Читать книгу Bestia najgorsza - Michał Cetnarowski - Страница 6
Bestia najgorsza
ОглавлениеPIERWSZY GRABARZ:
Co to za rzemieślnik, co trwalej buduje niż murarz, cieśla i majster okrętowy?
Kiedy walił się Pałac Kultury – powiedzą później sklepikarki, taksówkarze, fryzjerki, gońcy rowerowi, wizażystki, prawnicy, notariusze, wojskowi, żule, studenci, kontrolerzy biletów, portierzy, pisarze, dziennikarze, dekarze, budowlańcy, kierowcy ciężarówek, kucharze, kelnerki, modelki, aktorzy z głupią czapką i pięćdziesięcioletnim stażem, menedżerowie, analitycy, uliczni grajkowie i te kurwy, które w pewnych kręgach zwą politykami – właśnie wykładałam towar, zmieniałem falę stacji radiowej, przycinałam baczka, modliłem się, ziewałam, liczyłem forsę, liczyłem grubą forsę, kimałem, ćwiczyłem ćmagę ze studentami, gadałem z jakimś żulem, udawałem, że mnie to nie rusza, skakałem po sieci, hejtowałem, robiłem fotki, może na jednej pokaże się twarz umierającego i zgarnę ładną kasę, czekałem na Młodego z flachą, pracowałem, myślałem o lodach, piłem kawę, niosłam kawę, myślałam o kawie, zaplatałem szal, liczyłem zyski, liczyłem straty, kaszlałem od pyłu, pewno znów kłamałem.
Jan Korwin Maria Pałuba stał na ostatnim piętrze Marriotta, ssał na palcach ślad od lontu i patrzył.
Z perspektywy czterdziestej trzeciej kondygnacji, stu czterdziestu metrów i apartamentu prezydenckiego wszystko wygląda inaczej, bardziej malowniczo. A więc: ludzie jak kijanki, młócą ogonkami na strumykach jezdni; samochody – klocki, samochody – rozrzucone książki, opadłe grzbietem do góry, trzepoczące nerwowymi kartkami; tramwaje jak kiełbasa śląska, dobra, tłusta, gorąca, właśnie ugotowana, zatrzymane na skrzyżowaniach jak w pół drogi od zębów do przełyku, żeby oddać się pieszczocie musztardy i chrzanu, pszenicznej bułki i piwa, które spłukuje brud i grzechy spod ziemi, po całym dniu pracy. A więc: błyski sygnałów policyjnych i straży pożarnej, ruchome święto, lunapark światła; reklamy na wieżowcach jak bita śmietana na torcie, słodka i różnokolorowa niczym dziecięca piżama lub gejowska flaga. Odległe twarze, których zdumienie zobaczy jutro w gazecie. I kłęby dymu, kurz po walącym się molochu, jakby opustoszały plac Defilad ogarniała chmura burzy z filmu przyrodniczego, macka budzącego się krakena albo kolorowe pierdnięcie bohatera kreskówki.
Pałuba sycił wzrok, uśmiechał się w oczekiwaniu, w odruchu numer jeden, jego ulubionym, przyczesał wąsa dwoma palcami. Do apartamentu prezydenckiego (fortepian i schody o złotych poręczach) przeszedł niezauważony z klubu Panorama, kiedy już wybuchły bomby i panika. Nalał sobie wody mineralnej, przygotował fotele i łoże, sprawdził łazienkę. I stanął przy oknie, wielkim i wyglądającym jak postawiona na sztorc tafla jeziora albo: portal do świata faunów i krasnali, plazma w willi rapera minus willa i raper, sny na łodzi podwodnej, rok w pokoju bez klamek.
Wielkie żebra budowli naprzeciwko jeszcze się chwiały, zapadłe w połowie, jakby zastanawiały się, czy dopełnić dzieła. Wreszcie i one runęły z westchnieniem odczuwalnym przez szybę; pełen ulgi betonowy orgazm. Pan Jan odliczał dziewięćset sekund w tył.
Do nauczania użył tym razem dwudziestu ośmiu ładunków rozmieszczonych przemyślnie w strategicznych punktach budowli. Robota nad nimi samymi zajęła mu dwa tygodnie, dość długo, nawet jeśli wziąć pod uwagę wzmożoną czujność – panikarze nazywali ją paniką – strażników, służb mundurowych i tak zwanych obywateli po wcześniejszych lekcjach. Do przygotowania ładunków użył: sznurowadeł o łącznej długości dwóch młodych sekwoi albo ogonka kolejki w przychodni podczas normalnego dnia pracy, kilkudziesięciu kilogramów mąki, kilkuset opakowań węgla leczniczego, dwóch worów sody oczyszczonej, dwudziestu trzech ładowarek do telefonu komórkowego, naręcza świec, szesnastu wielkich emaliowanych mis, czterech farelek, trzech butli gazowych, trzech wiatraków, siedmiu kanistrów benzyny (z przepisu wynikało, że wystarczy sześć, ale siedem to szczęśliwa liczba), wielkiej beli papieru pakowego, kostki masła, dwóch chlebów krojonych, sześciu konserw tyrolskich, dwóch plastikowych baniek mleka (fak pokazywany ekologom to też była lekcja), dwunastu opakowań prażynek cebulowych, trzech kilo parówek (najtańszych) i bliżej nieokreślonej ilości kefiru (część plastikowych kubeczków upchał w przepastnych kieszeniach wojskowego płaszcza i za nie nie zapłacił, ale w sklepowej lodówce zostawił sugestię, że to może być prowokacja właścicielki sklepu, i w ten sposób zasiał ziarno, które, miał nadzieję – nie, wiedział, przecież miał do tego szczęście – zakiełkuje w ekspedientkach przy układaniu towaru).
Węgiel oraz sodę rozpuścił w wannie z wodą. Pieniło się jak sam skurwysyn, ale w końcu sobie poradził. Nie bez znaczenia była w tym pomoc półtoralitrowej butelki sarmackiego, których kilka nabył także podczas strategicznych zakupów, wykazując się przenikliwością i niemal legendarną już zaradnością, z których – mimo wielkich przymiotów ducha: skromności, która zawstydziłaby świętych Pańskich, opanowania wzbudzającego szloch mnichów buddyjskich po pół wieku ćwiczeń, skłonności do ascezy większej niż ci, którzy wszystko stracili, wytrzymałości zawodowych nianiek, odporności na ból niemieckich pływaczek, siły woli odchudzających się pracowników McDonalda – był niezmiernie zadowolony.
Do tak przygotowanego roztworu włożył kabelki wszystkich ładowarek, podpiętych pod sieć przedłużaczy, które przyciągnął tu z każdego wolnego gniazdka w wynajmowanej kawalerce. Instynktownie skulił się, czekając, aż coś strzeli w instalacji, nie miał bowiem zapasowych bezpieczników, zawsze wierzył w swoje szczęście. Kiedy nie strzeliło, napoczął kolejną butelkę sarmackiego, zgarnął dużą paczkę prażynek cebulowych i zasiadł przed telewizorem – jak pogański bóg na kamiennym ołtarzu, król na tronie, profesor na biurku, dżokej na koniu, żołnierz na czołgu – żeby oddać się ulubionej czynności oglądania programów przyrodniczych. Roztwór musiał wzbogacić się w jony.
Energetyzował go przez dobę. Gdyby w tym czasie nawiedził go ktoś z administracji albo policja, albo antyterroryści, albo tłum pragnący linczu, oczywiście wiedziałby, co odpowiedzieć. Otóż niech się wszyscy odpierdolą, bo właśnie przygotowuje nawóz do kwiatów.
Gdy roztwór nabrał mocy, porozlewał go do żelaznych misek, jak matka rozdzielająca miłość, ptak karmiący młode, a potem porozstawiał pełne naczynia we wszystkich kątach mieszkania. Włączył farelki, otworzył okna, rozebrał się do slipek i podkoszulka, uruchomił kolejną butlę sarmackiego (smutek: przedostatnią) i uwalił się przed ekranem. Właśnie nadawali program o sekretnym życiu owadów. Pan Jan chodził tymczasem na palcach i nie drapał się za głośno po karku: roztwór powinien odparowywać w spokoju i ciszy. Posilał się parówkami i chlebem, tyrolską i kefirem. O dziwo, nie cierpiał. Czasem patrzył na ekran kupionego od złodziei smartfona i na swoje starzejące się ciało.
Jeśli cała woda nie odparuje, nie przejmuj się, powtarzał sobie. I tak wystarczy. Wreszcie maź, która osadziła się w miskach, przelał starannie do wytaszczonej na środek łazienki wanny. Była stara, żeliwna, na wysokich nóżkach, mocna jak miłość polsko-niemiecka, widziała więcej niż stary kochanek. To właśnie dla tej wanny się tutaj wprowadził. Dodał benzyny, odpowiednio, proporcjonalnie, i pierwszą porcję rozmiękczonych świec. Czuł się, jakby przygotowywał tort urodzinowy i choć spocił się niemiłosiernie, jak masażysta w tureckiej łaźni, szczerzył się szeroko i pracował wytrwale. Pod wanną rozpalił trzy palniki gazowe. Trochę kopciło, ale eskadra wiatraków była już na pozycjach; podjęły się misji i wykonały zadanie. Korwin gotował na małym ogniu, mieszał melasę drewnianą chochlą, jak włochaty troll-karzeł, gdyby trolle-karły pojawiały się w bajkach, i myślał o tropikalnych lasach.
Kiedy wszystko zamieniło się w jednolitą masę, dodał tyle mąki, ile uznał za stosowne i zaczął rzeźbić. Łapami jak u małpy wyjmował to bezbarwne błocko, wykładał na papier do pakowania i umieszczał w środku lont z nawoskowanej sznurówki, długi, taki jaki lubił. Potem splecie je razem w pajęczynę ognia. Tymczasem zagniatał walce i kule, duże walce i ciężkie kule, w czasie przerw popalał w oknie papierosa, żeby oddalić duszący zapach, i zastanawiał się, co by się stało, gdyby opary jednak zapłonęły od żaru. Wzmocniony duchowo wracał do pracy. Kiedy ładunki były już gotowe, przeszedł do drugiego etapu: zajął się ich rozmieszczaniem tak, żeby nie zostały dostrzeżone. Te akurat zamaskował nisko, żeby zrobiły dużo huku i dymu; niech później nie mówią, że Jan Korwin Maria Pałuba nie ma zmysłu scenicznego i wyczucia dramatu.
… pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… jeden… jeden… Skończył odliczanie, piętnaście minut minęło i właśnie wtedy ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Pan Jan oderwał się od widoku zza okna (pył z budynku i zła polska jesień za szybą), podszedł do wejścia. Gdyby to była policja, już leżałby na podłodze i próbował nie zadławić się krwią.
Otworzył drzwi, wpuścił ją do środka. Oprócz niej nikogo na korytarzu nie dostrzegł; jeszcze nie. Dziennikarka była speszona i rozglądała się niepewnie. Szara bluza, dżinsy, sportowe buty, tak jak zasugerował w przekazie. Do piersi przyciskała sportową torbę. Ciekawe, czy ma tam pistolet? Chciał, żeby miała, ale nie przywiązywał się do tej myśli.
— Pan… — odchrząknęła. — Pan Pałuba, jak sądzę?
Wyszczerzył się szeroko, uśmiechem numer trzy: jak uczniak, co właśnie spłatał figla, lecz nikt go nie ukarze.
— Proszę, złotko, ależ proszę. — Ukłon, szczodry gest ręką, firmowy błysk oka. — Właśnie na ciebie czekałem.
* * *
A było to tak.
Korwin nauczał kiedyś na czwartoligowym meczu w południowej Polsce. Płomień Łękawka podejmował Spartiatów z Rychwałdu. Specjalnie w tym celu wybrał się na boisko Płomienia, cztery godziny w pociągu, dwie w pekaesie, potem jeszcze trzy kilometry pieszo, kiedy to spożył dwie butelki winiaka z miejscowymi hoolsami, które bez bólu postawił – nikt nie powiedział, że nauczanie może się odbywać bez kosztów własnych.
Stadionu wśród dojrzewających kłosów pszenicznych – – rozkołysanych, jędrnych, kłosów-gigantów, herosów chleba, kłosów jak pierś matczyna i pulchna ręka młynarki – nie można było oskarżyć o ostentacyjny przepych, ale też i nikt godny nie odmówiłby mu surowego, męskiego piękna. Płyta boiska pobrużdżona jak pola pod Stalingradem, ale trawa wimbledońska, szmaragd butelki przedniego piwa albo mrocznych spojrzeń nimfy. Trzy szeregi ławek dla kibiców, siedzisk wciąż drewnianych, przerzedzonych tu i tam niby szczęka boksera na rencie, ale jak staniesz w młynie i zrobisz syrenę, to słychać, jakby po okolicznych wzgórzach przeszedł tajfun albo partyzanci znów wyszli z ukrycia. Baraki szatni gospodarzy: mury Jerycha, minarety Mekki, ciepła karczma w czas zimy. Baraki przyjezdnych: siódmy krąg piekieł, moczary w noc nowiu, rzeźnia bez unijnych certyfikatów, zaułek pod monopolem, kiedy nie masz drobnych. I wreszcie oni: synowie bogów i ludzi, trenerów i czartów. Zawodnicy.
Najpierw takie syny z Rychwałdu. Pokraczne karły, gnomy o krzywych nogach, koboldy z krzywymi zębiskami; ciule, matoły, hołota i kurze pały. A niewydarzone toto, w koszulkach ciemnych, czarnych, jakie noszą tylko prawiczki i metale. Abstynenci, sodomici z PZPN-u, damy do towarzystwa działaczy związkowych. Biega taki, jakby kij połknął, nogę skręcił, kwaśnicę zimną spożył i zagryzł kaszanką. A sam sędzia brzydki niczym dupa diabła.
Lecz obok – chłopcy nasi. Kwiat ziemi łękawskiej, mężni, dziarscy, kryształowi, biali jak pierś pasierbicy piekarza, w aureolach chwały, z profilem szlachetnym i wąsem jasnym, szczupli, łydki jak krzemienie, spojrzenia krzyżowców; włosy na piersiach kołyszą się w podmuchach wiatru bujnym płowym dywanem, kiedy pociągają ukradkiem piwo podawane przez ultrasów z miejscowej żylety.
Pałuba też tam zasiadł, poczęstował papierosem czterdziestoletnich wiarusów, upił winka z podanej mu butelki, rzeczowo ocenił zawartość cukru w cukrze, przeklął dla nabrania oddechu, co też zostało przyjęte ze zrozumieniem. I przesiadł się do młodziaków: łby jak bycze jaja, karki jak pasy startowe, w klacie dwa na dwa i bliżej nie podchodź. Nogi jak beczki albo słupy, albo pieńki, albo słupki od bramki, które jakiś półanioł, dziecko Kazimierza Deyny i podkręconej piłki, ściął na wysokości kolan jednym atom-strzałem. Jeśli Korwin miał nauczać, powinien zacząć jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Z dziennika wojennego pana Jana nauka numer cztery: nigdy nie wkraczaj na pole, na którym nie zrobiłeś rozeznania, ale jeśli wkroczyłeś bez niego, zawsze trzymaj fason, a jeśli nie da się go trzymać, to przynajmniej spieprzaj z gracją, a kiedy i to nie wypali, to choć pokaż pościgowi środkowy palec. I na początku przypierdol zawsze najsilniejszym – samce alfa nie samce alfa, przynajmniej masz wtedy wciąż najwięcej pary.
— No i chuj, w kurwę, w piździet, i jeszcze kurwa wasza mać. A tego sędziego to bym… Sędziego: nienawidzę! — ze znawstwem zagaił stadionowego młynarza.
Byczek wyciął karczycho klubowej jąkale, ten się szczerze zdumiał („Ccc-co, n-no co?”, jak zacięty sztucer, sztacheta ciągnięta po więziennej kracie, szczęk butelek w skrzynce, kiedy przyszła wypłata), ale ustąpił miejsca. Szal na szyi Korwina, łysa czacha, misio wydziarany na małpim przedramieniu, jakby spędził w więzieniu kilka wiosen albo pływał przez Pacyfik z ładunkiem kokosów i wódy, oraz wąs, wąs jak dzwon, ma się rozumieć, który oczywiście zostawił, niezmiennie robiły wrażenie.
Gwizdnęło, huknęło, zatrzęsła się ziemia. Zaczęli.
Pałuba pierwszy ryknął, żeby się cwele pałowali. Nasi zaraz odebrali piłkę, ultrasi z Rychwałdu zafalowali, zamruczeli jak burza. Wszyscy się ucieszyli, zapowiadała się przednia zabawa.
Wraże zastępy hoolsów Sparty po drugiej stronie boiska podjęły wątek. Zaraz w górę poszły przygotowane na spotkanie fany: flaga z napisem „Wasza nienawiść czyni nas silniejszymi”, „Łękawka to kurwy, kurwy bić trzeba, kto kurwy bije, idzie do nieba” i – jak kropka nad i – „Bracie mój, ty zawsze przy mnie stój, czy w drodze na melanż, czy w drodze na bój”. Młynarz koło Korwina aż zatarł ręce i zatrząsł się: ze złości i z radości. Zapowiadał się przedni mecz, a hoolsi z Rychwałdu okazywali się wymagającymi gośćmi. Na boisku ktoś kopał piłkę.
Dowodzący dopingiem w młynku Płomienia ryknął co sił w piersiach i w górę poszły fany Łękawki. „Kto Sparty nie szanuje, ten ma rację, bo to chuje” i duża flaga z długaśnym: „Nie jesteś jednym z nas, choć bardzo chcesz być zły, lecz chęci to nie wszystko, to trzeba mieć we krwi”. Żeby krótkowidze-onaniści z Rychwałdu nie mieli problemów z odczytaniem napisu na żółto-czerwonej fladze, młynarz zaintonował hasło w formie przyśpiewki. Jodły na okolicznych wzgórzach wyprężyły się na baczność, kiedy ponad stokami poszło: „… we krwi, we krwi, we krwi!”.
Pikniki wokół żłopali piwsko i próbowali obrazić matkę sędziego, ale ogólnie nieśmiało i bez przekonania. Odsuwali się w ogóle od młynka i wydawali się lekko zniesmaczeni, kiedy Spartiaci nieco się napięli i w eter poszło: „Jesteśmy chuj wie gdzie! Dobrze bawimy się! Aeaooo! Rychwałd gol!”. Tymczasem po jakości tekstów łękawski młynarz wyczuł, że morale przeciwników słabnie. Wyszczerzył się i dał znak, żeby wykonać coup de grâce. Przed młynek, na prowizoryczną balustradę przed ławkami, poszła długa fana z wyhaftowanymi płomieniami i kolczastym jak drut, jak rozbite szkło, jak poduszka na igły, napisem: „Lasciate tutta la speranza”. Ktoś z tajniaka odpalił racę, a potem zaraz puścił się w długą, kiedy spróbowało mu ją zgasić kilku panów z ochrony, w tym też prezes Płomienia.
Gdy pan Jan zobaczył napis, urosło mu serce i łza zakręciła się w oku. Po hoolsach gości przeszedł pomruk. Płomień rąbnął gola. Młynek triumfował. Spartiaci podjęli jeszcze desperacko, na oślep: „Deszcze niespokojne, potargały sad, a my na tej wojnie, ładnych parę lat…”, ale zabrzmiało to ponuro jak skowyt zamkniętego w czołgu Szarika.
Do przerwy Płomień Łękawka prowadził 1:0, miejscowi ultrasi z uczuciem triumfu i dobrze spełnionego obowiązku odbijali kolejne winiaki. A przecież po meczu czekało ich jeszcze grillowanie ze Spariatami. Co bardziej niecierpliwi młodziacy już rozgrzewali mięśnie. Pan Jan uznał, że nadszedł czas.
Przysiadł się na powrót do młynarza.
— A Trylogię czytałeś? — zaczął z wysokiego C.
Kibic zrobił wielkie oczy.
— Że Władcę pierścieni znaczy, w kinie? No co ty, Pałuba, przecież to pedalskie.
— Jakich pierścieni, co ci się na mózg rzuciło? Nie pierścieni, tylko, kurwa, Trylogię, przecież mówię.
Młynarz dopiero zaskoczył.
— „Czytałeś”…?
— No co się dziwisz? Przekozacka rzecz. A daj, daj, no, teraz ja pociągnę. — Po tęgim łyku węgrzyna Korwin wyciągnął papierosy, poczęstował młynarza, który nie wiedział – lać czy spierdalać, koledzy z boku przysłuchiwali się rozmowie z niepewnym zdumieniem. Pan Jan pociągnął soczyście, spalając peta do połowy, i kontynuował — no to, rozumiesz, jest sobie Kmicic. I on się buja w tej Oleńce.
— Takiej dziuni jego? Niezła choć była?
— No dziuni, otóż to! — ucieszył się Korwin.
— Ech… Nie mam więcej pytań. — Młynarz wyszczerzył się do kumpli.
— No i on się w niej zabujał, ale jest przeskurwiel, znaczy się hulaka. I ona mu mówi: słuchaj, kurwa, nie chcę cię, jakżeś taki rubaszny. No i on tam w sumie sam się wkurwia na siebie, i robi swoje, i idzie do Radziwiłła, takiego bossa, przechuja zresztą, i się z nim brata. Melanżują, grillują z krajanami, no, takie tam. Ale się dowiaduje, że Bogumił, ziomuś tego Radziwiłła…
— Bogumił? Już widzę, że ciotecznik jakiś.
— No a jak, wiadomo. Więc ten cały pożal się Boże Bogumił parol zagiął na Oleńkę. No to jak Kmiciurkę chuj jasny nie strzeli. Zwłaszcza jak odkrywa jeszcze, że Radziwiłł, rudy pacior, chce do Polski wpuścić Szweda. No to, kurwa, jak nim nie zatrzęsie. Pokazuje Radziwiłłowi faka i wraca do króla. No i po drodze przybiera nową ksywkę, bodajże Babinicz, robi wielką przemianę wewnętrzną, jakby się skuna opalił, kmini, że dał dupala. Jedzie do Częstochowy, jak przed maturą, tam jest ta cała obrona, więc rozpierdala jakieś mega działo. No to wszyscy są hepi, a więc dalejże, Kmicic wali znów do króla, ale król jest tak w sumie średnio przekonany, jak na niego patrzy. Ale potem się okazuje, że w tej drodze do króla to go w zasadzie Babinicz uratował, bo go jakieś psiechuje próbowały po królewsku wydymać na Śląsku. No i jest msza, i Kmicic już nie musi się kryć pod ksywką, i wraca. I jakiś biskup czyta jego zasługi na tej całej mszy, i Oleńka też tam jest, i się okazuje, że ten Kmicic to w sumie spoko kolo i nie żaden miętus czy wesołek, tylko regularny madafaka. No to mu lasia mówi, że go też kocha, i że w sumie luz i nie ma między nimi zadziora.
— A Bogumił?
— Aaa, Bogumił. No zwyczajnie, przypierdalał się do Oleńki, przypierdalał, to w końcu se nagrabił i mu Kmicic ukręcił wora.
— No! To rozumiem!
Młynarz z uśmiechem rozejrzał się po kolegach. Stali, zasłuchani.
Pan Jan odwrócił się w stronę boiska. Odruch numer jeden, przeczesał wąsa dwoma palcami. Pod wąsem konspiracyjny uśmiech (uśmiech numer cztery). Sędzia gwizdnął i zaczęła się druga połowa meczu.
Tym razem hoolsi Łękawki dopingowali jeszcze mocniej, choć gdy Pałuba zerkał na twarz młynarza i chłopaków w kotle, coś mu mówiło, że nie bawią się już tak dobrze. Że myśl ich wiedzie ku odległym lądom i niezgłębionym dalom.
Zniknął, kiedy sędzia odgwizdał koniec i zabarykadował się w szatni. Ziarno zostało zasiane. Ultrasi rychwaldzcy nie czekali na umówionego grilla. Rozpoczęła się nabojka na boisku, prezesi, ochroniarze i trenerzy skryli się w klubowych nyskach. Płomień, niestety, przegrał u siebie ze Spartą Rychwałd 1:2.
Innym razem miał wykład na mieście.
Jechał tramwajem, wielkim i czerwonym jak pyta tego kobolda, który na zimę reklamuje odrdzewiacz do rur albo złoty strzał cukrzyków. Rozpalone lipcowe niebo było białe, pulsowało. Ludzie prażyli się na chodnikach jak węgiel drzewny, w tramwaju panował zaduch, jakby santaklaus w swoim czerwonym kubraczku rozegrał z reniferami morderczy sześciogodzinny mecz w zbijaka, a potem, zapocony, zwalił się z nimi na kanapę przed telewizorem w swoim mikrym, parnym, lodowym M. Pałuba wdychał powietrze pełną piersią i wyobrażał sobie, że zamiast płuc ma kowalskie miechy, nawykłe do żaru, karmiące się ogniem, dyszące światłem.
Ludzie w tramwaju kłębili się, ocierali o siebie, balansowali na zakrętach, jakby dusza surfowała na falach innych światów, pan Jan zatem kłębił się, ocierał i surfował na zakrętach wraz z nimi. Włosy przyciął krótko, ale nie zgolił ich na zero, co by nie mówić, znał umiar. Pod wcale nie obcisłą, ale i tak jakby za małą koszulką prężyły się górotwory mięśni, wielkie przedramię jak szyja paleozaura wężowo wystająca nad wodę; od karku po koniuszki lewej ręki, tej nieczystej, biegł wściekle pomarańczowy płomień plemiennego tatuażu. Z niechętną dumą Korwin przyznawał sam przed sobą, że trochę się napracował przy tym kamuflażu. Wielkie łapska trzymał w luźnych sportowych dresach, nieco za ciepłych jak na czas, kiedy z kanistra nieba wylewa się na ulice benzyna lata, czekając tylko na iskrę, która podpali miasto. Ale pasowały mu do butów.
Cudna blond-platyna z odsłoniętym wysoko, opalonym pępuszkiem popatrywała na niego spod figlarnie opuszczonych powiek.
Popatrywał oczywiście i on. (Wyglądał młodziej, niż powinien, ale i tak starzej, niż się czuł, więc uznał, że może sobie pozwolić). Na kolejnym przystanku liczba pasażerów zmniejszyła się, dziewczyna usiadła na zwolnionym miejscu. Usiadł i pan Jan. Na kolejnym przystanku weszły nowe osoby, grupka gimnazjalistów i kilka starszych pań; na nich Pałuba czekał. Wstał, na przypadkowo zrobione miejsce usiadła jedna ze starszych kobiet. Różowe złotko spojrzało na niego niepewnie, jakby też miało wstawać, ale złowił jej spojrzenie i łypnął tak szelmowsko i uspokajająco, jak tylko potrafił; o dziwo, swoich spojrzeń nigdy nie ćwiczył, musiał się z nimi urodzić. Oczywiście wyszło mu. Gimnazjaliści na końcu wagonika odpalili komórkę i puszczali głośno jakieś krzykliwe umpa-pa. Tramwaj wirował, wchodził w zakręty jak pilot kamikadze po sake, przechylał się żwawo na łukach ulic, błyszcząc w słońcu niczym świeżo wyświęcony alumn albo cewka, przez którą przepuszczono 220 voltów. Pan Jan łypał i promieniał.
Na kolejnym łuku jedna ze staruszek wreszcie nie wytrzymała.
— Przepraszam, czy moglibyście ściszyć? Inni ludzie też tu jadą, własnych myśli nie słychać — zwróciła się do gimnazjalistów-melomanów.
Dzika horda – jeden z włosami jak perkoz, drugi gruby, z pyskiem jak pancernik, i trzeci ponury jak pingwin, który cierpi na katar – tylko wyszczerzyła się radośnie. Pierdol, pierdol, no jasne, babciu. Dali nawet jeszcze jakby głośniej i odwrócili się plecami.
Pan Jan spokojnie przepchał się przez pasażerów; w zasadzie nie musiał wiele robić, wszyscy w tłoku znajdowali dość miejsca, żeby przed jego aparycją mordercy z osiedlowej siłowni rozstępować się jak fala przed Mojżeszem. Dzieciaki nie widziały go. Wyjął spokojnie telefon z rąk jednego z nich. Wyrzucił aparat przez okno.
— No, kurwa, chujki — warknął. — Który następny?
Tramwaj zatrzymał się na przystanku.
— Dalej — wskazał podbródkiem drzwi — wypierdalać. Czy wami też mam się zająć?
Sól ziemi wyprysła na przystanek, we wrogi świat, jak orle pisklęta wylatujące z gniazda. Tramwaj znowu ruszył, zakołysało. Pałuba, opromieniony blaskiem ludzkich spojrzeń, przepchał się na dawne miejsce.
— Wkurwiają mnie takie ciule — zwrócił się grzecznie do staruszki, której nerwowo skoczyła powieka, ale poza tym zachowała zimną krew.
— Nno… mnie też…
Pan Jan patrzył zachęcająco, jak nauczycielka, czekająca, aż niezbyt rozgarnięty uczeń wpadnie w końcu na myśl, na którą czekał przez całe życie.
— … mnie też… wkur… wkurwiają — dokończyła staruszka.
Korwin wyszczerzył się szeroko. Kobieta pięknie pokraśniała.
— No widzi pani. Przecież ja też mam babcię.
Wysiadł z platyną na następnym przystanku. Dużo później, wieczorem, kiedy już ochłonęli, powiedziała mu z uroczym chichotem, że przez niego przesiedziała w tramwaju cztery przystanki, czekając, aż wreszcie do niej zagada. Pan Jan uśmiechnął się i nie zdradził, że zobaczył ją jeszcze na ulicy, do wagoniku wsiadł tylko dla niej, a w ogóle to nie jeździ tramwajami, dla zasady, której nigdy nie łamie.
Innym razem złapał patrol policji.
Wtedy poszukiwała go już cała Polska, ale gdyby ich nie namierzył, cóż to byłoby za nauczanie? Dlatego przyczesał zapuszczoną grzywkę, wciągnął pulower, stare wełniane spodnie i schodzone kozaki, ten sam model, w którym umarł Breżniew. Z sercem rozdzieranym bólem, sercem jak świeża rana – jak licealna zdrada, niezdany egzamin na harcerską sprawność, przebrzmiały szlagier, zwietrzały proch, towarzyska plama – przyciął nawet wąsa. Nie do końca – mój Boże, nie – tak na trzy czwarte. Ale jednak. Niech nikt potem nie mówi, że pan Jan nie wie, co to poświęcenie ciała. Następnie znalazł przydrożny patrol i nocą, jak złodziej, jak zbój, jak terrorysta, a nie wykładowca, przekroczył dopuszczalną prędkość.
Oczywiście go zatrzymali. Policjantów było dwóch, chudy i chudy, tego samego wzrostu. Nawet nie kryli, że głupio wyglądają. W swoim dzienniku wojennym Korwin później zanotuje, że dla ułatwienia nazywał ich Funkcjonariuszem X i Funkcjonariuszem Najsroższym.
Kontrola trwała już od jakiegoś czasu. Po zadzierzgnięciu pierwszej znajomości Pałuba pieczętował przyjaźń soczystymi wersami pieprznego dowcipu.
— Ale uważajcie, to naprawdę hardkor — ostrzegł jeszcze, poprawiając pożyczoną policyjną czapkę, kiedy siedzieli na pace suki i grzali się herbatą, przywiezioną w termosie przez pana Jana.
Policjanci, już tłumiąc śmiech, pokiwali gorliwie głowami.
— No więc w kolejce stoi mama z dzieckiem. Dzieciak co chwilę marudzi. „Mamo, a kupisz mi to? A kupisz mi tamto?”. W końcu się zmęczył. „Mamo, głodny jestem. Kup mi coś do jedzenia. Mamo, pić mi się chce. Kup mi coś do picia”. Kobieta, niewzruszenie, przesuwała się dalej. Wreszcie stojący za nią facet nie wytrzymał. „Przepraszam, wie pani co? Mam pomysł”. Mrugnął znacząco do dzieciaka. Mały się ucieszył, bo znał swoją matkę i wiedział, że szykuje się draka. Ale nie dał po sobie nic poznać, patrzył tylko dalej maślanymi oczami. „Więc wie pani co, a może by tak kupiła pani małemu arbuza? Wtedy, za jednym zamachem, dzieciak i poje, i popije?”. Plan wydawał się bezbłędny. — Pałuba zawiesił głos.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki