Читать книгу Stalowe szczury. Błoto. Tom 1 - Michał Gołkowski - Страница 7
ОглавлениеHerr Kapitän?
Reinhardt szarpnął się na swej koi i zamrugał, próbując zrozumieć, co się dzieje.
– Herr Kapitän, już pora.
Kiwnął głową, podnosząc się na łokciu. Kurt zasalutował przepisowo, odwrócił się i odszedł, zostawiając go sam na sam z rozszalałymi myślami i resztkami snu, ulatniającego się z głowy niczym spirytus.
Popatrzył na fosforyzujące bladą zielenią wskazówki zegarka: trzy i pół godziny snu. To niemalże luksus po ostatnich tygodniach. Podkręcił płomyk lampy karbidowej, przez co niskie wnętrze bunkra przeszło z półmroku w granatową szarość; mógłby przy goleniu nawet nie patrzeć w lusterko, ale przyzwyczaił się do tego, że widzi w nim resztkę tego, co zostało z jego twarzy. Tylko te krótkie chwile przypominały mu przez ubiegły rok, siedem miesięcy i dwanaście dni o tym, kim w ogóle jest.
Ostrożnie, pedantycznie wygolił ostatnie odrastające włoski na krawędziach blizny i wokół gniazd mocujących, potem przyłożył maskę i zaczynał właśnie wkręcać śruby, gdy ziemia wyraźnie zadrżała, a z sufitu osypał się kurz. Lampa zakołysała się, rzucając chybotliwe cienie na pokryte zaciekami wapienia ściany, zafalowała woda w misce.
Reinhardt odczekał chwilę, ale wstrząs się nie powtórzył; przetarł protezę szmatką, żeby srebrzonej powierzchni nie pokrywały odciski palców. Przygładził włosy, poprawił wiszący pod szyją pordzewiały, poszczerbiony Eisernes Kreuz. Wyciągnął jeszcze spod koszuli medalion na łańcuszku, otworzył pokrywkę i przez chwilę patrzył na wprawione w srebro zdjęcie. Gra cieni mogłaby sugerować, że uśmiecha się smutno, gdy jego usta ułożyły się w kształt niewypowiedzianych na głos słów:
– Dzień dobry, Marlene.
Dociągnął sprzączki pancerza, nacisnął na głowę czapkę. Odsunął wiszące w drzwiach koce i wyszedł w chłód przedświtu.
– Kompania, baczność – powiedział po prostu Kurt. Nie musiał krzyczeć, nie było potrzeby, żeby się darł; już nie. Ponad setka par obcasów mimowolnie zsunęła się jeszcze ciaśniej w lepkim błocie, czubki dłoni sięgnęły jeszcze niżej, ku pokrytym warstwami brudu i błota okopowym butom.
– Meldujcie, bosmanie – rzucił półgłosem Reinhardt, patrząc z lewa na prawo po nierównej linii żołnierzy. Panowała cisza absolutna; oddechy rozkwitały białymi obłoczkami pary wokół ust, osiadając rosą na sumiastych wąsach. Wilgoć zbierała się na żelaznych hełmach i skapywała z rond na półpancerze, rzeźbiąc nowe wzory w pokrywającym rdzewiejącą stal wszechobecnym brudzie.
– Gotowość bojowa za... – Kurt zerknął na kieszonkowy czasomierz – osiem i pół minuty. Pojedynczy sygnał, potem nic. Wychodzimy i ruszamy biegiem, nie strzelamy pierwsi. Żadnych komend aż do linii wroga.
– Samobójstwo... – mruknął któryś w szeregu, ale umilkł, nim Reinhardt zdążył się odwrócić.
– Stan osobowy kompanii? – zapytał kapitan, zastanawiając się, który był na tyle hardy albo na tyle przerażony, by odezwać się niepytany.
– Sto trzydzieści dwa plus pięć, Herr Kapitän.
– Przygotować się – rzucił sucho, spoglądając w niebo.
– Na pozycje! – warknął Kurt.
Linia złamała się, rozsypała, rozlała po wąskich okopach frontowych, gdy żołnierze zaczęli ustawiać się przy drabinkach. Widać było, że część odsuwa się od nich jak najdalej, podczas gdy inni z pewną desperacją przepychają się bliżej. Chcą mieć to już za sobą, pomyślał Reinhardt. Rozumiał ich aż nadto dobrze; być może postępowałby podobnie, gdyby tylko miał gwarancję, że postrzał byłby równoznaczny z szybką i bezbolesną śmiercią.
– Za mną! – zawołał, wchodząc na drabinkę. Żołnierze zafalowali, zaszumieli, popatrując wokół niepewnie i zaglądając w twarze kompanom. Czy ktoś słyszał sygnał...?
Wyszedł z okopu i ruszył przed siebie poprzez puste pole. Pod nogami ciamkało i mlaskało zimne błoto przemieszane z pustymi gilzami i fragmentami drewna. Jak okiem sięgnąć wszędzie stały nieduże bajorka brunatnej wody, pokrytej chrupiącą skórką lodu po nocnym przymrozku. Większość takich kałuż miała regularny kształt odciśniętego w biegu wojskowego buta, ale tylko nieliczne skierowane były czubkiem ku ich linii. Kapitan nie musiał oglądać się za siebie, bo słyszał już kroki idących jego śladem.
Przed nim, za nim, dokoła niego był szary półmrok, w którym nie widzieli nic poza wyłaniającą się znikąd połacią pustej, spalonej ziemi, od czasu do czasu wznoszącej się niedużym pagórkiem albo otwierającej lejem po pocisku artyleryjskim. Samotne kikuty zwęglonych, poszarpanych przez kule, wypalonych przez gaz martwych drzew wyłaniały się przed Reinhardtem z wiszącej w powietrzu mgły i znikały w tumanie, który zamykał się za jego plecami.
Spod nóg okazjonalnie pryskały wielkie, tłuste szczury, nierzadko wypełzające prosto z wnętrzności leżących w błocie trupów, niemalże nieodróżnialnych od całej tej szarej, mokrej masy. Na wpół objedzone przez gawrony ciała w nierozpoznawalnych mundurach wisiały wplecione w zwoje drutu kolczastego albo wgniecione w rozmiękły od krwi grunt, wdeptane podeszwami szturmujących batalionów i gąsienicami maszyn wojennych.
Zauważył Ją kątem oka, gdy przemykał pośród linii starych okopów – była tam, jak zwykle, w poszarpanym płaszczu z wojskowego sukna i w porwanym kapturze maski przeciwgazowej, chuda i milcząca. Nachylała się akurat nad jakimś ciałem, ale odwróciła się, spojrzała pustymi oczodołami prosto na niego, prosto W NIEGO. Reinhardt zacisnął tylko powieki, nie zwalniając nawet kroku. Jeszcze nie dziś, pomyślał sobie. Jeszcze nie dziś...
Zrobił kolejne kilkanaście kroków, potem przypadł do ziemi i zaczął czołgać się, rozgarniając rękami błoto. Starał się nie myśleć o tym, że każde wybrzuszenie terenu pod nim może być ukrytym w ziemi ciałem, że każda nierówność i grudka pod brzuchem to czyjaś ręka albo goleń. Zatrzymał się na chwilę, ale uświadomił sobie, że na wprost przed jego twarzą znajduje się inna twarz, napuchła i rozmięknięta od wody, wyglądająca z płytkiej kałuży błota. Aż zaskakujące, że nieszczęśnik miał jeszcze oczy i nos, ale może zginął we wczorajszym ataku i padlinożercy jeszcze się do niego nie dobrali?
Reinhardt przeczołgał się w bok, obejrzał. Jego ludzie byli zaraz za nim, większość też leżała już na brzuchach i pełzła, trzymając karabiny w wyciągniętych przed siebie dłoniach. Nie czekając na resztę, sięgnął do pasa po nożyce do drutu.
Linia zasieków była dokładnie przed nimi – głęboki na kilkanaście metrów pas splątanego, skłębionego drutu kolczastego, poprzetykanego wilczymi dołami, potykaczami, żelaznymi kolcami i wkopanymi w ziemię kłodami drewna, w które najczęściej wbijano gwoździe z zadziorami – na tyle krótkie, żeby nie było ich widać, ale wystarczająco długie, by przebić podeszwę buta albo dłoń na wylot. Do tego dodać trzeba było ogromną ilość zagrzebanych w ziemi niewybuchów i zardzewiałego żelastwa, które potrafiło zaklinować zapadającą się w miękkim błocie nogę nie gorzej niż żelazne sidła na niedźwiedzia.
Kapitan podczołgał się do pierwszej linii koncertiny i zaczął ciąć – powoli, miarowo, spokojnymi i pewnymi siebie ruchami. Nie „na raz”, jak przeważnie robili to szturmujący, chcący byle szybciej przedrzeć się dalej; nie przypadkowo, na chybił trafił, ale spokojnie, metodycznie odcinając kawałki drutu i odkładając na bok, żeby wyczyścić szersze przejście. Obok niego przycupnęło już kilku żołnierzy, starających się dorównać mu tempem i skutecznością, ale wciąż nazbyt napompowanych adrenaliną, hormonami, drżących od bicia serca i rwącego się w zimnym powietrzu oddechu. Widział, że próbują za wszelką cenę wyciągać dłuższe kawałki, chcąc jak najszybciej posunąć się do przodu; zabronił używania środków psychotropowych na dwadzieścia cztery godziny przed akcją, ale nie miał gwarancji, że żaden nie wziął czegoś z ukrytych zapasów. Jeden z nich, najbardziej nerwowy, zaplątał się już w kolczaste zwoje. Któryś z towarzyszy podskoczył do niego, złapał ręką za usta, żeby uciszyć rodzący się atak paniki, drugi zaczął na szybko odcinać trzymające nieszczęśnika kolczaste pędy.
Reinhardt minął pierwszą linię zasieków, przeczołgał się kawałek dalej, dotarł do kolejnej. Ręce krwawiły już z kilku zadrapań i pomniejszych ranek, ale nie zważał na to i nie przestawał pracować nożycami. To nie był nawet jeszcze wstęp do tego, co na nich oczekiwało.
Gdzieś w oddali błysnęło, po chwili pod ciemnym nieboskłonem przetoczył się dudniący huk; kilka sekund później za linią ich macierzystego okopu detonował pocisk, wystrzelony zapewne z wielkokalibrowego działa, stojącego na lawecie kolejowej parę kilometrów od linii frontu. Od kilku nocy tamci mieli taki zwyczaj, że dawali ognia w nierównych odstępach czasu, zmieniając pozycję po każdym strzale. Być może nocą łatwiej im było ocenić faktyczną donośność, a może ktoś miał po prostu taką fanaberię. Reinhardt wypracował na ten temat swoją własną teorię, która częściowo wiązała się z tym, co właśnie robili: działo triangulowało punkty dla poszczególnych baterii artylerii, a więc tamci szykowali atak. Dziś mogła być ostatnia noc, żeby ich uprzedzić... O ile idioci w sztabie chociaż częściowo zrozumieli to, co kapitan próbował im pośrednio przekazać.
Zerknął za siebie; nie widział ludzi, ale miał wrażenie, że wyrwa pomiędzy liniami drutów poszerzyła się, a zatem nie próżnowali. Przed nim nierówny grunt wznosił się lekko ku górze. Uśmiechnął się mimowolnie, wiedząc, że nie pomylił się w wyliczeniach. Przeciął ostatnią nitkę, odciągnął kłujący fragment na bok i ruszył dalej.
Reinhardt dał radę przeczołgać się jeszcze kilka metrów, gdy z okopów przed nimi podniosła się w niebo flara, w jednej chwili zamieniająca mrok nocy w jaskrawy blask dnia. Przywarł do ziemi, chowając pod siebie ręce. Gdyby ktoś patrzył teraz na fragment pola za nim, mógłby odnieść wrażenie, że samo błoto faluje i przelewa się, pełznąc powoli, ale nieubłaganie jak lawina, która teraz zamarła w bezruchu, jakby przestraszona tą nagłą iluminacją. Na szczęście ktokolwiek wystrzelił ładunek świetlny, nie zrobił tego nad jego oddziałem, w przeciwnym razie ich życie można by liczyć w sekundach.
Wykorzystał ostatnie chwile oświetlenia, zaryzykował spojrzenie dalej przed siebie: zasieki kończyły się, a dokładnie przed nim ział ciemny prostokąt ambrazury na szczycie niedużego pagórka, zwieńczonego umocnionym gniazdem ogniowym karabinu maszynowego.
Odetchnął głęboko chłodnym powietrzem, pachnącym gliną, wilgocią i śmiercią. Gdzieś pod warstwami ziemi leżały tu w bezimiennych mogiłach zwały trupów, zrzucanych pomiędzy kolejnymi szturmami na szybko do płytkich dołów, które potem przeorywał ogień artylerii i zadeptywały kolejne pułki, rzucane do samobójczych ataków na pozycje przeciwnika. Prędzej czy później każdy z żołnierzy miał tam trafić; on jednak postanowił sobie, że jego śmierć nie może być wyłącznie jedną z wielu.
W absolutnie martwej ciszy przebrzmiało dalekie echo krótkiego, urwanego dzwonka sygnałowego z ich umocnień. Kapitan zmełł przekleństwo w ustach: byle się nie zorientowali, byle tylko nie zaczęli strzelać, byle nie... A tyle razy dyskutowali w okopach nad sensem używania sygnałów dźwiękowych! Tyle razy dowódcy batalionów, niczym lektorzy czytający akapity z podręcznika, powtarzali na musztrze bezmyślnie słowa wyższego dowództwa: „Dzwonek tonu wysokiego jest najlepszym środkiem komunikacji, jako że ucho ludzkie jest szczególnie wyczulone...” – ale nie dla nocnych operacji! Nie teraz, gdy po raz pierwszy od początku tej cholernej wojny próbują zrobić coś, czego nie ogłoszą wcześniej fanfarami.
Zaczął się znów czołgać, próbując w myślach oszacować odległość od wroga. Piętnaście metrów? Dwadzieścia? Za daleko, żeby już się poderwać i pobiec, ale jednocześnie za blisko, żeby czołgać się bezkarnie; w dowolnej chwili ktoś mógł wyjrzeć z okopu, celowo albo przypadkiem, a wtedy nie było szans, żeby ich nie zauważył.
Prawą ręką odpiął kaburę i nie spuszczając z oka ciemnego otworu strzelnicy, wyciągnął pistolet. Wymierzył. Czekał – sekundę, dwie, dziesięć. Całą wieczność. W końcu wypuścił powietrze, gdy zorientował się, że żołnierze zdołali go dogonić i leżą teraz obok, celując w ten sam punkt co on.
Miał już dać znak, żeby czołgać się dalej, kiedy odezwał się pierwszy karabin maszynowy.
Strzelali daleko po lewej – cekaemista musiał albo zauważyć ruch, albo usłyszeć wcześniejszy trel alarmówki; dość, że puścił krótką, niepewną, jakby urwaną w połowie serię. Tylko nie spanikujcie, idioci, tylko nie... – pomyślał Reinhardt, podnosząc rękę do góry w nadziei, że jego oddział zauważy uspokajający gest.
Karabin odezwał się znowu, tym razem pojedynczym strzałem – potem kolejnym, potem rwaną serią, aż wreszcie zaniósł się jednostajnym terkotem. Odpowiedział mu najpierw pojedynczy okrzyk, gdzieś zza ich oddziału: „Za Kajzera, za kraj, i chuj wam w dupę!!!”, a potem narastający szum jak gdyby fali, który przeszedł w ryk z tysięcy gardeł szturmujących żołnierzy, gdy wszyscy do tej pory skradający się w milczeniu wrzasnęli jak jeden mąż i poderwali się do biegu.
Lepka, szara ciemność przed nimi rozbłysła iskrami wystrzałów, najpierw pojedynczymi, nieśmiałymi i przestraszonymi, potem nielicznymi, coraz gęściejszymi, aż wreszcie linia umocnień na całej szerokości rzygnęła ogniem – ale wtedy Reinhardt, już dawno na nogach, skoczył rysiem i dopadł do frontowego okopu wroga.
Przesadził najeżony zaostrzonymi palami rów, przeskoczył rząd worków z ziemią i ześliznął się po drewnianych deskach prosto w gniazdo karabinu maszynowego. Mocujący się z zatrzaskiem komory zamkowej kaemista chyba nawet nie zauważył przeciwnika, zajęty bez reszty własną pracą, której miał nigdy już nie dokończyć. Błysnęła stal, bryznęła krew, żołnierz wypuścił z rąk taśmę i osunął się bezwładnie, zawisając na trójnogu podwójnego karabinu.
Drugi z obrońców poderwał się, sięgnął po broń, ale Reinhardt ściągnął spust – jego mauzer bluznął ogniem, tamten złożył się wpół jak szmaciana lalka, osiadł w rogu umocnień. Trzeci z załogantów chciał chyba uciec, bo odwrócił się i rzucił do biegu. Nie dotarł do zakrętu okopu, z góry zeskoczył jeden z ludzi Reinhardta, przewrócił uciekającego i przyszpilił do ziemi bagnetem. Żołnierz zatrzepotał rękami i zamarł jak nasadzony na igłę motyl.
Kapitan ruszył przed siebie, słysząc już, że wszędzie dokoła rozlegają się wystrzały i okrzyki; wrzaski przerażenia i zwierzęcej agresji podniosły się ku niebu, napełniając przedświt kakofonią cierpienia. Nie spieszył się, rozkoszując się tą chwilą. Jego szturmowcy przebiegali górą i zeskakiwali do okopów, wymijając go i w biegu wyrywając zawleczki z granatów na długich trzonkach, które za chwilę już wirowały w powietrzu, zakreślały krótki łuk i chowały się za linią umocnień, zaraz wybuchając czarnymi kwiatami ziemi.
Suche, urywane wystrzały karabinów tonęły w dłuższych seriach pistoletów automatycznych, w które od czasu do czasu wbijał się głęboki, dudniący bas śrutówek. Gdzieś po prawej rozległ się wysoki, złowieszczy syk, noc na krótką chwilę rozjarzyła się pomarańczowym szkarłatem i na wpół obłąkany, zwierzęcy skowyt bólu obwieścił światu, że do akcji wszedł miotacz płomieni.
Reinhardt przeszedł nad próbującym czołgać się żołnierzem, zatrzymał na chwilę, spojrzał na rannego. Płaszcz na jego plecach przesiąkł już krwią, ostrze musiało uszkodzić kręgosłup, bo nogi ciągnęły się bezwładnie za korpusem. Przez chwilę rozważał dobicie mężczyzny, ale zrezygnował; nie wstało jeszcze nawet słońce, a dzień zapowiadał się długi. Trzeba było oszczędzać siły.
– Kurt! – rzucił przez ramię. Bosman wyrósł przed nim, wyprężył się niczym struna.
– Herr Kapitän! – szczeknął.
– Zbierzcie ludzi, uformujcie drużynę szturmową z połowy składu. Uderzamy na drugą linię!
– Jawohl, Herr Kapitän!
Reinhardt ruszył biegiem dalej, nawet nie oglądając się na swoich żołnierzy; wszędzie dokoła huczała kanonada wystrzałów, słychać było wrzaski i detonacje, ale stawało się jasne, że pozornie obłąkany plan powiódł się i coraz więcej atakujących wskakiwało w okopy wroga. Pomiędzy stromymi ścianami obłożonymi nierównymi kłodami drewna rozgorzała prawdziwa jatka, w której nie było czasu ani miejsca na użycie karabinów; zamiast tego wznosiły się i opadały najeżone hufnalami maczugi i pałki, w ruch poszły kastety, ciężkie noże i tasaki o ostrzach jak piły. Zmęczeni, ubłoceni szturmowcy wyłaniali się niczym duchy z ciemności nocy, rzucali na plecy wybiegających z ziemianek ludzi, nie dając zaspanym obrońcom nawet cienia szansy na zorientowanie się w sytuacji.
Reinhardt z całej siły kopnął żołnierza, który właśnie próbował wyjść z jednej z takich wykopanych przy linii okopu prowizorycznych kwater; tamten zatoczył się i poleciał do tyłu, wpadając na napierających na niego kompanów. Nie patrząc, kapitan wystrzelił raz i drugi w otwór wejścia, zerwał granat, wyszarpnął zębami sznurek zapalnika i posłał ładunek w głąb ziemianki. Chóralny skowyt przerażenia podniósł się i urwał gwałtownie w stłumionym przez ścianki huku detonacji.
– Naprzód, naprzód! Tilg die Schmach mit Feindesblut! – zawołał na swoich ludzi, mimo że wątpił, by ktokolwiek mógł go usłyszeć. Powoli zaczynała ogarniać go ekstaza szturmu, czuł, jak każde włókno ciała woła o krew. Skoczył naprzód, pociągnął za kołnierz próbującego go wyprzedzić żołnierza i pobiegł na czele grupy.
Okop kluczył i zakręcał, wszędzie dokoła widać było sczepione ciała jeszcze walczących i już poległych przeciwników. Jego podkomendni odruchowo przypadli do ziemi, gdy najpierw seria cichych, głuchych puknięć, a potem wysoki, narastający świst oznajmiły nadlatującą salwę pocisków artyleryjskich. Grunt jęknął i zatrząsł się, szrapnele zaczęły eksplodować na połaci ziemi niczyjej, rwąc na strzępy i siekąc odłamkami tych, co nazbyt ociągali się przy szturmie lub zwyczajnie nie zdążyli dobiec do ukrycia.
Noc z ciemnej stawała się szkarłatna, wszędzie dokoła szalały płomienie, błyskały językami ognia karabiny i pistolety. Wybuchy podnosiły ku górze czarne kielichy ziemi, osiadającej na wszystkim dokoła warstewką lepkiego pyłu, ciężki, gryzący w oczy dym ścielił się nisko nad błotem. Za falą piechoty powoli, niezdarnie toczyły się już zwaliste cielska maszyn wsparcia, zbrojnych czułkami karabinów i działek, kręcących na wszystkie strony reflektorami niczym oczy ogromnych owadów. W końcu Reinhardt znalazł prowadzącą głębiej odnogę, ruchem ręki wstrzymał ludzi.
– Heidrich, Otto! – rzucił przez ramię. – Lewy i prawy okop, już!
Z szeregu wysunęło się dwóch szturmowców – jeden z nich wielki, zwalisty, ledwo mieszczący się w mundurze, którego rękawy sięgały mu raptem do nadgarstków, z zarzuconym na plecy potężnym karabinem maszynowym; drugi z kolei ledwo widoczny spod warstw pancerza i hełmu z dodatkową płytą czołową, niczym choinka cały obwieszony granatami i ładownicami.
Ten mniejszy zarzucił na ramię strzelbę i podał większemu coś, co na pierwszy rzut oka przypominało dysk z antycznej olimpiady. Wielkolud dwoma palcami, jakby bojąc się, że może uszkodzić ładunek, wyciągnął filigranową zawleczkę, zamachnął się i pozornie bez wysiłku cisnął żelaznym kształtem w powietrze. Jeszcze zanim ładunek doleciał do celu, odebrał już drugi, cisnął go z sapnięciem nieco bardziej w prawo. Brał właśnie w dłonie trzeci, gdy pierwszy rzucony przez niego granat dotknął ziemi, odbił się, stracił pęd wirowy i eksplodował gradem odłamków.
Obaj żołnierze działali niczym zestrojona maszyna, jeden tylko wyciągał z pozornie bezdennego plecaka ładunki, drugi tym samym, idealnie powtarzanym ruchem rzucał, za każdym razem trafiając najprawdopodobniej dokładnie tam, gdzie chciał.
– Naprzód!! – wrzasnął Reinhardt, skacząc w okop.
Tak jak się spodziewał, ktoś krzyknął w przerażeniu, ktoś strzelił do niego lub obok niego, ale kapitan już na to nie zważał. Podskoczył do przeciwnika, chlasnął ciężkim tasakiem na wysokości uda, odtrącił rannego i pobiegł dalej, wiedząc, że do maksimum musi wykorzystać osłonę ogniową, przebiec jak najdalej, póki żołnierze w okopie drugiej linii zasypywani są granatami przez jego miotaczy.
Odruchowo rzucił się w bok, wiedziony bardziej instynktem niż czymkolwiek innym, kilku szturmowców przebiegło obok niego. Jeden zatrzymał się, popatrzył na Reinhardta wielkimi od adrenaliny oczami.
– Panie kapralu, czy...
– Padnij!!! – ryknął do żołnierza.
Tamten zamrugał, i w tej samej chwili zagdakał karabin maszynowy usadowiony w betonowym pudełku na drugim skraju okopu łącznikowego. Głowa szeregowca odskoczyła na bok, a hełm wgiął się do środka, potem pękł pod uderzeniem kolejnej kuli. Twarz eksplodowała jak przejrzały arbuz, zasypując Reinhardta krwawą kaszą, przeszyte kulami ciało osunęło się na ziemię.
– Paadniiij!
Nie wszyscy usłyszeli, nie wszyscy posłuchali; ci, którzy mieli dość oleju w głowie, popadali jednak plackiem i odtoczyli się pod ściany, szukając ukrycia od morderczych kul, które w jednej chwili zamieniły podłużną transzeję w rzeźnię, pełną rzucających się konwulsyjnie ciał, ludzi próbujących przestrzelonymi rękoma zatrzymać chlustającą z piersi krew i patrzących szklanymi oczami w niebo trupów. Reinhardt wcisnął się jeszcze głębiej w ścianę, chowając się, na ile tylko mógł, za pionowym wspornikiem. Pocisk uderzył zaraz obok jego głowy, wyrywając kawał drewna, zasypując kapitana gradem drzazg i na chwilę pozbawiając fonii w lewym uchu.
– Heidrich! – krzyknął, nie wiedząc, czy miotacz go słyszy. – Heidi, osiem dalej, góra! Gaz!
– Jawohl! – basowy, tubalny głos przebił się nawet przez tę kakofonię.
Karabin dudnił nieustająco, wyrywając dziury w drewnianym poszyciu, aż nagle zamilkł. Kilku szturmowców próbowało podbiec, korzystając z tej krótkiej przerwy. Zawsze mogło to oznaczać, że operator zmienia taśmę albo wyrepetowuje niewypał. Reinhardt skrzywił się, bo na jego miejscu zrobiłby to samo: poczekał i zasymulował awarię. Żołnierze dostali dokładnie tyle czasu, by dobiec do środka okopu, gdzie kaemista ściął ich wszystkich jedną gładką serią na wysokości piersi, po czym koncert ruszył dalej – nieustająca nawałnica ołowiu.
– Szybciej! – ponaglił swoich, słysząc, jak dokoła rwą się wystrzeliwane z karabinów granaty nasadkowe. Jeżeli tamci z tylnych okopów dadzą radę ich tu przycisnąć i zatrzymać atak, to jego ludzie stracą impet i ugrzęzną, a pierwsza linia obrony wroga stanie się dla nich ostatnią.
Widział, jak z miejsca, gdzie stali Otto i Heidrich, wyleciał podłużny, owalny kształt, błysnął odbitym w skorupie odległym płomieniem i poleciał ku niewidocznemu z pozycji kapitana bunkrowi ogniowemu. Nawet przez dudnienie kaemu słychać było stłumione puknięcie detonatora – jak gdyby pękł balon z grubej gumy. Jednostajny rytm odpalanych nabojów potknął się, zaplątał i urwał.
– Za mną!!! – zawołał, cisnął przed siebie zawczasu przygotowanym granatem i pierwszy skoczył naprzód. W szarówce poranka widział już betonowe pudełko bunkra i powoli rozpełzającą się siwą chmurę gazu. Co prawda pocisk nie spadł dokładnie przed strzelnicą, a nieco z boku, ale to wystarczyło, by załoga karabinu zajęła się ważniejszymi sprawami – na przykład umieraniem w męczarniach.
Rzucony przez Reinhardta granat huknął, ktoś zawył z bólu; pewnie ośmieleni wsparciem kaemu żołnierze przeciwnika dali radę się przegrupować. Kapitan machnął ręką, dając znak swoim ludziom, ale nie było już takiej potrzeby – kilka dymiących, okrągłych kształtów poleciało na lewo i prawo, seria detonacji zlała się w jeden huk, a szturmujący wpadli pomiędzy ogłuszonych, słaniających się przy ścianach obrońców.
Odtrącił klingą karabin z bagnetem, pociągnął go ku sobie lewą ręką i ciął na wysokości łokcia. Przepchnął na bok rannego, krótkim ruchem żgnął drugiego pod żebra, rzucił się naprzód. Dostrzegł rozwarte szeroko z przerażenia oczy żołnierza w płytkim hełmie, który akurat spojrzał mu prosto w twarz, zamarkował cięcie od góry, a gdy tamten przepisowo zasłonił się karabinem, kopnął go w brzuch i chlasnął od góry, przez bark. Zamierzył się na kolejnego, gdy nagle przestrzeń obok niego eksplodowała ogniem i fontanną łusek – to Heidrich puścił w ruch swój karabin maszynowy, ponaddwudziestokilogramowe bydlę, które nosił na co dzień na ramieniu i operował nim z łatwością, z jaką inni trzymali zwykłe przydziałowe flinty.
Okop opustoszał w mgnieniu oka, ziemia pokryła się krwią, a oni pobiegli dalej, przeskakując pomiędzy wijącymi się ciałami.
Nad głowami z hukiem silników przemknęła im eskadra samolotów, terkoczących karabinami maszynowymi; z nieba posypał się deszcz gorących łusek, gdzieś daleko w linii obrony odpowiedziały im głuche detonacje. Pierwsze promienie wstającego słońca błysnęły na kabinach, odbiły się w lufach, zagrały na olinowaniu. Reinhardt zagryzł usta, zacisnął pięści; tak cholernie zazdrościł pilotom, tam, na górze, wolnym i nieskrępowanym tylko dwoma wymiarami ruchu...
Cisnął ostatni granat za załom okopu, skoczył od razu po detonacji, strzelając na wyczucie do przemykających na granicy pola widzenia kształtów, a potem schował się w strzeleckim wykuszu, wyciągnął łódeczkę z nabojami, wziął się do przeładowywania pistoletu.
– Herr Kapitän, druga grupa melduje: są gotowi na pozycji do szturmu! – Otto zasalutował do pancernego hełmu. – Proszę o pozwolenie na wzmocnienie oddziału!
– Odmawiam – mruknął Reinhardt, wsuwając na miejsce ostatni nabój i zamykając komorę ładowania. – Będziesz mi potrzebny tutaj. Wyślij kogoś młodego, niech da im sygnał do ataku. Spotykamy się przy punkcie dowodzenia na trzeciej linii.
– Jawohl!
Gdzieś w pobliżu eksplodował pocisk, zasypując ich deszczem ziemi. Otto przychylił się i odbiegł wzdłuż okopu, a Reinhardt odczekał, aż dotrze do niego czoło oddziału.
– Do frontalnego, gotuj się! – zakomenderował.
– Samobójstwo... – znów jęknął ten sam głos co wcześniej. Tym razem zauważył malkontenta: młodego, chudego chłopaka z policzkami pooranymi dziobami po ospie, trzymającego się notorycznie z tyłu, za plecami towarzyszy. Już kilka razy kapitanowi rzuciło się w oczy naganne zachowanie młokosa; chyba był to jakiś z tego nowego rzutu, który od samego początku nie przypadł Reinhardtowi do gustu. Ruszył pomiędzy żołnierzami, stanął naprzeciwko tamtego i z całej siły, na odlew, uderzył go w twarz. Chłopak upadł, skulił się w błocie, zasłonił rękoma.
– Nie jesteście tu po to, żeby przeżyć, szeregowy. – Kapitan przykucnął nad krwawiącym z rozbitego nosa. – Jesteście tu dlatego, że ktoś dał wam drugą szansę, na którą nie zasłużyliście; szansę odkupienia swojego tchórzostwa przez śmierć w walce.
– Nie... ja nie chcę, nie będę... – bełkotał chłopak, tocząc dokoła pustym wzrokiem. Reinhardt znał ten wzrok, widział go u nazbyt wielu ludzi. Gorączka okopowa przyjmowała różne formy, poczynając od samobójczych prób wydostania się za wszelką cenę z ograniczonej dwiema ścianami okopu przestrzeni, aż po pełne wyparcie i zaprzeczenie sytuacji. Gdyby zdarzyło się to na kwaterze, mógłby kazać go odesłać do lazaretu; tutaj nie stać ich było na ciągnięcie za sobą niesprawnego bojowo balastu, a zostawienie dzieciaka w tym miejscu podczas szturmu byłoby aktem po prostu nieludzkim.
Wyprostował się, wyszarpnął pistolet i wycelował leżącemu w skroń. Żołnierze odsunęli się o krok, młody zaskamlał i zwinął się w pozycji embrionalnej. Palec Reinhardta drgnął, ściągając język spustu –
Stała tam, przy zakręcie okopu. Wspierała się na krzywym stylisku ze skręconych drutem kolczastym luf i zamków od karabinów, poprzecznie przynitowany na szczycie bagnet saperski pełnił rolę ostrza kosy. Kościste palce ściskały sznur powiązanych włosami niczym główki czosnku głów kobiet i dzieci, które wciąż poruszały ustami, szepcząc coś, czego Reinhardt nie mógł zrozumieć, ale głosy wwiercały mu się pod czaszkę, rezonując echem w potylicy. Podniosła kosę, przez chwilę jakby wybierając cel, potem uderzyła tylcem drzewca w jednego z leżących u Jej stóp rannych. Żołnierz zadrżał, rzucił się w konwulsjach, rozkasłał krwią i znieruchomiał. Pokryty poparzoną gazem, odchodzącą bąblami skórą czerep obrócił się i spojrzał na kapitana.
– Podnieście go – rzucił krótko Reinhardt, unosząc pistolet. – Dać mu wódki, trzymać w odwodzie. Reszta, przygotować się do frontalnego.
– Szeregowy Meier, powstań! – Kurt szarpnięciem poderwał chłopaka na nogi, uderzył otwartą dłonią w policzek raz i drugi, żeby go otrzeźwić. Tamten zaczerpnął spazmatycznie powietrza, zamrugał, jakby dopiero teraz budząc się ze stuporu. – Pfilch! Pilnujcie tego tutaj, niech nie pcha się pod nogi... Kompania, wzdłuż okopu szyk twórz! Bagnet na broń!
– Bagnet na broń! – powtórzyły za nim głosy żołnierzy, rozchodzące się w dwie strony błotnistej transzei.
Ludzie zaczęli roztasowywać się wzdłuż okopu, szukając jak najłatwiejszych dróg wyjścia na górę. Część podstawiała sobie poniewierające się wszędzie skrzynie po amunicji, inni przenosili stojące pod drugą ścianą drewniane schodki i podesty, co poniektórzy w końcu zdecydowali się korzystać tylko ze sprawności własnych rąk i nóg.
– Gotowi... naprzód! – krzyknął kapitan, dając znak ręką. Poleciały ciśnięte granaty, jednocześnie szturmowcy zaczęli wdrapywać się na górę, wypadając z dzikim wrzaskiem na otwartą przestrzeń i strzelając na oślep w kierunku zajmowanych przez przeciwnika głębszych umocnień.
Reinhardt biegł na czele oddziału, jednocześnie starając się wykorzystać tych kilka krótkich chwil na ogarnięcie wzrokiem szerszej sytuacji taktycznej. Widział już detonacje i wybuchy w równoległych okopach, nieco z tyłu względem ich pozycji, ale i tak wystarczająco blisko; czyli na razie reszta dywizji parła za nimi, chociaż na lewej flance atak nieco stracił impet. To tam jako pierwsi otworzyli ogień obrońcy, więc fala szturmujących musiała wbiec prosto pod lufy karabinów. Daleko z przodu widać było błyski płomieni wylotowych z gardzieli ciężkich haubic; przeciwnik zdążył już przeorganizować obronę na tym odcinku i teraz poprzez ostrzał artyleryjski ziemi niczyjej starał się zablokować im możliwość podciągnięcia posiłków.
– Idą!!! – wrzasnął ktoś z prawej. Wskakując do okopu, Reinhardt zdążył jeszcze kątem oka dostrzec sunące przez pustkowie niskie, przysadziste kształty, za którymi bez wątpienia posuwali się ławą kontratakujący. Poczuł, że serce zabiło mu żywiej.
– Otto Pfilch, do mnie! – zawołał, próbując przekrzyczeć bezładną strzelaninę.
– Herr Kapitän! – Obwieszony granatami szturmowiec przepchnął się pomiędzy żołnierzami. – Panzer?
– Czołgi – potwierdził Reinhardt. – Musimy przebić się na linię ich ataku.
– Ale tam został jeszcze Kurt z naszymi, Herr Kapitän... – Sumiaste wąsiska poruszyły się nerwowo, gdy żołnierz zerkał przez ramię ku poprzedniej pozycji. – Może poczekajmy na nich?
– Kurt da sobie radę, znajdzie nas. – Kapitan pokręcił głową. – Przebijamy się na ich trasę.
– Jawohl!
Przysiedli obaj, gdy wokół nich eksplodowała artyleryjska salwa. Ktoś wrzasnął krótko, urywanie, gdy przez powietrze śmignęły odłamki. Do okopu podbiegł jakiś spóźnialski, zsunął się na dół. Rozejrzał się po patrzących na niego żołnierzach, przeszedł chwiejnie jeszcze kilka kroków, trzymając się za piersi; potem odkaszlnął krwią i rozłożył szeroko ręce. Spomiędzy strzępów munduru i pancerza wystawały różowe pałki potrzaskanych żeber, widać było pulsującą tkankę fioletowawych płuc... Żołnierz spojrzał na Reinhardta niewidzącymi już oczami, przewrócił się na plecy, znieruchomiał.
– Kompania, powstań. – Kapitan podniósł się, rozejrzał po transzei. – Za mną, biegiem marsz!
– Naprzód! Tilg die Schmach! – odpowiedziały mu okrzyki ludzi.
Ruszyli wijącym się wściekłymi zygzakami okopem, mijając rozwidlenia i skrzyżowania, przebiegając pod przysypanymi ziemią blindażami. Od czasu do czasu mijali fragmenty, gdzie ściany osunęły się pod ogniem artylerii, a wtedy po lewej stronie widać było pełznące przez pole maszyny, których sylwetki rosły w oczach, w miarę jak zbliżały się coraz bardziej.
– Przygotować się do ataku, granaty w dłoń! – zawołał Reinhardt, wyskakując z transzei.
Biegnący pod osłoną czołgów żołnierze zauważyli szturmujących. Jakiś oficer krzyknął ostrzegawczo, rozległ się krótki świst gwizdka alarmowego, błysnął wystrzał, ale było już za późno – od strony kompanii Reinhardta plunął ogniem karabin maszynowy, kosząc biegnących ławą Francuzów niczym zboże.
Ku pierwszemu pojazdowi poleciały wirujące w powietrzu granaty, jeden brzęknął o wieżyczkę, odbił się i wybuchł na przedniej płycie pancerza, zapewne zamieniając twarz wyglądającego przez wizurę kierowcy w krwawą sieczkę. Czołg ryknął silnikiem, skręcił ostro w prawo i wpadł dziobem w lej po pocisku, wyrzucając w powietrze pióropusz ziemi buksującymi gąsienicami. Drugi zaczął obracać wieżyczkę, huknęło i błysnął strzał z działa, ale pocisk przeniósł górą i eksplodował daleko za atakującymi.
Oddział Reinhardta rzucił się ku maszynom, przebiegając i klucząc pomiędzy wykrotami, przeskakując linie dawnych okopów i strzelając w biegu do wroga, który zorientował się już, że jest atakowany z boku. Sczepili się w walce wręcz. Pierwsi szturmowcy gołymi rękami zaczęli łapać za lufy karabinów, wyszarpywać, wykręcać i podbijać broń żołnierzy przeciwnika ku górze, żeby tylko dać szansę biegnącym z tyłu towarzyszom. Ci z kolei dopadali do czołgów, strzelając z pistoletów maszynowych w szczeliny obserwacyjne i rzucając granaty pod gąsienice, wdrapując się na pancerze, szarpiąc za uchwyty włazów, niemalże gołymi rękami próbując zdzierać przynitowane płyty pancerza...
Zagdakały cekaemy z dalszych czołgów, zbierając krwawe żniwo wśród atakujących, ale ci zdawali się tego nie zauważać, prąc niemalże pod same lufy działek i karabinów, jakimś cudem docierając do kolejnych i coraz to następnych maszyn.
Jeden z uszkodzonych wozów, pod którym wcześniej detonował granat, zatrzymał się z szarpnięciem. Szczęknął zamek u drzwi kierowcy, płyty na przedzie zaczęły się podnosić. Do czołgu doskoczył żołnierz z pistoletem maszynowym w ręku, szarpnął za właz; buchnął gęsty, siwy dym, z wnętrza stalowego pojazdu wyjrzała osmalona, pokryta krwią postać o wielkich, rozwartych niemalże w zwierzęcym przerażeniu oczach, w lewym ręku kurczowo ściskająca białą flagę... Seria pocisków dosłownie zmiotła kierowcę z powrotem do wnętrza płonącego czołgu, żołnierz rozejrzał się i pobiegł dalej.
Nagle po prawej stronie wykwitł ogromny kłąb płynnego ognia, który wciągnął pod siebie, pochłonął niemalże w całości dwa skrajne czołgi w szyku. Niczym spod ziemi zaczęli wybiegać z niewidocznych okopów żołnierze, na czele pędził Kurt, przesadzający wielkimi susami ziejące w ziemi leje. Miotacz płomieni fuknął raz jeszcze, z ukrytej transzei wyskoczyło kolejnych kilka postaci, które pobiegły przed siebie, tym razem wrzeszcząc opętańczo i machając płonącymi rękami.
Bliższe atakujących czołgi próbowały się obrócić, jeden usiłował wykręcić i odjechać, ale było już na to za późno. Wzięty w dwa ognie oddział po prostu przestał istnieć w przeciągu zaledwie kilku minut.
– Herr Kapitän! – Kurt zasalutował, podbiegając do dowódcy. – Melduję grupę szturmową, skład osobowy...
Reinhardt przerwał mu gestem ręki, wyjrzał zza korpusu unieszkodliwionej maszyny. Odchylił się gwałtownie w tył, gdy o pancerz brzęknęła zbłąkana kula.
– Nie teraz, bosmanie. Zbierzcie ludzi, dokończyć tutaj, potem wracamy na naszą trasę.
Niesiony z zimnym wiatrem dym zasnuwał ich czarnym, gryzącym w oczy całunem. W jednym z płonących wozów zaczęła rwać się amunicja, nieregularnymi seriami grzechocząc od środka o stalowy korpus. Na ziemi leżeli zabici i ranni. Tym pierwszym było już wszystko jedno, ci drudzy usiłowali zatamować rękami lejącą się z ran krew. Siedzący pod jednym z wraków francuski żołnierz próbował dopasować trzymane w rękach strzępy własnych nóg do kikutów.
Reinhardt zadrżał, widząc Ją, jak idzie pomiędzy rannymi i zabitymi, zaglądając pustymi oczodołami do zniszczonych czołgów.
– Herr Bootsmann! – zawołał półgłosem. Kurt zawsze zdawał się być pod ręką, niezależnie od okoliczności, jak stabilna, pewna wyspa pośród obłędu wojny.
– Jawohl?
– Ten młody rekrut... ten tchórz.
– Szeregowy Heinrich Meier, Herr Kapitän. Zapewniam, że się to nie powtórzy, Herr Kapitän.
– Nie o to chodzi, Kurt. – Reinhardt patrzył w pustkę pola, jak gdyby śledząc oczami jakąś widoczną tylko dla siebie postać. – Miejcie go na oku... W tym pozytywnym słowa znaczeniu.
Zamrugał, potrząsnął głową. Spojrzał na Kurta zupełnie przytomnym wzrokiem.
– Zbierzcie naszych, Herr Bootsmann. Znaleźć schron dla kompanii, dać ludziom godzinę odpoczynku.
– Jawohl, Herr Kapitän.
Stłoczeni w ciasnej, niskiej ziemiance kilkanaście metrów pod ziemią, z jednym jedynym kagankiem oliwnym jako źródłem jakiegokolwiek światła, mieli rzekomo odpocząć po wstępnej fazie natarcia. Wyspać się. Nabrać sił przed kolejnym zadaniem bojowym. Tymczasem wszyscy kasłali i kręcili się, ranni jęczeli i mamrotali przez sen, od czasu do czasu ktoś budził się z krzykiem, część rozmawiała o czymś półgłosem. Paru czyściło broń, zgrzytając i brzęcząc narzędziami.
Zdobyty na przeciwniku schron pachniał dymem prochowym, spalonym mięsem i krzepnącą krwią, spływającą burymi zaciekami po ścianach, pokrywającą klepisko podłogi nierównymi plamami i zbierającą się w zagłębieniach kałuż. Zwalone byle jak na kupę trupy leżały pod ścianą, przykryte tylko brudnymi kocami, pod którymi wyraźnie widać było kształty butów i dłoni, od czasu do czasu drgających jeszcze konwulsyjnie. Któryś z żołnierzy gwałtownie zaczerpnął powietrza, zupełnie jak człowiek, który lada chwila ma wybuchnąć szlochem.
– Po cholerę to wszystko w ogóle? – jęknął przez zaciśnięte zęby, próbując ułożyć się na twardej ławce tak, żeby nie urazić poobijanych żeber.
– Że niby co? – odezwał się ktoś z drugiego kąta schronu.
– To wszystko... Wojna, szturmy, zabijanie... Po co, po jaką cholerę? Przecież to nie ma sensu...
– Zamknij się – burknął ktoś jeszcze.
Szeregowy Heini Meier patrzył na to wszystko otępiałym wzrokiem, słuchał, jak gdyby będąc gdzieś obok. Nie mógł zmusić się do spania. Nie był w stanie zrozumieć, jakim cudem weterani oddziału mogli zamknąć oczy w takich warunkach... Chociaż z drugiej strony wyglądało na to, że byli zdolni chyba do wszystkiego.
– Czekaj, czekaj, nie złość się na człowieka. W sumie to dość ważne pytanie... Bo przecież o co tak w ogóle walczymy?
Heini podniósł głowę. Nie był w stanie odróżnić, kto konkretnie mówił; zresztą nie miało to najmniejszego znaczenia, bo przecież i tak prędzej czy później mieli wszyscy zginąć.
– O co walczymy? – powtórzył ten sam głos. Meier wyciągnął szyję, próbując zorientować się, do kogo należy. No tak. Otto, szturmowiec-filozof, dla którego żadna pora dnia ani nocy nie była zła, żeby sobie pogadać. – No bo popatrzcie: jak się nad tym zastanowić, to ta wojna nie ma sensu ani celu.
– Wyjaśnij – mruknął Siggy, operator miotacza płomieni, bandażujący w półmroku poparzoną od notorycznie przegrzewającej się obudowy dłoń.
– Nie możemy walczyć przecież o ziemię, bo ani piędź gruntu, po którym stąpamy, nie będzie nigdy nadawać się pod uprawę; no wiesz, przez gaz, niewybuchy i te wszystkie ciała. Nie chodzi też o pieniądze ani zasoby, bo sama wojna pochłania ich więcej, niż możemy na niej zyskać. – Otto odłożył na bok swoją automatyczną strzelbę i zaczął zaginać brudne palce. – Nie walczymy o religię, bo te czasy już dawno minęły. Nie chodzi też o przestrzeń do życia, bo mamy jej pod dostatkiem w koloniach... Więc po co walczymy?
Zapadła cisza, przerywana tylko spazmatycznym kasłaniem któregoś z żołnierzy. Nieszczęśnik nie zdążył na czas założyć maski, gdy sterowce zrzuciły bomby.
– Żeby wygrać – odezwał się Reinhardt. – Walczymy, żeby wygrać wojnę.
Wszyscy spojrzeli na kapitana, który zdawał się nie zauważać tego przypływu zbiorowej atencji. Kończył właśnie składanie wyczyszczonego pistoletu. Na kawałku drewna leżała idealnie rozprostowana flanelowa szmatka oraz poukładane w tym samym porządku co zawsze elementy broni, które mężczyzna zaczął właśnie wsuwać na miejsce pewnymi, niemalże automatycznymi ruchami.
– No cóż... – Otto podrapał się po niegolonej szyi. – Jak dla mnie może być, Herr Kapitän.
Heini popatrzył w najdalszy kąt ziemianki, w którym na poły siedział, a na poły leżał ich dowódca. Nikt nigdy nie chciał siadać w „ciemnych kątach”, bo w razie zawału stropu szanse na wydostanie się stamtąd były żadne. To znaczy – w ogóle były znikome dla kogokolwiek, bo jeżeli w wyniku ostrzału artyleryjskiego miałoby dojść do tąpnięcia, to i tak zapewne zginęliby wszyscy; ale najodleglejsze od jedynego wyjścia na górę miejsce nie zostawiało nawet cienia nadziei. Mimo to kapral Reinhardt notorycznie siadał właśnie tam, jako ostatni wchodził do schronów i jako pierwszy wybiegał z bezpiecznych transzei...
Szeregowy przejechał językiem po rozbitych wargach, dotknął ręką spuchniętego policzka. Był świadom tego, że tam wcześniej, w okopie, zwyczajnie spanikował; panika dojrzewała w nim przez ostatnie dni, nabrzmiewała niczym wrzód na udzie, żeby w końcu wylać się na zewnątrz. Słowa pomagały, więc przez większość czasu po cichu gadał sam do siebie, ale czasami coś wyrywało się głośniej. A słowo „samobójstwo” już dłuższy czas obijało mu się o czaszkę niczym szaleniec o ściany izolatki. Dostał od kapitana w pysk, ale przynajmniej był jeszcze żywy. Nie do końca rozumiał, dlaczego tamten go nie zastrzelił, ale też nie miał zamiaru narzekać.
– Dlaczego tak w ogóle nazywają go kapitanem? – Nachylił się do swojego sąsiada.
– A bo ja wiem – wzruszył ramionami Olaf. – Może jest kapitanem?
– E tam – skrzywił się Heini. – Jest kapralem, sam dobrze wiesz.
– No to może był?
– Był, był... Każdy z nas kimś kiedyś był.
– Spytaj go – mruknął Olaf, zamykając oczy. – A mnie daj spokój. Chcę się spróbować przespać.
Heini westchnął ciężko. Zazdrościł koledze tej łatwości, z jaką potrafił on tak po prostu zamknąć oczy i zapaść w sen albo wgryźć się w czerstwy, frontowy chleb, zapominając chociażby na krótką chwilę o otaczającym ich piekle. Nawet po trzech tygodniach na pierwszej linii frontu jowialna twarz byłego rzeźnika z Dornhausen-am-Elbe nadal emanowała niewzruszonym spokojem człowieka, który głęboko wierzy w to, że sprawy w końcu jakoś się ułożą. Gdy trzeba było poderwać się z błota i pobiec na spotkanie niemalże pewnej śmierci, ta sprzeciwiająca się faktom wiara przydawała mu nawet czegoś na kształt odwagi.
Szeregowy Heinrich Meier był dla odmiany tchórzem.
Nigdy co prawda nie pozwoliłby, aby zarzucono mu tchórzostwo publicznie, w twarz; bynajmniej. Był natomiast doskonale świadom emocji motywujących go do działania, pośród których niekwestionowany prym wiódł właśnie strach, a w zasadzie chęć uniknięcia za wszelką cenę sytuacji potencjalnie niekomfortowych albo niebezpiecznych. Co ciekawe i ironiczne zarazem, to właśnie ta cecha charakteru zaprowadziła go okrężną drogą spod ściany rozstrzelań do batalionu karnego.
Jeszcze niedawno Heini był uczniem w zakładzie fryzjerskim za dnia i drobnym złodziejaszkiem nocą. Kombinacja tych dwóch profesji pozwalała mu na skromną, choć stosunkowo bezpieczną finansowo egzystencję; jego życie może nie było usłane różami i usypane anielskim pyłem, ale też nie tego się po nim spodziewał.
A potem przyszło wezwanie do wojska.
Nie przejął się nawet szczególnie, gdy przeczytał doręczony do rąk własnych list w zalakowanej kopercie. W końcu wielu z jego kolegów z ulicy wzywano już wcześniej, a zawsze dali radę jakoś się wykręcić albo wyłgać. Ostatecznie zdecydował, że wojsku najlepiej nie pchać się przed oczy, i na komisję w ogóle nie poszedł. Nie miał zamiaru się tym denerwować.
Zdenerwował się dopiero, gdy żandarmeria przyszła po niego do zakładu; na szczęście był akurat na podwórku, zauważył mundury odpowiednio wcześniej i dał drapaka przez płot, ale niesmak i zszargane nerwy pozostały. Pozostały na tyle skutecznie, że jeszcze tej samej nocy, realizując zawczasu umówiony włam, dał plamę i pozwolił się złapać – i to nie byle komu. Okazało się bowiem, że w mieszkaniu starszej wdówki zakwaterowano jakiegoś oficera, który najpierw obił mu mordę, a potem, trzymając pod lufą pistoletu, zaprowadził prosto na posterunek policji.
Nie była to dla niego żadna nowość, Heini nie pierwszy raz lądował na dołku; chociaż szkoda mu było pracy, do której nie będzie mógł już wrócić, nie mówiąc o niemiłych przejściach, związanych z rozprawą i pobytem w areszcie tymczasowym. Uzbroił się w cierpliwość i spokojnie czekał, aż stanie przed sędzią.
Tym większą niespodzianką było, gdy kazano mu zbierać się z aresztu i wtłoczono do furgonu, który zawiózł go do ponurej, ciemnej twierdzy, będącej – jak dowiedział się później – więzieniem wojskowym. Tam w małej, zatłoczonej celi poznał Olafa, równie jak on zaskoczonego rozwojem sytuacji, ale bynajmniej jeszcze nie przerażonego i nieugiętego w swoim radosnym optymizmie. „Jakoś to będzie” – uśmiechnął się do niego grubasek, gdy prowadzono ich całą grupą na salę rozpraw, na której sędzia o twarzy złego kozła wydał po krótkim posiedzeniu równie krótki werdykt: uchylanie się od obowiązku wobec Ojczyzny, dezercja, przestępstwo pospolite w ubraniu cywilnym. Winni. Wyrok: śmierć przez rozstrzelanie. W zapadłej wtedy dzwoniącej ciszy, gdy znaczenie wygłoszonych właśnie słów wwiercało się w uszy jeszcze niedowierzających skazańców, wstał ktoś w mundurze i zaproponował zamianę najwyższego wymiaru kary na ostatnią szansę.
Gdyby Heini miał więcej oleju w głowie, toby wtedy odmówił. Chwila walki z instynktem ucieczki od najbliższego zagrożenia; zaledwie jedno krótkie „nie” albo zwyczajne wyniosłe milczenie załatwiłoby sprawę i miałby to już za sobą, będąc teraz zupełnie gdzie indziej albo wręcz nie będąc wcale. Zamiast tego złapał się tej nitki nadziei, przepchnął do stolika, podpisał dokument, którego nawet nie przeczytał, po czym pozwolił wsadzić się do innego furgonu i wywieźć na zachód, patrząc przez zakratowane okienko ciężarówki, jak większa część jego więziennej grupy wychodzi sztywnym krokiem na plac i ustawia się karnym rządkiem pod ścianą. Ruszyli już i przejeżdżali właśnie przez bramę fortu, gdy salwą huknęły wystrzały. Do dziś żałował, że nie odważył się wtedy stanąć przed plutonem egzekucyjnym.
Pamiętał wciąż dzień swojego pierwszego szturmu; mimo że wydarzyło się to raptem trzy tygodnie temu, wydawało mu się, że od tamtej pory upłynęła cała wieczność. Wśród wspomnień znajdowało się jeszcze rozlokowanie w koszarach przejściowych, potem transport na front, obóz dla rekrutów wydzielony za drutami, pobranie sprzętu, przemarsz ku pierwszej linii – ale to wszystko jawiło się niczym zza muślinowej firanki, nierealne i odległe. Nawet gdy już leżeli w okopie, czekając na sygnał do szturmu, miał wrażenie, że to tylko czyjaś opowieść, nieprzyjemny sen, z którego zaraz się obudzi.
Wzdrygnął się na samo wspomnienie tamtego poranka. Nie pamiętał z niego wiele, tylko oderwane, pojedyncze sceny, niewiążące się w żadną logiczną całość. Brud i krew, ogień i dym. Strzelał, chyba nawet kogoś trafił; dotarło do niego, że pierwszy raz w życiu zabił człowieka. A potem kolejnego. A potem wszystko to zlało się w jedno i przestał o tym myśleć. Wielokrotnie próbował zmusić się, żeby się rozpłakać albo chociaż porzygać z nerwów; miał wrażenie, że będzie to właściwe, stosowne, że tak właśnie powinien zareagować. Ale reakcja nie nadchodziła. Zabijał ludzi i nic się przez to nie zmieniło.
– Ruszamy. – Kapitan podniósł się nagle. Bez uprzedzenia, bez jakiegokolwiek powodu. Nie ruszał jeszcze ku wyjściu, czekając, żeby to oni poszli przodem; w takich chwilach nie był przewodnikiem stada, ale psem pasterskim, który musiał wygonić swoje owieczki na powierzchnię. A tam już sama Wojna zamieniała je w wilki.
– Maski gazowe szykuj! Przed wyjściem maski włóż! – zawołał na żołnierzy Kurt.
Tłocząc się wraz z innymi przy prowadzących na górę schodach, Heini nadal zastanawiał się, dlaczego on też nazywał Reinhardta kapitanem. Dokładnie tak, jak zwracali się do niego wszyscy w oddziale. To znaczy – o ile w ogóle się do niego zwracali. Była pewna grupa weteranów, której istnienie kapitan w ogóle przyjmował do wiadomości, natomiast cała reszta... Cała reszta była dla niego najwidoczniej wyłącznie pozycjami w wykazie stanu osobowego kompanii karnej. Ci pierwsi mówili do niego Herr Kapitän, on odpowiadał im przeważnie po nazwisku albo stopniami – i to przecież stopniami, które nijak nie odpowiadały rzeczywistości, bo w końcu wszyscy byli tu zdegradowani do szeregowców. Czasem zdarzyło mu się zwrócić do kogoś po imieniu. Dla całej reszty kontakty z nim ograniczały się do bezzwłocznego wykonywania rozkazów.
Heini obejrzał się jeszcze raz, miętoląc w ręku wyciągniętą maskę. Reinhardt stał akurat przy schodach wiodących do wyjścia, patrząc na trzymany w ręku medalion. Meier widział go już tak nieraz, ale nadal nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.
– Myślisz, że to prawda? – konspiracyjnym szeptem zagadnął do niego Olaf.
– Że niby co? – Heini odwrócił się, niezadowolony, że ktoś przyłapał go na podglądaniu dowódcy.
– Nie udawaj, dobrze wiesz, o czym mówię – uśmiechnął się były rzeźnik. – Że nasz stary ma gdzieś w normalnym świecie kobietę. Podobno nosi w medalionie jej zdjęcie.
– E tam.
– No jak to, „e tam”?
– Tacy jak on nie mają rodziny. Zdziwiłbym się, gdyby miał w ogóle matkę...
– Cisza! – huknął Kurt, liczący wychodzących na górę. – Szeregowy Neumann, szeregowy Meier! Do raportu na górze!
– Tak jest, Herr Bootsmann... – jęknął Olaf. Do Kurta też nikt nie zwracał się inaczej niż „panie bosmanie”; w każdym razie nikt, kto cenił sobie kompletność uzębienia i integralność powłok cielesnych.
Szli tak krok za krokiem, za sobą słysząc oddechy następujących im na pięty żołnierzy, przed sobą mając obwieszone wyposażeniem plecy wspinających się przodem. Im wyżej wchodzili, tym wyraźniejsze stawały się odgłosy detonacji i strzałów, tym częściej trzęsła się ziemia i bardziej rozdzierająco jęczały drewniane przypory sufitu.
Huknęło naprawdę blisko, schody uciekły spod nóg, na głowy osypała się ziemia, podniósł się kurz. Przykucnęli, ktoś wrzasnął, nie wiadomo, z bólu czy z przerażenia.
– Naprzód! – doniósł się z dołu krzyk.
– Naprzód! – podchwycili pozostali. – Naprzód, na górę!!
Poderwali się i ruszyli pędem, potykając się, nadeptując, popychając, pomagając i przeszkadzając sobie wzajemnie, czując, jak w piersiach narasta panika: że nie zdążą, że zasypie ich tu żywcem, że schody nigdy się nie skończą, że...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.