Читать книгу Komornik - Michał Gołkowski - Страница 8

Rozdział I

Оглавление

Później. Trudno powiedzieć ile, ale później.

Wszedłem na trzymający się wyłącznie na zbrojeniach, potrzaskany wiadukt i przystanąłem na chwilę, kontemplując rozciągający się wokół pejzaż.

Po lewej i prawej miałem idealnie równą, prostą wstęgę asfaltu obwodnicy, zapełnionej szczelnie gigantycznym korkiem samochodów, w których utkwili próbujący wydostać się z miasta ludzie. Duża część wraków – odartych z lakieru przez ogień pożaru, pozbawionych szyb i kół, przykrytych warstwą sadzy i kurzu – wyglądała niemalże jednakowo, mimo że kiedyś, jeszcze Przed, musiały pysznić się swoją różnorodnością i kolorami, typem alufelg, takimi czy innymi światłami, tapicerką... Dziś to wszystko równo, pod jedną miarę ścięły wspólnymi siłami Śmierć i Czas, zamieniając zarówno ludzi, jak i ich wytwory w nierozróżnialne, niczym niewyróżniające się zewłoki.

Nieco ku północy stały karnymi rządkami puste, wypalone pudełka nowoczesnych osiedli mieszkaniowych, teraz poobdzieranych z płyt ocieplenia, w niektórych miejscach jak gdyby ponadgryzanych wielkimi szczękami jakiegoś nienazwanego monstrum. Na jednej ze ścian ktoś wydrapał w tynku gigantyczną gwiazdę Dawida, pod którą wyrósł las zaimprowizowanych z byle czego krzyży. Zapewne kolejny doraźny cmentarz, jedno z tysięcy, a może i milionów miejsc pochówku, powstałe jeszcze wtedy, gdy ktokolwiek przejmował się takimi drobiazgami, jak cudze i własne doczesne szczątki.

Dalej przede mną, tam, gdzie kiedyś był wschód, wznosiły się ku idealnie czystemu i pustemu niebu wieżowce i budynki biurowe Miasta. Jedynego, które jeszcze zasługiwało na taką pisownię, kiedyś faktycznie największego, bądź co bądź stolicy... Ech, szkoda gadać. Większość miejsc nawet nie miała już swoich nazw, bo i tak nie było komu ich używać.

Panorama dachów, kiedyś dumna i równa, teraz strzępiła się i skakała jak krzywo urwana kartka. Mozaika powybijanych, popękanych i wciąż całych szyb odbijała refleksy zachodzącego słońca, układając się w przedziwne wzory, które zdawały się przesuwać i tańczyć przy najmniejszym nawet poruszeniu głowy. Wrażenie było jednak złudne: wokół panował idealny, martwy bezruch.

Cisza aż dzwoniła w uszach.

Nie lubiłem Miasta. W zasadzie to nie lubiłem go nigdy, nawet w czasach Przed, gdy miało jeszcze cokolwiek do zaoferowania; było zbyt głośne, ludne i krzykliwe, nachalne i kolorowe. Teraz królowała tu szarość osiadającego nieustannie popiołu i kurzu, kroki odbijały się echem od popękanych ścian i nikły gdzieś w pustych zaułkach. Gdy przystawałem kilka razy, aby rozejrzeć się na skrzyżowaniach, to aż wstrzymywałem oddech; zdawało się, że moje wciąż żywe, bijące serce dudni i łomocze jak młot.

Znałem rozkład ulic, potrafiłem wymienić po kolei wszystkie dzielnice w dowolnym porządku, ale teraz nie miało to znaczenia. Nawet więcej: potrafiło być potencjalnie niebezpieczne. Wysłannicy byli diabelnie wyczuleni na wszelkie niekoszerne myśli, a należało zakładać, że emanacja technogeniczna Miasta jest wciąż na tyle silna, że któryś z nich mógł zapętlić się w swoim idiotycznym algorytmie i nadal krążyć po uliczkach, usiłując znaleźć nieistniejące źródło zakłóceń w idealnie poprawnym świecie.

Poza tym mogły tu być też inne niebezpieczeństwa, może bardziej trywialne, ale nie mniej przez to zabójcze. Kilka razy mijałem parki i skwery, zamienione w prymitywne ogródki i poletka uprawne, a więc muszą – musieli – być tutaj ludzie. Co prawda na wszystkich grządkach stały już tylko suche, pożółkłe wiechcie, sypiące się przy najlżejszym dotknięciu, co sugerowało, że ich właściciele od dawna nie żyją albo odeszli... Ale mogli też przerzucić się na inną, bardziej kaloryczną dietę.

Nie musiałem podchodzić do popiołów ogniska, bo już na pierwszy rzut oka zidentyfikowałem leżące w nim kości: ludzkie. Patrząc po kolorze, musiały już jakiś czas tak leżeć, ale i tak należało zachować ostrożność, bo głupio byłoby naciąć się akurat teraz na bandę neokanibali.

Akurat teraz, gdy nareszcie zdołałem złapać trop Dłużnika, który wymykał mi się przez ostatnie... no, przez zbyt długo. Tym razem nie odpuszczę. Nie skrewię na finiszu. Nie będę kombinował z lepszymi opcjami dojścia. Jak tylko uświadomiłem sobie, że Jonasz może być tam, na wschodzie, rzuciłem wszystko inne i ruszyłem z kopyta, najkrótszym szlakiem.

Prosto przez martwe, spopielone serce Miasta.

Przyznam się wam, że im głębiej wchodziłem pomiędzy wieżowce śródmieścia, tym mniej pewnie się czułem. Megality z betonu i stali zasłaniały niebo, rzucając głęboki, chłodny cień na ulice; samochody osobowe i ciężarówki piętrzyły się pozostałościami po karambolach, mocno zawężając i tak skąpy widnokrąg. Tu i ówdzie stały pozbierane z mebli, betonowych płyt i wraków barykady, pod nogami chrzęściło przemieszane z rdzewiejącymi łuskami szkło.


Kierunek kierunkiem, ale wypadałoby się zorientować, co w okolicy piszczy. Zatrzymałem się na chwilę w pozostałościach betonowego pawilonu, przysiadłem na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i przymknąłem powieki.

Poczułem, jak świadomość odpływa ode mnie w kontrolowanym dryfie, jak zacierają się kontury otaczającego świata, a na ich miejsce pojawia się delikatnie żarzący się purpurą, wielowymiarowy, falujący obraz...

Coś było nie tak.

Otworzyłem oczy, potrząsnąłem głową. Diabli, co jest? Jeszcze raz, wyrównać oddech, spowolnić bicie serca...

To samo. Wyrzucało mnie na powierzchnię, jak tylko zaczynałem stroić się do płaszczyzny astralnej, ale – ale było tam jeszcze coś. Wyraźny, płonący niemal żywym ogniem punkt, a w zasadzie sfera, powoli przemieszczająca się wzdłuż niedalekiej ulicy.

Westchnąłem sobie ciężko, od serca. Dokładnie tak, jak się spodziewałem: gdzieś tutaj, w centrum, kręcił się Wysłannik. Nie było sensu próbować go obejść, bo straciłbym zbyt dużo cennego czasu i energii. Poza tym tamten pewnie i tak robił optymalnie obliczone rundki, więc prędzej czy później miałem się z nim spotkać. Jedyną radą było wygaszenie wszystkich niepotrzebnych myśli, wbicie wzroku w ziemię i przekradnięcie się po cichu, utrzymując swą obecność na poziomie emanacji tła.

Ruszyłem jeszcze wolniejszym tempem, trzymając się jak najbliżej ścian i uważnie obserwując wszystko dookoła. Nie wiedziałem, z czym mogę mieć do czynienia, ale ślad astralny wskazywał na coś dużego. Musiało się tu kręcić coś kalibru Żniwiarza albo Serafina. W każdym z tych dwóch przypadków miałem przerąbane, bo w tych warunkach...

Przylgnąłem do muru, gdy wielki, latający kształt wyłonił się zza rogu i zupełnie bezszelestnie przedryfował w powietrzu za budynek obok. O, cię choroba...! Blisko było, ufff. Uspokoiłem nagle trzepoczące w piersi serce, poczekałem, aż wyrówna się oddech, przygotowałem się do przeskoku. Nie powinno być najmniejszego problemu.

Odczekałem jeszcze kilka chwil, a potem puściłem się biegiem, wyskakując ze zrujnowanego sklepu jak wyrzucony z procy kamień.

Zerknąłem przez ramię na majestatycznie przepływającego środkiem ulicy Wysłannika. Zauważy mnie czy nie zauważy? Pokrak lewitował sobie spokojnie, sunąc jakieś trzy sążnie nad poziomem popękanego asfaltu. Nie zauważył, zasraniec jeden. Widziałem już dokładnie swój cel – ciemny prostokąt futryny w zrujnowanym bloku, coraz bliższy i wyraźniejszy z każdym krokiem. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale spojrzałem za siebie raz jeszcze – jedno ze skrzydeł zwisało smętnie, poszarpane i poczerniałe, a w skołtunionej gęstwinie płowożółtych włosów ziały powyrywane placki, niczym po ostrzale z działka. Weteran, jego mać. Musiał oberwać jeszcze wówczas, gdy...

I dokładnie wtedy, gdy byłem już te kilka kroków od upatrzonego schronienia, groteskowo wielka głowa dziecka o zimnobłękitnych oczach zwolniła i zatrzymała się, po czym międląc powietrze trzema parami nieproporcjonalnie małych skrzydeł, powoli zaczęła obracać się w moją stronę.

To gnój. Nie mógł mnie przecież widzieć, ale musiał wyczuć. Tak to bywa, jak sobie człowiek w niewłaściwym momencie pozwoli na tę jedną jedyną niekoszerną myśl... A potem jest już tylko gorzej.

Asfalt za mną eksplodował fontanną odłamków i gejzerem smoły, unoszącej się z rykiem kaskadą bryzgających na wszystkie strony płonących kropel. Wtuliłem głowę w ramiona, skoczyłem szczupakiem w ciemne drzwi, modląc się tylko, żeby zaraz za nimi nie było dziury albo, co gorsza, po prostu ściany.

Wpadłem w atramentową ciemność, osłaniając głowę, potoczyłem się po zasłanej gruzem i szkłem podłodze, odpychając rękami i nogami, popełzłem dalej, głębiej w nieznany budynek. Futryna dosłownie zniknęła, rozpylona na atomy w oślepiającym bryzgu, gdy strumień płynnego ognia wdarł się do wnętrza, przeorał rozżarzoną bruzdę w rumowisku i potem zgasł równie gwałtownie, jak się pojawił.

Wstrzymałem oddech.

Syczał i bulgotał roztopiony kamień, strzelały i trzaskały pękające od żaru cegły, jęczał schładzający się w zimnym powietrzu metal. Kilka pełgających po zbutwiałych deskach ogników zamigotało i zgasło. Zapachniało smołą i gorącym żużlem; siwy, gryzący w oczy dym unosił się kłębami pod sufitem i wysączał na zewnątrz przez na wpół zasypane otwory okienne.

Flap-flap-flap... Miarowe, ciężkie uderzenia skrzydeł usiłujących pokonać opór powietrza i przepchnąć wielką, nadmuchaną głowę dziecka ku mojemu schronieniu. Za szczeliną w drugich drzwiach coś się przesunęło, wydawało mi się, że w odblasku zachodzącego słońca mignęła gęsta, płowa czupryna. Lada chwila Cherubin miał dotrzeć do wyłomu w murze i zajrzeć do środka...

Sięgnąłem do pasa, zaciskając dłoń na rękojeści idealnie koszernego, wykutego już w czasach Po gladiusa. Własnoręcznie strugane drewno i garbowana skóra, klinga wykuta z przetapianej na węglu drzewnym stali, prymitywny ornament zdobienia głowicy. Wszystko jak należy, broń idealna, stworzona na miarę czasów.

Wolałbym nie posuwać się do aż tak ostatecznych środków, jak użycie przydziałowego miecza. Jeśli do tego dojdzie, będę miał tu naprawdę niezłą rozróbę i na sto procent odwołają mnie, żeby wezwać na dywanik. A wtedy witaj, smutku, bo niedokończoną fuchę zapewne po raz kolejny szlag trafi. Ale mogę też nie mieć wyboru.

Zamknąłem oczy, koncentrując się na Absolutnym Niczym. Nie ma mnie, nic tu nie ma, jest wyłącznie ta koszerna stal, skóra i kości...

Chwila ciszy i cały czas to samo, miarowe łopotanie poszarpanych skrzydeł i szorowanie twardych jak szczotka ryżowa blond loczków o upstrzony dziurami po kulach beton. Widziałem przesuwającą się przy fasadzie budynku ogromną twarz, od czasu do czasu mignęła mi poświata lodowato zimnego oka, próbującego zajrzeć do środka i wypatrzyć cokolwiek w chaosie śmierci i zniszczenia. Zafiksował się, skubaniec, i teraz już nie odpuści.

Nie chciałem z nim walczyć, bo to tylko ściągnęłoby innych Wysłanników. Nie mogłem też pozwolić na to, żeby przez resztę zleconej mi roboty powoli, nieubłaganie, z bezdusznym uporem lazła za mną sążniowej średnicy latająca głowa dziecka. Nie teraz, gdy byłem tak blisko celu, który wymykał mi się przez... No, przez długo.

Z ciężkim westchnieniem wypuściłem powietrze z płuc. Niemal poczułem, jak węszący na zewnątrz Cherubin ożywił się: skrzydła załopotały żywiej, zadudnił głucho i zarezonował echem zbrojony beton konstrukcji, gdy tamten stuknął i naparł na ścianę czołem, próbując wcisnąć się przez zbyt małe drzwi.

Nie było wyjścia, musiałem użyć jednego z Talentów.

Sięgnąłem do paska, rozprułem wewnętrzną kieszonkę i wyłuskałem cienki krążek miedzianej blachy. Poczułem pod palcami wytłoczone prymitywną sztancą znaki: Severius. No, do cholery jasnej, akurat ten! To był ten, który dostałem za Severiusa, za moją najlepiej przeprowadzoną, niemal flagową Egzekucję. No cóż, jak zwykle ślepy traf zadecydował.

Ścisnąłem krążek w dłoni z całej siły. Talent od razu nagrzał się, zmiękł i stracił kształt, a potem przeciekł mi pomiędzy palcami i wyparował jak kamfora na wietrze. Dobijający się do mojego schronienia Cherubin zapewne zamarł w bezruchu, bo łomotanie na dworze nagle ucichło. Podniosłem się z ziemi, otrzepałem spodnie i kurtkę z brudu; no, to teraz sobie pogadamy jak równy z równym.

Przedarłem się przez rumowisko, po zalegających wszędzie hałdach gruzu i złomu wspiąłem na pierwsze piętro dawnego sklepu z zabawkami. Potrzaskane cegły i skruszony beton zgrzytały pod nogami, jęczało uginające się, przerdzewiałe żelazo i aluminium. Od czasu do czasu suchy, nieprzyjemny trzask potwierdzał to, czego nieodmiennie się obawiałem i do czego już dawno się przyzwyczaiłem: wszędzie zalegały kości. Ludzkie kości, bo jakie niby inne.

W końcu dożywaliśmy swych dni na wielkim cmentarzu.

Przeszedłem pomiędzy stelażami, z których wciąż zwieszały się resztki nikomu już niepotrzebnych ubranek dla dzieci. Minąłem plastikową Myszkę Miki z wypalonymi oczami, której jakiś dowcipniś-idiota wsadził w ręce wielki, wykuty z żelaza krzyż, potem przecisnąłem się pomiędzy wygiętymi drzwiami i wyszedłem na coś, co kiedyś musiało być biegnącym na wysokości piętra balkonem.

Panorama miasta spowitego krwawą łuną wiecznego zachodu nieodmiennie robiła na mnie wrażenie, ale od razu opuściłem głowę, patrząc tylko pod nogi. Wieżowce, biurowce i bloki, centra handlowe i hotele, paskudny budynek w centrum, wyznaczający niegdyś oś mojego świata – wszystko to było tam nadal, nieruchome i milczące, puste i zimne, od nie wiem jak dawna w tych samych barwach, perspektywie i oświetleniu terminalnego stasis. Nie to jednak zajmowało w tamtej chwili moje myśli.

Cherubin spłynął z góry, ustawiając się w powietrzu wprost przede mną. Oczy wielkości płyt kompaktowych patrzyły z zupełną obojętnością, przelewający się w nich falami lazur okazjonalnie rozświetlały rozbłyski plazmy i wyładowań elektrycznych. Rzeczywiście, Wysłannik musiał mieć za sobą niejedno: połowa pulchnej, pyzatej twarzyczki była osmalona i pokryta zwęglonymi plamami, postrzępione skrzydła pracowały nierówno, nie trzymając rytmu.

– OOO – powiedział Cherubin. Nie tyle może „powiedział”, ile w zasadzie „wydał z siebie dźwięk”. Jeśli naprawdę takimi tonami wyśpiewywały chwałę Stwórcy chóry anielskie, to musiało to brzmieć jak fajrant w fabryce, odgrywany naraz na wszystkich syrenach parowych. Nie dziwota, że Tamten w końcu rzucił to wszystko w cholerę i sobie poszedł.

Założyłem ręce na piersi, spojrzałem na Wysłannika wyzywająco:

– Zek... To znaczy Ezekiel Siódmy. Komornik na usługach Góry. W obecnej chwili podczas wykonywania Zlecenia.

Cherubin milczał, patrząc na mnie tym swoim pustym wzrokiem.

– Nie potrafisz pomóc, to chociaż nie przeszkadzaj. – Wydąłem pogardliwie wargi, pokazałem kierunek ręką. – Więc spierdalaj.

Cherubin nadal milczał, a ja i tak nie spodziewałem się, że cokolwiek powie. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem ku zejściu na dół, myślami wracając już ku wciąż niewykonanemu Zleceniu...

– UUU – zabuczało mi za plecami.

Zamarłem w pół kroku, a potem rzuciłem się na łeb na szyję w bok. Strumień ognia przeorał korytarz, rozbryznął się o ścianę w miejscu, gdzie przed chwilą stałem, spłynął w dół po zawalonej klatce schodowej – ale ja leciałem już wtedy po rumowisku, na poły zbiegając, na poły staczając się niekontrolowanie i wrzeszcząc wściekle:

– Jestem Zek!! Ezekiel, ty cholerna latająca głowo! Komornik! Komoorniiik!!!

Moje wycie zginęło jednak w ryczącym inferno ognia, wlewającego się w budynek przez każdą szczelinę, każdą jedną dziurę i zalewającego górne piętra płomieniami, które potem w ognistych kaskadach przesączały się przez sufity i skapywały wokół kroplami rozżarzonego kamienia. Przytrzymując kapelusz ręką, popędziłem na chybił trafił w przeciwległą od rozszalałego Wysłannika stronę: byle tylko zyskać dystans, wyjść poza jego zasięg...

Rumor i huk walącej się ściany obwieściły mi nader dobitnie, że Cherubin złapał więź mentalną i korzystał z niej w pełnej rozciągłości. Wysłannik, który raz uprze się na cel, będzie za nim lazł choćby na drugi koniec świata, zwłaszcza że ta tępa, latająca głowa nie musiała zawracać sobie... eee... no, nie musiała przejmować się oblatywaniem kwartału bloków dookoła, skoro mogła się przez niego po prostu przebić najkrótszą drogą, prosto ku mnie. Na jego miejscu pewnie zrobiłbym tak samo.

– Komornik! – wrzasnąłem jeszcze raz, wypadając z budynku i skręcając ostro za róg. Rozżarzona struga przemknęła mi za plecami, zamieniając fragment ulicy w dekorację do Quo vadis i Nerona palącego Rzym, potem uderzyła w węgieł i wypaliła w nim dziurę wielkości pralki – ale ja już pędziłem dalej, wiedząc, że tym razem walczę o coś więcej niż tylko życie.

Oj tak. Dużo więcej. Ale to wyjaśnię przy okazji. Teraz brak tchu.

Wpadłem w wyrwane podwójne drzwi, przeleciałem przez pokryty potrzaskanymi marmurowymi płytami hol, minąłem zakurzoną recepcję i przeskoczyłem rząd obrotowych bramek, których ramiona ze stali nierdzewnej były teraz gustownie przyozdobione ponasadzanymi na nie czerepami. Przeleciałem pod tablicą, na której niegdyś wisiały buńczuczne nazwy mieszczących się w budynku korporacji i kancelarii prawnych. Tu gdzieś powinny być schody na górę, byle tylko...

– UUU – zabuczał Cherubin, a potem zamienił całą fasadę budynku w piekło. Nie patyczkował się, sukinsyn.

Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło, żeby mnie Wysłannik nie rozpoznał. Ba, więcej! Żeby pozornie rozpoznał, a potem próbował zdradziecko usmażyć, jak już odchodziłem. Snujący się po umierającym świecie posłańcy Góry nie grzeszyli bystrością ani inteligencją – w ogóle jej nie posiadali, o ile się orientowałem – no ale to przechodziło już ludzkie pojęcie. I nie tylko ludzkie zresztą.

Musiał nieźle oberwać wcześniej, myślałem sobie, przesadzając po trzy schodki na górę. Czy to możliwe, żeby poharatać Wysłannika na tyle, żeby tamtemu się pomieszało we łbie? A może artyleria – no bo to pod jej ogień musiała trafić moja latająca głowa – uszkodziła mu uszy, więc ta wielka kukła mnie po prostu nie usłyszała?

Wszystko to nie miało znaczenia. Nie miało znaczenia, bo tak czy inaczej, Cherubin nie zamierzał odpuścić. A ja, chcąc nie chcąc, musiałem coś z tym zrobić.

Wbiegając na trzecie piętro, wyszarpnąłem z pochwy gladius. Klinga powoli, jakby niechętnie nabiegała purpurową poświatą, więc ponagliłem ją wysiłkiem woli: no już! Dawaj, działaj, jak należy, stary złomie! Ja wiem, że to nie ta pora i nie właściwy cel, ale skoro ten tutaj łamie zasady, to i my je trochę nagniemy! Szybciej...!

Zamknąłem w biegu oczy, błyskawicznie czyszcząc głowę ze wszelkich myśli: byłem tylko ja, mój miecz i zadanie.

Dobiegłem do krawędzi i skoczyłem.

Pode mną rozpościerał się pejzaż zniszczonej, zasłanej gruzem i ledwo widocznymi wrakami samochodów ulicy. Długie cienie kładły się w poświacie wiszącego tuż nad horyzontem słońca, krwistopomarańczowa łuna nadawała scenie wrażenie fantasmagorycznej nierzeczywistości. Podobnie zresztą jak lewitująca kilka sążni niżej ogromna, skrzydlata głowa dziecka.

Spadłem dokładnie na niego i wbiłem miecz prosto w ciemiączko.

Cherubin szarpnął się i zawył jak syrena okrętowa, gdy klinga wgryzła się w materię jego cielesnej powłoki. Nie wątpię, że zdążył już poznać, czym są uszkodzenia fizyczne, ale teraz zapewne po raz pierwszy odczuł prawdziwy ból; w czym jak w czym, ale w zadawaniu bólu nie mieliśmy sobie my, Komornicy, równych.

Szarpnąłem ostrzem w dół, potem wyrwałem je i z zamachu ciąłem po jednym ze skrzydeł, jednocześnie przeskakując na bok, kiedy stwór przekręcił się, próbując mnie zrzucić. Niedoczekanie twoje! Złapałem za pukiel złotych, twardych jak stalowa lina włosów, wybiłem się i skoczyłem w dół, siłą rozpędu i bezwładności zawijając się wokół latającej głowy. Minąłem gigantyczny policzek, usteczka jak pięć wiader malin, zadarty perkaty nosek wielkości muszli klozetowej...

Gdy znalazłem się dokładnie przed twarzą Wysłannika, jego oczy dziko błysnęły budzącą się niszczycielską energią. Zobaczyłem, jak w ich głębi narasta i zbliża się fala, która zaraz zmiecie mnie z powierzchni ziemi.

– Komornik, ty gnoju! – wrzasnąłem dziko i wbiłem gladius po rękojeść w oczodół Cherubina w tej samej chwili, gdy rzygnął z niego płynny ogień.

Potem był ogłuszający trzask i oślepiająco biały błysk, rękę jakby ktoś oblał mi płynnym ołowiem, a potem tylko leciałem... i leciałem... i leciałem...

Aż w końcu uderzyłem o coś plecami i pochłonęła mnie miłosierna ciemność.

Komornik

Подняться наверх