towy?

Kiedy walił się Pałac Kul­tury – powie­dzą póź­niej skle­pi­karki, tak­sów­ka­rze, fry­zjerki, gońcy rowe­rowi, wiza­żystki, praw­nicy, nota­riu­sze, woj­skowi, żule, stu­denci, kon­tro­le­rzy bile­tów, por­tie­rzy, pisa­rze, dzien­ni­ka­rze, deka­rze, budow­lańcy, kie­rowcy cię­ża­ró­wek, kucha­rze, kel­nerki, modelki, akto­rzy z głu­pią czapką i pięć­dzie­się­cio­let­nim sta­żem, mene­dże­ro­wie, ana­li­tycy, uliczni graj­ko­wie i te kurwy, które w pew­nych krę­gach zwą poli­ty­kami – wła­śnie wykła­da­łam towar, zmie­nia­łem falę sta­cji radio­wej, przy­ci­na­łam baczka, modli­łem się, zie­wa­łam, liczy­łem forsę, liczy­łem grubą forsę, kima­łem, ćwi­czy­łem ćmagę ze stu­den­tami, gada­łem z jakimś żulem, uda­wa­łem, że mnie to nie rusza, ska­ka­łem po sieci, hej­to­wa­łem, robi­łem fotki, może na jed­nej pokaże się twarz umie­ra­ją­cego i zgarnę ładną kasę, cze­ka­łem na Mło­dego z fla­chą, pra­co­wa­łem, myśla­łem o lodach, piłem kawę, nio­słam kawę, myśla­łam o kawie, zapla­ta­łem szal, liczy­łem zyski, liczy­łem straty, kasz­la­łem od pyłu, pewno znów kła­ma­łem.

Jan Kor­win Maria Pałuba stał na ostat­nim pię­trze Mar­riotta, ssał na pal­cach ślad od lontu i patrzył.

Z per­spek­tywy czter­dzie­stej trze­ciej kon­dy­gna­cji, stu czter­dzie­stu metrów i apar­ta­mentu pre­zy­denc­kiego wszystko wygląda ina­czej, bar­dziej malow­ni­czo. A więc: ludzie jak kijanki, młócą ogon­kami na stru­my­kach jezdni; samo­chody – klocki, samo­chody – roz­rzu­cone książki, opa­dłe grzbie­tem do góry, trze­po­czące ner­wo­wymi kart­kami; tram­waje jak kieł­basa ślą­ska, dobra, tłu­sta, gorąca, wła­śnie ugo­to­wana, zatrzy­mane na skrzy­żo­wa­niach jak w pół drogi od zębów do prze­łyku, żeby oddać się piesz­czo­cie musz­tardy i chrzanu, psze­nicz­nej bułki i piwa, które spłu­kuje brud i grze­chy spod ziemi, po całym dniu pracy. A więc: bły­ski sygna­łów poli­cyj­nych i straży pożar­nej, ruchome święto, luna­park świa­tła; reklamy na wie­żow­cach jak bita śmie­tana na tor­cie, słodka i róż­no­ko­lo­rowa niczym dzie­cięca piżama lub gejow­ska flaga. Odle­głe twa­rze, któ­rych zdu­mie­nie zoba­czy jutro w gaze­cie. I kłęby dymu, kurz po walą­cym się molo­chu, jakby opu­sto­szały plac Defi­lad ogar­niała chmura burzy z filmu przy­rod­ni­czego, macka budzą­cego się kra­kena albo kolo­rowe pierd­nię­cie boha­tera kre­skówki.

Pałuba sycił wzrok, uśmie­chał się w ocze­ki­wa­niu, w odru­chu numer jeden, jego ulu­bio­nym, przy­cze­sał wąsa dwoma pal­cami. Do apar­ta­mentu pre­zy­denc­kiego (for­te­pian i schody o zło­tych porę­czach) prze­szedł nie­zau­wa­żony z klubu Pano­rama, kiedy już wybu­chły bomby i panika. Nalał sobie wody mine­ral­nej, przy­go­to­wał fotele i łoże, spraw­dził łazienkę. I sta­nął przy oknie, wiel­kim i wyglą­da­ją­cym jak posta­wiona na sztorc tafla jeziora albo: por­tal do świata fau­nów i kra­snali, pla­zma w willi rapera minus willa i raper, sny na łodzi pod­wod­nej, rok w pokoju bez kla­mek.

Wiel­kie żebra budowli naprze­ciwko jesz­cze się chwiały, zapa­dłe w poło­wie, jakby zasta­na­wiały się, czy dopeł­nić dzieła. Wresz­cie i one runęły z wes­tchnie­niem odczu­wal­nym przez szybę; pełen ulgi beto­nowy orgazm. Pan Jan odli­czał dzie­więć­set sekund w tył.

Do naucza­nia użył tym razem dwu­dzie­stu ośmiu ładun­ków roz­miesz­czo­nych prze­myśl­nie w stra­te­gicz­nych punk­tach budowli. Robota nad nimi samymi zajęła mu dwa tygo­dnie, dość długo, nawet jeśli wziąć pod uwagę wzmo­żoną czuj­ność – pani­ka­rze nazy­wali ją paniką – straż­ni­ków, służb mun­du­ro­wych i tak zwa­nych oby­wa­teli po wcze­śniej­szych lek­cjach. Do przy­go­to­wa­nia ładun­ków użył: sznu­ro­wa­deł o łącz­nej dłu­go­ści dwóch mło­dych sekwoi albo ogonka kolejki w przy­chodni pod­czas nor­mal­nego dnia pracy, kil­ku­dzie­się­ciu kilo­gra­mów mąki, kil­ku­set opa­ko­wań węgla lecz­ni­czego, dwóch worów sody oczysz­czo­nej, dwu­dzie­stu trzech łado­wa­rek do tele­fonu komór­ko­wego, narę­cza świec, szes­na­stu wiel­kich ema­lio­wa­nych mis, czte­rech fare­lek, trzech butli gazo­wych, trzech wia­tra­ków, sied­miu kani­strów ben­zyny (z prze­pisu wyni­kało, że wystar­czy sześć, ale sie­dem to szczę­śliwa liczba), wiel­kiej beli papieru pako­wego, kostki masła, dwóch chle­bów kro­jo­nych, sze­ściu kon­serw tyrol­skich, dwóch pla­sti­ko­wych baniek mleka (fak poka­zy­wany eko­lo­gom to też była lek­cja), dwu­na­stu opa­ko­wań pra­ży­nek cebu­lo­wych, trzech kilo paró­wek (naj­tań­szych) i bli­żej nie­okre­ślo­nej ilo­ści kefiru (część pla­sti­ko­wych kubecz­ków upchał w prze­past­nych kie­sze­niach woj­sko­wego płasz­cza i za nie nie zapła­cił, ale w skle­po­wej lodówce zosta­wił suge­stię, że to może być pro­wo­ka­cja wła­ści­cielki sklepu, i w ten spo­sób zasiał ziarno, które, miał nadzieję – nie, wie­dział, prze­cież miał do tego szczę­ście – zakieł­kuje w eks­pe­dient­kach przy ukła­da­niu towaru).

Węgiel oraz sodę roz­pu­ścił w wan­nie z wodą. Pie­niło się jak sam skur­wy­syn, ale w końcu sobie pora­dził. Nie bez zna­cze­nia była w tym pomoc pół­to­ra­li­tro­wej butelki sar­mac­kiego, któ­rych kilka nabył także pod­czas stra­te­gicz­nych zaku­pów, wyka­zu­jąc się prze­ni­kli­wo­ścią i nie­mal legen­darną już zarad­no­ścią, z któ­rych – mimo wiel­kich przy­mio­tów ducha: skrom­no­ści, która zawsty­dzi­łaby świę­tych Pań­skich, opa­no­wa­nia wzbu­dza­ją­cego szloch mni­chów bud­dyj­skich po pół wieku ćwi­czeń, skłon­no­ści do ascezy więk­szej niż ci, któ­rzy wszystko stra­cili, wytrzy­ma­ło­ści zawo­do­wych nia­niek, odpor­no­ści na ból nie­miec­kich pły­wa­czek, siły woli odchu­dza­ją­cych się pra­cow­ni­ków McDo­nalda – był nie­zmier­nie zado­wo­lony.

Do tak przy­go­to­wa­nego roz­tworu wło­żył kabelki wszyst­kich łado­wa­rek, pod­pię­tych pod sieć prze­dłu­ża­czy, które przy­cią­gnął tu z każ­dego wol­nego gniazdka w wynaj­mo­wa­nej kawa­lerce. Instynk­tow­nie sku­lił się, cze­ka­jąc, aż coś strzeli w insta­la­cji, nie miał bowiem zapa­so­wych bez­piecz­ni­ków, zawsze wie­rzył w swoje szczę­ście. Kiedy nie strze­liło, napo­czął kolejną butelkę sar­mac­kiego, zgar­nął dużą paczkę pra­ży­nek cebu­lo­wych i zasiadł przed tele­wi­zo­rem – jak pogań­ski bóg na kamien­nym ołta­rzu, król na tro­nie, pro­fe­sor na biurku, dżo­kej na koniu, żoł­nierz na czołgu – żeby oddać się ulu­bio­nej czyn­no­ści oglą­da­nia pro­gra­mów przy­rod­ni­czych. Roz­twór musiał wzbo­ga­cić się w jony.

Ener­ge­ty­zo­wał go przez dobę. Gdyby w tym cza­sie nawie­dził go ktoś z admi­ni­stra­cji albo poli­cja, albo anty­ter­ro­ry­ści, albo tłum pra­gnący lin­czu, oczy­wi­ście wie­działby, co odpo­wie­dzieć. Otóż niech się wszy­scy odpier­dolą, bo wła­śnie przy­go­to­wuje nawóz do kwia­tów.

Gdy roz­twór nabrał mocy, poroz­le­wał go do żela­znych misek, jak matka roz­dzie­la­jąca miłość, ptak kar­miący młode, a potem poroz­sta­wiał pełne naczy­nia we wszyst­kich kątach miesz­ka­nia. Włą­czył farelki, otwo­rzył okna, roze­brał się do sli­pek i pod­ko­szulka, uru­cho­mił kolejną butlę sar­mac­kiego (smu­tek: przed­ostat­nią) i uwa­lił się przed ekra­nem. Wła­śnie nada­wali pro­gram o sekret­nym życiu owa­dów. Pan Jan cho­dził tym­cza­sem na pal­cach i nie dra­pał się za gło­śno po karku: roz­twór powi­nien odpa­ro­wy­wać w spo­koju i ciszy. Posi­lał się parów­kami i chle­bem, tyrol­ską i kefi­rem. O dziwo, nie cier­piał. Cza­sem patrzył na ekran kupio­nego od zło­dziei smart­fona i na swoje sta­rze­jące się ciało.

Jeśli cała woda nie odpa­ruje, nie przej­muj się, powta­rzał sobie. I tak wystar­czy. Wresz­cie maź, która osa­dziła się w miskach, prze­lał sta­ran­nie do wytasz­czo­nej na śro­dek łazienki wanny. Była stara, żeliwna, na wyso­kich nóż­kach, mocna jak miłość pol­sko-nie­miecka, widziała wię­cej niż stary kocha­nek. To wła­śnie dla tej wanny się tutaj wpro­wa­dził. Dodał ben­zyny, odpo­wied­nio, pro­por­cjo­nal­nie, i pierw­szą por­cję roz­mięk­czo­nych świec. Czuł się, jakby przy­go­to­wy­wał tort uro­dzi­nowy i choć spo­cił się nie­mi­ło­sier­nie, jak masa­ży­sta w turec­kiej łaźni, szcze­rzył się sze­roko i pra­co­wał wytrwale. Pod wanną roz­pa­lił trzy pal­niki gazowe. Tro­chę kop­ciło, ale eska­dra wia­tra­ków była już na pozy­cjach; pod­jęły się misji i wyko­nały zada­nie. Kor­win goto­wał na małym ogniu, mie­szał melasę drew­nianą cho­chlą, jak wło­chaty troll-karzeł, gdyby trolle-karły poja­wiały się w baj­kach, i myślał o tro­pi­kal­nych lasach.

Kiedy wszystko zamie­niło się w jed­no­litą masę, dodał tyle mąki, ile uznał za sto­sowne i zaczął rzeź­bić. Łapami jak u małpy wyj­mo­wał to bez­barwne błocko, wykła­dał na papier do pako­wa­nia i umiesz­czał w środku lont z nawo­sko­wa­nej sznu­rówki, długi, taki jaki lubił. Potem sple­cie je razem w paję­czynę ognia. Tym­cza­sem zagnia­tał walce i kule, duże walce i cięż­kie kule, w cza­sie przerw popa­lał w oknie papie­rosa, żeby odda­lić duszący zapach, i zasta­na­wiał się, co by się stało, gdyby opary jed­nak zapło­nęły od żaru. Wzmoc­niony duchowo wra­cał do pracy. Kiedy ładunki były już gotowe, prze­szedł do dru­giego etapu: zajął się ich roz­miesz­cza­niem tak, żeby nie zostały dostrze­żone. Te aku­rat zama­sko­wał nisko, żeby zro­biły dużo huku i dymu; niech póź­niej nie mówią, że Jan Kor­win Maria Pałuba nie ma zmy­słu sce­nicz­nego i wyczu­cia dra­matu.

… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… jeden… jeden… Skoń­czył odli­cza­nie, pięt­na­ście minut minęło i wła­śnie wtedy ktoś deli­kat­nie zapu­kał do drzwi. Pan Jan ode­rwał się od widoku zza okna (pył z budynku i zła pol­ska jesień za szybą), pod­szedł do wej­ścia. Gdyby to była poli­cja, już leżałby na pod­ło­dze i pró­bo­wał nie zadła­wić się krwią.

Otwo­rzył drzwi, wpu­ścił ją do środka. Oprócz niej nikogo na kory­ta­rzu nie dostrzegł; jesz­cze nie. Dzien­ni­karka była spe­szona i roz­glą­dała się nie­pew­nie. Szara bluza, dżinsy, spor­towe buty, tak jak zasu­ge­ro­wał w prze­ka­zie. Do piersi przy­ci­skała spor­tową torbę. Cie­kawe, czy ma tam pisto­let? Chciał, żeby miała, ale nie przy­wią­zy­wał się do tej myśli.

— Pan… — odchrząk­nęła. — Pan Pałuba, jak sądzę?

Wyszcze­rzył się sze­roko, uśmie­chem numer trzy: jak uczniak, co wła­śnie spła­tał figla, lecz nikt go nie uka­rze.

— Pro­szę, złotko, ależ pro­szę. — Ukłon, szczo­dry gest ręką, fir­mowy błysk oka. — Wła­śnie na cie­bie cze­ka­łem.

* * *

A było to tak.

Kor­win nauczał kie­dyś na czwar­to­li­go­wym meczu w połu­dnio­wej Pol­sce. Pło­mień Łękawka podej­mo­wał Spar­tia­tów z Rychwałdu. Spe­cjal­nie w tym celu wybrał się na boisko Pło­mie­nia, cztery godziny w pociągu, dwie w peka­esie, potem jesz­cze trzy kilo­me­try pie­szo, kiedy to spo­żył dwie butelki winiaka z miej­sco­wymi hool­sami, które bez bólu posta­wił – nikt nie powie­dział, że naucza­nie może się odby­wać bez kosz­tów wła­snych.

Sta­dionu wśród doj­rze­wa­ją­cych kło­sów psze­nicz­nych – – roz­ko­ły­sa­nych, jędr­nych, kło­sów-gigan­tów, hero­sów chleba, kło­sów jak pierś mat­czyna i pulchna ręka mły­narki – nie można było oskar­żyć o osten­ta­cyjny prze­pych, ale też i nikt godny nie odmó­wiłby mu suro­wego, męskiego piękna. Płyta boiska pobruż­dżona jak pola pod Sta­lin­gra­dem, ale trawa wim­ble­doń­ska, szma­ragd butelki przed­niego piwa albo mrocz­nych spoj­rzeń nimfy. Trzy sze­regi ławek dla kibi­ców, sie­dzisk wciąż drew­nia­nych, prze­rze­dzo­nych tu i tam niby szczęka bok­sera na ren­cie, ale jak sta­niesz w mły­nie i zro­bisz syrenę, to sły­chać, jakby po oko­licz­nych wzgó­rzach prze­szedł taj­fun albo par­ty­zanci znów wyszli z ukry­cia. Baraki szatni gospo­da­rzy: mury Jery­cha, mina­rety Mekki, cie­pła karczma w czas zimy. Baraki przy­jezd­nych: siódmy krąg pie­kieł, moczary w noc nowiu, rzeź­nia bez unij­nych cer­ty­fi­ka­tów, zaułek pod mono­po­lem, kiedy nie masz drob­nych. I wresz­cie oni: syno­wie bogów i ludzi, tre­ne­rów i czar­tów. Zawod­nicy.

Naj­pierw takie syny z Rychwałdu. Pokraczne karły, gnomy o krzy­wych nogach, koboldy z krzy­wymi zębi­skami; ciule, matoły, hołota i kurze pały. A nie­wy­da­rzone toto, w koszul­kach ciem­nych, czar­nych, jakie noszą tylko pra­wiczki i metale. Abs­ty­nenci, sodo­mici z PZPN-u, damy do towa­rzy­stwa dzia­ła­czy związ­ko­wych. Biega taki, jakby kij połknął, nogę skrę­cił, kwa­śnicę zimną spo­żył i zagryzł kaszanką. A sam sędzia brzydki niczym dupa dia­bła.

Lecz obok – chłopcy nasi. Kwiat ziemi łękaw­skiej, mężni, dziar­scy, krysz­ta­łowi, biali jak pierś pasier­bicy pie­ka­rza, w aure­olach chwały, z pro­fi­lem szla­chet­nym i wąsem jasnym, szczu­pli, łydki jak krze­mie­nie, spoj­rze­nia krzy­żow­ców; włosy na pier­siach koły­szą się w podmu­chach wia­tru buj­nym pło­wym dywa­nem, kiedy pocią­gają ukrad­kiem piwo poda­wane przez ultra­sów z miej­sco­wej żylety.

Pałuba też tam zasiadł, poczę­sto­wał papie­ro­sem czter­dzie­sto­let­nich wia­ru­sów, upił winka z poda­nej mu butelki, rze­czowo oce­nił zawar­tość cukru w cukrze, prze­klął dla nabra­nia odde­chu, co też zostało przy­jęte ze zro­zu­mie­niem. I prze­siadł się do mło­dzia­ków: łby jak bycze jaja, karki jak pasy star­towe, w kla­cie dwa na dwa i bli­żej nie pod­chodź. Nogi jak beczki albo słupy, albo pieńki, albo słupki od bramki, które jakiś pół­a­nioł, dziecko Kazi­mie­rza Deyny i pod­krę­co­nej piłki, ściął na wyso­ko­ści kolan jed­nym atom-strza­łem. Jeśli Kor­win miał nauczać, powi­nien zacząć jesz­cze przed pierw­szym gwizd­kiem. Z dzien­nika wojen­nego pana Jana nauka numer cztery: ni­gdy nie wkra­czaj na pole, na któ­rym nie zro­bi­łeś roze­zna­nia, ale jeśli wkro­czy­łeś bez niego, zawsze trzy­maj fason, a jeśli nie da się go trzy­mać, to przy­naj­mniej spie­przaj z gra­cją, a kiedy i to nie wypali, to choć pokaż pości­gowi środ­kowy palec. I na początku przy­pier­dol zawsze naj­sil­niej­szym – samce alfa nie samce alfa, przy­naj­mniej masz wtedy wciąż naj­wię­cej pary.

— No i chuj, w kurwę, w piź­dziet, i jesz­cze kurwa wasza mać. A tego sędziego to bym… Sędziego: nie­na­wi­dzę! — ze znaw­stwem zagaił sta­dio­no­wego mły­na­rza.

Byczek wyciął kar­czy­cho klu­bo­wej jąkale, ten się szcze­rze zdu­miał („Ccc-co, n-no co?”, jak zacięty sztu­cer, szta­cheta cią­gnięta po wię­zien­nej kra­cie, szczęk bute­lek w skrzynce, kiedy przy­szła wypłata), ale ustą­pił miej­sca. Szal na szyi Kor­wina, łysa cza­cha, misio wydzia­rany na mał­pim przed­ra­mie­niu, jakby spę­dził w wię­zie­niu kilka wio­sen albo pły­wał przez Pacy­fik z ładun­kiem koko­sów i wódy, oraz wąs, wąs jak dzwon, ma się rozu­mieć, który oczy­wi­ście zosta­wił, nie­zmien­nie robiły wra­że­nie.

Gwizd­nęło, huk­nęło, zatrzę­sła się zie­mia. Zaczęli.

Pałuba pierw­szy ryk­nął, żeby się cwele pało­wali. Nasi zaraz ode­brali piłkę, ultrasi z Rychwałdu zafa­lo­wali, zamru­czeli jak burza. Wszy­scy się ucie­szyli, zapo­wia­dała się przed­nia zabawa.

Wraże zastępy hool­sów Sparty po dru­giej stro­nie boiska pod­jęły wątek. Zaraz w górę poszły przy­go­to­wane na spo­tka­nie fany: flaga z napi­sem „Wasza nie­na­wiść czyni nas sil­niej­szymi”, „Łękawka to kurwy, kurwy bić trzeba, kto kurwy bije, idzie do nieba” i – jak kropka nad i – „Bra­cie mój, ty zawsze przy mnie stój, czy w dro­dze na melanż, czy w dro­dze na bój”. Mły­narz koło Kor­wina aż zatarł ręce i zatrząsł się: ze zło­ści i z rado­ści. Zapo­wia­dał się przedni mecz, a hoolsi z Rychwałdu oka­zy­wali się wyma­ga­ją­cymi gośćmi. Na boisku ktoś kopał piłkę.

Dowo­dzący dopin­giem w młynku Pło­mie­nia ryk­nął co sił w pier­siach i w górę poszły fany Łękawki. „Kto Sparty nie sza­nuje, ten ma rację, bo to chuje” i duża flaga z dłu­ga­śnym: „Nie jesteś jed­nym z nas, choć bar­dzo chcesz być zły, lecz chęci to nie wszystko, to trzeba mieć we krwi”. Żeby krót­ko­wi­dze-ona­ni­ści z Rychwałdu nie mieli pro­ble­mów z odczy­ta­niem napisu na żółto-czer­wo­nej fla­dze, mły­narz zain­to­no­wał hasło w for­mie przy­śpiewki. Jodły na oko­licz­nych wzgó­rzach wyprę­żyły się na bacz­ność, kiedy ponad sto­kami poszło: „… we krwi, we krwi, we krwi!”.

Pik­niki wokół żło­pali piw­sko i pró­bo­wali obra­zić matkę sędziego, ale ogól­nie nie­śmiało i bez prze­ko­na­nia. Odsu­wali się w ogóle od młynka i wyda­wali się lekko znie­sma­czeni, kiedy Spar­tiaci nieco się napięli i w eter poszło: „Jeste­śmy chuj wie gdzie! Dobrze bawimy się! Aeaooo! Rychwałd gol!”. Tym­cza­sem po jako­ści tek­stów łękaw­ski mły­narz wyczuł, że morale prze­ciw­ni­ków słab­nie. Wyszcze­rzył się i dał znak, żeby wyko­nać coup de grâce. Przed mły­nek, na pro­wi­zo­ryczną balu­stradę przed ław­kami, poszła długa fana z wyha­fto­wa­nymi pło­mie­niami i kol­cza­stym jak drut, jak roz­bite szkło, jak poduszka na igły, napi­sem: „Lasciate tutta la spe­ranza”. Ktoś z taj­niaka odpa­lił racę, a potem zaraz puścił się w długą, kiedy spró­bo­wało mu ją zga­sić kilku panów z ochrony, w tym też pre­zes Pło­mie­nia.

Gdy pan Jan zoba­czył napis, uro­sło mu serce i łza zakrę­ciła się w oku. Po hool­sach gości prze­szedł pomruk. Pło­mień rąb­nął gola. Mły­nek trium­fo­wał. Spar­tiaci pod­jęli jesz­cze despe­racko, na oślep: „Desz­cze nie­spo­kojne, potar­gały sad, a my na tej woj­nie, ład­nych parę lat…”, ale zabrzmiało to ponuro jak sko­wyt zamknię­tego w czołgu Sza­rika.

Do prze­rwy Pło­mień Łękawka pro­wa­dził 1:0, miej­scowi ultrasi z uczu­ciem triumfu i dobrze speł­nio­nego obo­wiązku odbi­jali kolejne winiaki. A prze­cież po meczu cze­kało ich jesz­cze gril­lo­wa­nie ze Spa­ria­tami. Co bar­dziej nie­cier­pliwi mło­dziacy już roz­grze­wali mię­śnie. Pan Jan uznał, że nad­szedł czas.

Przy­siadł się na powrót do mły­na­rza.

— A Try­lo­gię czy­ta­łeś? — zaczął z wyso­kiego C.

Kibic zro­bił wiel­kie oczy.

— Że Władcę pier­ścieni zna­czy, w kinie? No co ty, Pałuba, prze­cież to pedal­skie.

— Jakich pier­ścieni, co ci się na mózg rzu­ciło? Nie pier­ścieni, tylko, kurwa, Try­lo­gię, prze­cież mówię.

Mły­narz dopiero zasko­czył.

— „Czy­ta­łeś”…?

— No co się dzi­wisz? Prze­ko­zacka rzecz. A daj, daj, no, teraz ja pocią­gnę. — Po tęgim łyku węgrzyna Kor­win wycią­gnął papie­rosy, poczę­sto­wał mły­na­rza, który nie wie­dział – lać czy spier­da­lać, kole­dzy z boku przy­słu­chi­wali się roz­mo­wie z nie­pew­nym zdu­mie­niem. Pan Jan pocią­gnął soczy­ście, spa­la­jąc peta do połowy, i kon­ty­nu­ował — no to, rozu­miesz, jest sobie Kmi­cic. I on się buja w tej Oleńce.

— Takiej dziuni jego? Nie­zła choć była?

— No dziuni, otóż to! — ucie­szył się Kor­win.

— Ech… Nie mam wię­cej pytań. — Mły­narz wyszcze­rzył się do kum­pli.

— No i on się w niej zabu­jał, ale jest prze­skur­wiel, zna­czy się hulaka. I ona mu mówi: słu­chaj, kurwa, nie chcę cię, jak­żeś taki rubaszny. No i on tam w sumie sam się wkur­wia na sie­bie, i robi swoje, i idzie do Radzi­wiłła, takiego bossa, prze­chuja zresztą, i się z nim brata. Melan­żują, gril­lują z kra­ja­nami, no, takie tam. Ale się dowia­duje, że Bogu­mił, zio­muś tego Radzi­wiłła…

— Bogu­mił? Już widzę, że cio­tecz­nik jakiś.

— No a jak, wia­domo. Więc ten cały pożal się Boże Bogu­mił parol zagiął na Oleńkę. No to jak Kmi­ciurkę chuj jasny nie strzeli. Zwłasz­cza jak odkrywa jesz­cze, że Radzi­wiłł, rudy pacior, chce do Pol­ski wpu­ścić Szweda. No to, kurwa, jak nim nie zatrzę­sie. Poka­zuje Radzi­wiłłowi faka i wraca do króla. No i po dro­dze przy­biera nową ksywkę, bodajże Babi­nicz, robi wielką prze­mianę wewnętrzną, jakby się skuna opa­lił, kmini, że dał dupala. Jedzie do Czę­sto­chowy, jak przed maturą, tam jest ta cała obrona, więc roz­pier­dala jakieś mega działo. No to wszy­scy są hepi, a więc dalejże, Kmi­cic wali znów do króla, ale król jest tak w sumie śred­nio prze­ko­nany, jak na niego patrzy. Ale potem się oka­zuje, że w tej dro­dze do króla to go w zasa­dzie Babi­nicz ura­to­wał, bo go jakieś psie­chuje pró­bo­wały po kró­lew­sku wydy­mać na Ślą­sku. No i jest msza, i Kmi­cic już nie musi się kryć pod ksywką, i wraca. I jakiś biskup czyta jego zasługi na tej całej mszy, i Oleńka też tam jest, i się oka­zuje, że ten Kmi­cic to w sumie spoko kolo i nie żaden mię­tus czy weso­łek, tylko regu­larny mada­faka. No to mu lasia mówi, że go też kocha, i że w sumie luz i nie ma mię­dzy nimi zadziora.

— A Bogu­mił?

— Aaa, Bogu­mił. No zwy­czaj­nie, przy­pier­da­lał się do Oleńki, przy­pier­da­lał, to w końcu se nagra­bił i mu Kmi­cic ukrę­cił wora.

— No! To rozu­miem!

Mły­narz z uśmie­chem rozej­rzał się po kole­gach. Stali, zasłu­chani.

Pan Jan odwró­cił się w stronę boiska. Odruch numer jeden, prze­cze­sał wąsa dwoma pal­cami. Pod wąsem kon­spi­ra­cyjny uśmiech (uśmiech numer cztery). Sędzia gwizd­nął i zaczęła się druga połowa meczu.

Tym razem hoolsi Łękawki dopin­go­wali jesz­cze moc­niej, choć gdy Pałuba zer­kał na twarz mły­na­rza i chło­pa­ków w kotle, coś mu mówiło, że nie bawią się już tak dobrze. Że myśl ich wie­dzie ku odle­głym lądom i nie­zgłę­bio­nym dalom.

Znik­nął, kiedy sędzia odgwiz­dał koniec i zaba­ry­ka­do­wał się w szatni. Ziarno zostało zasiane. Ultrasi rychwaldzcy nie cze­kali na umó­wio­nego grilla. Roz­po­częła się nabojka na boisku, pre­zesi, ochro­nia­rze i tre­ne­rzy skryli się w klu­bo­wych nyskach. Pło­mień, nie­stety, prze­grał u sie­bie ze Spartą Rychwałd 1:2.

Innym razem miał wykład na mie­ście.

Jechał tram­wa­jem, wiel­kim i czer­wo­nym jak pyta tego kobolda, który na zimę rekla­muje odrdze­wiacz do rur albo złoty strzał cukrzy­ków. Roz­pa­lone lip­cowe niebo było białe, pul­so­wało. Ludzie pra­żyli się na chod­ni­kach jak węgiel drzewny, w tram­waju pano­wał zaduch, jakby san­ta­klaus w swoim czer­wo­nym kubraczku roze­grał z reni­fe­rami mor­der­czy sze­ścio­go­dzinny mecz w zbi­jaka, a potem, zapo­cony, zwa­lił się z nimi na kanapę przed tele­wi­zo­rem w swoim mikrym, par­nym, lodo­wym M. Pałuba wdy­chał powie­trze pełną pier­sią i wyobra­żał sobie, że zamiast płuc ma kowal­skie mie­chy, nawy­kłe do żaru, kar­miące się ogniem, dyszące świa­tłem.

Ludzie w tram­waju kłę­bili się, ocie­rali o sie­bie, balan­so­wali na zakrę­tach, jakby dusza sur­fo­wała na falach innych świa­tów, pan Jan zatem kłę­bił się, ocie­rał i sur­fo­wał na zakrę­tach wraz z nimi. Włosy przy­ciął krótko, ale nie zgo­lił ich na zero, co by nie mówić, znał umiar. Pod wcale nie obci­słą, ale i tak jakby za małą koszulką prę­żyły się góro­twory mię­śni, wiel­kie przed­ra­mię jak szyja pale­ozaura wężowo wysta­jąca nad wodę; od karku po koniuszki lewej ręki, tej nie­czy­stej, biegł wście­kle poma­rań­czowy pło­mień ple­mien­nego tatu­ażu. Z nie­chętną dumą Kor­win przy­zna­wał sam przed sobą, że tro­chę się napra­co­wał przy tym kamu­flażu. Wiel­kie łap­ska trzy­mał w luź­nych spor­to­wych dre­sach, nieco za cie­płych jak na czas, kiedy z kani­stra nieba wylewa się na ulice ben­zyna lata, cze­ka­jąc tylko na iskrę, która pod­pali mia­sto. Ale paso­wały mu do butów.

Cudna blond-pla­tyna z odsło­nię­tym wysoko, opa­lo­nym pępusz­kiem popa­try­wała na niego spod figlar­nie opusz­czo­nych powiek.

Popa­try­wał oczy­wi­ście i on. (Wyglą­dał mło­dziej, niż powi­nien, ale i tak sta­rzej, niż się czuł, więc uznał, że może sobie pozwo­lić). Na kolej­nym przy­stanku liczba pasa­że­rów zmniej­szyła się, dziew­czyna usia­dła na zwol­nio­nym miej­scu. Usiadł i pan Jan. Na kolej­nym przy­stanku weszły nowe osoby, grupka gim­na­zja­li­stów i kilka star­szych pań; na nich Pałuba cze­kał. Wstał, na przy­pad­kowo zro­bione miej­sce usia­dła jedna ze star­szych kobiet. Różowe złotko spoj­rzało na niego nie­pew­nie, jakby też miało wsta­wać, ale zło­wił jej spoj­rze­nie i łyp­nął tak szel­mow­sko i uspo­ka­ja­jąco, jak tylko potra­fił; o dziwo, swo­ich spoj­rzeń ni­gdy nie ćwi­czył, musiał się z nimi uro­dzić. Oczy­wi­ście wyszło mu. Gim­na­zja­li­ści na końcu wago­nika odpa­lili komórkę i pusz­czali gło­śno jakieś krzy­kliwe umpa-pa. Tram­waj wiro­wał, wcho­dził w zakręty jak pilot kami­ka­dze po sake, prze­chy­lał się żwawo na łukach ulic, błysz­cząc w słońcu niczym świeżo wyświę­cony alumn albo cewka, przez którą prze­pusz­czono 220 vol­tów. Pan Jan łypał i pro­mie­niał.

Na kolej­nym łuku jedna ze sta­ru­szek wresz­cie nie wytrzy­mała.

— Prze­pra­szam, czy mogli­by­ście ści­szyć? Inni ludzie też tu jadą, wła­snych myśli nie sły­chać — zwró­ciła się do gim­na­zja­li­stów-melo­ma­nów.

Dzika horda – jeden z wło­sami jak per­koz, drugi gruby, z pyskiem jak pan­cer­nik, i trzeci ponury jak pin­gwin, który cierpi na katar – tylko wyszcze­rzyła się rado­śnie. Pier­dol, pier­dol, no jasne, bab­ciu. Dali nawet jesz­cze jakby gło­śniej i odwró­cili się ple­cami.

Pan Jan spo­koj­nie prze­pchał się przez pasa­że­rów; w zasa­dzie nie musiał wiele robić, wszy­scy w tłoku znaj­do­wali dość miej­sca, żeby przed jego apa­ry­cją mor­dercy z osie­dlo­wej siłowni roz­stę­po­wać się jak fala przed Moj­że­szem. Dzie­ciaki nie widziały go. Wyjął spo­koj­nie tele­fon z rąk jed­nego z nich. Wyrzu­cił apa­rat przez okno.

— No, kurwa, chujki — wark­nął. — Który następny?

Tram­waj zatrzy­mał się na przy­stanku.

— Dalej — wska­zał pod­bród­kiem drzwi — wypier­da­lać. Czy wami też mam się zająć?

Sól ziemi wypry­sła na przy­sta­nek, we wrogi świat, jak orle pisklęta wyla­tu­jące z gniazda. Tram­waj znowu ruszył, zako­ły­sało. Pałuba, opro­mie­niony bla­skiem ludz­kich spoj­rzeń, prze­pchał się na dawne miej­sce.

— Wkur­wiają mnie takie ciule — zwró­cił się grzecz­nie do sta­ruszki, któ­rej ner­wowo sko­czyła powieka, ale poza tym zacho­wała zimną krew.

— Nno… mnie też…

Pan Jan patrzył zachę­ca­jąco, jak nauczy­cielka, cze­ka­jąca, aż nie­zbyt roz­gar­nięty uczeń wpad­nie w końcu na myśl, na którą cze­kał przez całe życie.

— … mnie też… wkur… wkur­wiają — dokoń­czyła sta­ruszka.

Kor­win wyszcze­rzył się sze­roko. Kobieta pięk­nie pokra­śniała.

— No widzi pani. Prze­cież ja też mam bab­cię.

Wysiadł z pla­tyną na następ­nym przy­stanku. Dużo póź­niej, wie­czo­rem, kiedy już ochło­nęli, powie­działa mu z uro­czym chi­cho­tem, że przez niego prze­sie­działa w tram­waju cztery przy­stanki, cze­ka­jąc, aż wresz­cie do niej zagada. Pan Jan uśmiech­nął się i nie zdra­dził, że zoba­czył ją jesz­cze na ulicy, do wago­niku wsiadł tylko dla niej, a w ogóle to nie jeź­dzi tram­wa­jami, dla zasady, któ­rej ni­gdy nie łamie.

Innym razem zła­pał patrol poli­cji.

Wtedy poszu­ki­wała go już cała Pol­ska, ale gdyby ich nie namie­rzył, cóż to byłoby za naucza­nie? Dla­tego przy­cze­sał zapusz­czoną grzywkę, wcią­gnął pulo­wer, stare weł­niane spodnie i scho­dzone kozaki, ten sam model, w któ­rym umarł Breż­niew. Z ser­cem roz­dzie­ra­nym bólem, ser­cem jak świeża rana – jak lice­alna zdrada, nie­zdany egza­min na har­cer­ską spraw­ność, prze­brzmiały szla­gier, zwie­trzały proch, towa­rzy­ska plama – przy­ciął nawet wąsa. Nie do końca – mój Boże, nie – tak na trzy czwarte. Ale jed­nak. Niech nikt potem nie mówi, że pan Jan nie wie, co to poświę­ce­nie ciała. Następ­nie zna­lazł przy­drożny patrol i nocą, jak zło­dziej, jak zbój, jak ter­ro­ry­sta, a nie wykła­dowca, prze­kro­czył dopusz­czalną pręd­kość.

Oczy­wi­ście go zatrzy­mali. Poli­cjan­tów było dwóch, chudy i chudy, tego samego wzro­stu. Nawet nie kryli, że głu­pio wyglą­dają. W swoim dzien­niku wojen­nym Kor­win póź­niej zano­tuje, że dla uła­twie­nia nazy­wał ich Funk­cjo­na­riu­szem X i Funk­cjo­na­riu­szem Naj­sroż­szym.

Kon­trola trwała już od jakie­goś czasu. Po zadzierz­gnię­ciu pierw­szej zna­jo­mo­ści Pałuba pie­czę­to­wał przy­jaźń soczy­stymi wer­sami pie­prz­nego dow­cipu.

— Ale uwa­żaj­cie, to naprawdę hard­kor — ostrzegł jesz­cze, popra­wia­jąc poży­czoną poli­cyjną czapkę, kiedy sie­dzieli na pace suki i grzali się her­batą, przy­wie­zioną w ter­mo­sie przez pana Jana.

Poli­cjanci, już tłu­miąc śmiech, poki­wali gor­li­wie gło­wami.

— No więc w kolejce stoi mama z dziec­kiem. Dzie­ciak co chwilę maru­dzi. „Mamo, a kupisz mi to? A kupisz mi tamto?”. W końcu się zmę­czył. „Mamo, głodny jestem. Kup mi coś do jedze­nia. Mamo, pić mi się chce. Kup mi coś do picia”. Kobieta, nie­wzru­sze­nie, prze­su­wała się dalej. Wresz­cie sto­jący za nią facet nie wytrzy­mał. „Prze­pra­szam, wie pani co? Mam pomysł”. Mru­gnął zna­cząco do dzie­ciaka. Mały się ucie­szył, bo znał swoją matkę i wie­dział, że szy­kuje się draka. Ale nie dał po sobie nic poznać, patrzył tylko dalej maśla­nymi oczami. „Więc wie pani co, a może by tak kupiła pani małemu arbuza? Wtedy, za jed­nym zama­chem, dzie­ciak i poje, i popije?”. Plan wyda­wał się bez­błędny. — Pałuba zawie­sił głos.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Bestia najgorsza

Подняться наверх