Читать книгу Komornik 3. Kant - Michał Gołkowski - Страница 8

Rozdział I

Оглавление

Sfinks odchrząknął, zerknął na mnie z ukosa.

– Pozwolisz, że się dosiądę, Emisariuszu?

Wzruszyłem ramionami, nawet na niego nie patrząc. Melekesz podszedł kawałek bliżej do krawędzi urwiska. Przysiadł na zadzie i zaczął udawać, że tak naprawdę to patrzy na coś, co akurat zaciekawiło go w krajobrazie.

Oczywiście wszystko to było zwykłą ściemą. Pretekstem, żeby ukręcić na tym własny interes. Zwykłą fasadą, dekoracją z tektury i paździerza, mającą omamić maluczkich i głupiutkich.

Takich jak ja.

Przecież nic go nie mogło w tym krajobrazie ciekawić, bo też nic tam nie było. Przed nami leżały ruiny dawnej, historycznej stolicy nieistniejącego już kraju. Nie to, że od razu „morze ruin”, ale z pewnością spora sadzawka albo nieduże jezioro. Pozbawione dachów, z wypalonymi oczodołami okien, pudełka kamienic opierały się jedno o drugie poszczerbionymi ścianami. Wydawało się, że starczy puknąć w jedno, a wszystkie inne posypią się w proch jak domino.

Dalej ciągnęły się wzgórza ogołocone zupełnie z porastających je niegdyś drzew, straszące nagimi zboczami. Tu i ówdzie upstrzyły je ruiny domków jednorodzinnych, jak zaschnięte strupy po ospie na skórze chorego, którego organizm jednak nie wytrzymał dobrodziejstw terapii.

I w końcu nierówna, postrzępiona linia szczytów gór, widocznych jak na dłoni w krystalicznie czystym, pozbawionym chociażby grama smogu powietrzu. Kiedyś na taki widok zlecieliby się fotografowie z połowy Europy. Teraz nikogo to nie obchodziło, a mnie już najmniej.

A jednak panorama w dziwny sposób uspokajała. Jak pejzaż cmentarza, pełen niby jednostajnych, a mimo to indywidualnie różnych krzyży. Idealne miejsce, żeby usiąść, przymknąć oczy i zapomnieć o wszystkim.

Na krótką chwilę po prostu przestać być.

– Emisariuszu... – zaczął tetramorf.

Tak, i to pęknięcie uskoku tektonicznego w samym środku łańcucha górskiego. Jakby ktoś siekierą rąbnął w makietę z papier mâché – schodzący ostro w dół, widoczny nawet stąd klin. Podobno pękło równo przez środek jednej z gór, centralnie przepoławiając stojący na jej szczycie krzyż, a potem szczelina poszła dalej na północ i zachód. Pochłonęła po drodze kilkanaście mniejszych oraz większych miast, aż dotarła do małej ojczyzny jednego z naszych byłych rodaków, co ponoć był Wielki i lubił ciastka.

Jak dla mnie, to mogłoby się w tę przepaść wszystko zwalić. Raz a dobrze, i byłby spokój.

Sfinks odchrząknął ponownie.

– Emisariuszu Ezekielu, czy mógłbym...

– Nie, nie mógłbyś – warknąłem.

Nie miałem ochoty na nikogo z nich patrzeć, a tym bardziej z nimi gadać. Z naprawdę wielu rozczarowań mojego życia to wdarło się przebojem do ścisłej czołówki.

– Dziecko jest głodne – wyrzucił w końcu z siebie Melekesz. – Trzeba je nakarmić. Dziewczyna sobie nie radzi, więc...

Odwróciłem do niego głowę. Powoli. Jak wieżę czołgu z armatą osiemdziesiąt osiem milimetrów. Wyobraziłem sobie, że strzelam mu w ten durny, brodaty pysk, a on rozlatuje się na tysiąc sto kawałków.

Pomogło, przynajmniej na chwilę.

– Więc co? Mam ją w tym wyręczyć? Może poproś swojego cycatego kolegę. Na pewno będzie zachwycony, że ktoś docenia jego transgenderyczne zapędy.

Sfinks zamarł w bezruchu, potem rysy jego twarzy ściągnęły się wyrazem z trudem powstrzymywanego gniewu.

Spojrzałem na niego wyzywająco. Miałem szczerą nadzieję, że rzuci się na mnie i odgryzie mi głowę... ale on tylko machnął pazurzastą łapą, odwrócił się i odszedł z godnością.

– Już nie „Matka” i „Jej Syn”?! – wrzasnąłem mu w ślad. – Nagle to tylko dziewczyna i dziecko, co?! Córka! Córka, ty zakłamany mutancie! Miej chociaż odwagę to powiedzieć!

Nawet się nie obejrzał. Tylko bijący po bokach ogon zdradzał skrywane poirytowanie.

Zostałem sam. W zasadzie tego właśnie chciałem... ale nastrój obojętności na świat gdzieś uleciał. Najlepszy sposób, żeby kogoś do czegoś zmusić? Pokazać mu, że już wcale nie trzeba.

Ze złością rzuciłem ze skarpy kamieniem. Wstałem, sapiąc pod nosem, ruszyłem w kierunku jaskini.

Noworodek wrzeszczał, jakby go ze skóry obdzierali – wysoki, świdrujący, jednostajny krzyk, z przerwami tylko na zaczerpnięcie oddechu. Aż mi coś w lewym uchu przeskakiwało za każdym razem, gdy zaczynał.

Maryam patrzyła na swoją córeczkę z uwielbieniem i przerażeniem naraz. Gdy wszedłem do groty, podniosła na mnie wzrok: wielkie białka przekrwionych oczu i malutkie, ledwo dostrzegalne kropki źrenic. Była blada jak śmierć, zlana zimnym potem.

– Ja nie wiem. – Uśmiechnęła się maniakalnie. – Nie wiem, co zrobić. Ona jest piękna, Ezekielu. Ale nie wiem, co mam zrobić. Mame by wiedziała. Gdyby mame tu była, to...

– Ćśśś.

Wziąłem od niej dziecko: ostrożnie, powoli, trochę niezgrabnie. Małe, kruche, wiotkie, ledwo trzymające się tego świata ciałko. Aż trudno uwierzyć, że z czegoś takiego wyrastają takie paskudy jak ja.

Dziewczyna wyciągnęła ręce, jak gdyby bojąc się, że upuszczę jej kruchy skarb. Niepotrzebnie. Takich rzeczy jak trzymanie niemowlaka nie zapomina się nigdy.

– Ćśś, mała – powtórzyłem, mimo woli nachylając się nad maciupcią, czerwoną twarzyczką. – No już, cicho. Nie płacz, cholera, bo mi zaraz łeb pęknie... A-a-a, kotki dwa...

Odruchowo zacząłem kołysać ramionami, przechadzając się miękkim krokiem w tę i we w tę. Niemowlak pokwilił jeszcze chwilę, kwęknął i zaskamlał, a potem się uspokoił.

Zrobiło mi się... dziwnie.

– Lubi cię. – Maryam pokiwała z desperacką nadzieją.

Szok poporodowy. Depresja poporodowa. Fochy poporodowe. Bezsenność poporodowa. Kłótnie poporodowe... Przerabiałem to wszystko już wcześniej. Kobieta wymagała co najmniej tyle uwagi i troski, co dziecko – tylko że o ile dziecko dopiero się uczyło świata, to ona powinna już go trochę znać i ogarniać. Może miał rację ten polityk, że matka głupieje i cofa się w rozwoju?

– Musisz go... to jest ją nakarmić – powiedziałem, patrząc na Maryam poważnie.

– Ale ja nie wiem jak. Nie mam czym.

– Piersią, głupia. – Pokazałem wymownie.

Spłoniła się. Przy jej cerze, obecnie bladowoskowej, efekt wyszedł przynajmniej upiorny.

– Ja... – Nagle znów miała te swoje naście lat i była tylko smarkulą. – Przecież ja nie...

– Owszem, możesz. Powiem więcej: musisz. Po prostu przystaw ją do sutka, natura zrobi swoje.

Podałem jej dziecko. Ona już chciała ściągnąć tunikę z ramienia, potem spojrzała na mnie, potrząsnęła głową.

– Ale nie patrz!

– Dziewczyno. Jeszcze przed chwilą odbierałem twój poród, więc naprawdę, widziałem... Zresztą nieważne. Już się odwracam.

Postałem tak chwilę tyłem do niej. Azrael tkwił cały czas w tym samym miejscu: skulony w kucki, wciśnięty w kąt przy drzwiach, wpatrzony w Maryam zupełnie cielęcym wzrokiem. Niczym część wyposażenia.

Ciekawe, że on jej nie przeszkadzał, a ja tak? Tak to bywa, że obcego typa się dziecko nie wstydzi, a rodzonego...

– ...stop – szepnąłem sam do siebie, czując, jak po plecach przebiega mi dreszcz.

Nie byłem gotowy na tę myśl. Miałem ją gdzieś na obrzeżach podświadomości już od dłuższego czasu, ale nadal nie chciałem się do niej przyznać.

Złapałem Azraela za fraki, bezceremonialnie podniosłem na nogi i pociągnąłem za sobą na dwór. Jeśli mnie nie wolno, to niech i on sobie nie pozwala.

Tak, byłem zazdrosny. Macie z tym problem? Hę? No, tak też myślałem.

Trzy kamienne głowy spojrzały na mnie naraz.

– Emisariuszu, musimy porozmawiać.

– Owszem.

Wyciągnąłem przed siebie rękę. Trzy sfinksy z ciekawością nachyliły się nad otwartą dłonią, przy czym gotów jestem przysiąc, że przynajmniej jeden już, już otwierał pysk, chcąc zlizać jęzorem cokolwiek na niej podaję.

Niedoczekanie wasze.

– Nic tam nie ma, Ezekielu – skonstatował Melekesz. – Twoja dłoń jest pusta.

Przytaknąłem:

– Owszem. Jest pusta, a wy macie na niej złożyć swoje dary.

Tetramorfy wymieniły spojrzenia, wyraźnie skonsternowane.

– My nic nie... – zaczął ten z cyckami, ale umilkł, gdy Melekesz trącił go łokciem w bok.

– Teraz to już nieistotne, Emisariuszu. Proroctwo wypełniło się, a my...

– Takiego wała – przerwałem. – Leźliśmy tu jak głupi, ale ja wykonałem swoją część umowy. Ty miałeś ogarnąć miejscówkę. Skrewiłeś. Miałeś ogarnąć trzech mędrców...

– Wypraszam sobie! – zapiał falsetem babochłop. – Nie życzę sobie, żebyś tak nonszalancko traktował sprawę mojej płci! Dlaczego akurat „mędrców”, a nie „mędrczynie” albo „wiedźmy”?

– ...skrewiłeś. Niezależnie od poziomu ich IQ, trzej mędrcy przynoszą dary, zgadza się? No więc czekam.

Melekesz patrzył na mnie spokojnie i bez emocji. Wzrokiem istoty, która wie, że za plecami ma już tylko ścianę faktów.

– Tak też czułem. – Uśmiechnąłem się nieszczerze. – Czyli nawet to nie odbędzie się tak, jak powinno. Słucham zatem, o czym chcecie rozmawiać? Ach, tak: proroctwo! No więc, jak już zapewne się zorientowaliście, urodziła się nam dziewczynka. Tak, dziewczynka!

Popatrzyłem piorunującym wzrokiem na sfinksa-sufrażystę, ale tym razem nie odważył się nic powiedzieć. Nabrałem tchu, nieco uspokoiłem emocje i ciągnąłem dalej:

– Przynajmniej jej płeć nie podlega dyskusji. Czy kobieta może być Mesjaszem?

– No więc... – zaczął Kin-alil-Addon, ale dostał kolejną sójkę w bok. Melekesz pokiwał łbem.

– Teoretycznie tak, Emisariuszu.

Tym razem to ja się dość poważnie zdziwiłem. Aż na chwilę mi się głupio zrobiło: to ja tu pomstuję, jadę w nich jak w łyse kobyły, a wszystko jest – okej?

– Ale...? – zagadnąłem, czując, że to jeszcze nie cała prawda.

Melekesz z Lakisz westchnął, popatrzył gdzieś w dal.

– Ale praktycznie Nim nie jest. To zwykłe dziecko, Ezekielu. I zupełnie zwykła matka. Przykro mi.

A mnie nie było przykro. Nie byłem też rozczarowany. Nie czułem nic, szczerze mówiąc.

Już wcześniej zorientowałem się, że – jakże miałoby być inaczej! – kometa zniknęła. Po prostu, ot tak: zniknęła. Wisiała na niebie, a potem jej nie było. Jakby siedzący na rusztowaniu ponad sceną technik podciągnął wyciętą z papieru dekorację na sznurku poza widok publiki.

Ulotnił się gdzieś nastrój podniosłego oczekiwania i gorączkowej paniki towarzyszący nadejściu rzeczy rzekomo wielkich. Jak w wigilię Bożego Narodzenia: wszyscy ekscytują się, jakby naprawdę miał wydarzyć się cud, nerwowo uśmiechają i poszeptują po kątach... A potem jest zupa grzybowa i wujek Józek ze sztuczną brodą. Mistyka niezauważenie ustępująca miejsca żenuncji.

– Aha. – Pokiwałem głową. – No tak, to faktycznie super. I co dalej? Najebali nas, rozchodzimy się?

Dwa sfinksy popatrzyły na Melekesza. Znałem takie spojrzenia: decyzja już zapadła, tylko ktoś musiał mieć odwagę to powiedzieć.

– Tak.

– No i klancyk.

Odwróciłem się po prostu i ruszyłem w kierunku jaskini. Zero emocji, zero złości. Czysta pragmatyka: skoro tak, to tak.

– Emisariuszu! – zawołał za mną Melekesz. – Emisariuszu, najwyraźniej czas jeszcze nie nastał! To ważne wydarzenie, bezwarunkowo, ale jeszcze nie ta pora! Czekaliśmy na Jego nadejście całe eony, więc teraz...

Uniosłem tylko rękę: dość.

– Panie Ezekielu, co się stało? – zagadnął mnie schodzący właśnie od głównej drogi na górę Teodlef.

Przystanąłem, popatrzyłem w jego woskową, cokolwiek pozbawioną mimiki twarz chodzącego trupa. Pokręciłem głową.

– Nic się nie stało. Kontynuujemy zgodnie z roboczym planem.

– To znaczy...?

– To znaczy, że ci trzej pajace umywają ręce i zostawiają nas samym sobie. Zabieramy stąd dziewczynę i wynosimy się jak najdalej. Tylko patrzeć, jak zaroi się tutaj od Wysłanników.

Skinął oszczędnie.

– Tam się uspokoiło, chociaż część ludzi nadal śpiewa pieśni – zaraportował o sytuacji na wzgórzu.

– Udało ci się?

Poklepał wymownym gestem sakwę wypchaną naszabrowanymi zapasami. Być może i źle rozpoczęliśmy naszą znajomość – zabiłem mu ojca, a potem jego samego zabił mój eks-Anioł – ale zaczynałem tego typka nawet lubić.

Uchyliłem drzwi, zajrzałem do Maryam: spała z dzieckiem w objęciach. Dobrze, niech odzyska trochę sił, bo przed nami długa droga... no właśnie, dokąd?

Spojrzałem jeszcze na nią w spektrum purpury. Było dokładnie tak, jak się obawiałem.

Zwyczajna dziewczyna i zwyczajne dziecko.


Sfinksy po prostu sobie poszły. Bez pożegnania, bez słowa: ani be, ani me, ani pocałuj mnie w dupę. Nic.

My też zebraliśmy się, jak tylko Maryam mogła utrzymać się na nogach. Azrael, muszę mu to oddać, zachowywał się naprawdę na poziomie. Pomagał dziewczynie równie ochoczo, co nieporadnie, podtrzymywał, nieustannie dopytywał się, czy nie jest jej słabo.

Uważał się dla niej i dziecka za – kogo? dobrego wujaszka? ojca chrzestnego? Nieformalnego... A zresztą, wolałem chyba nie wiedzieć.

– Ona potrzebuje mojej pomocy, Ezekielu. – Anioł spojrzał na mnie z naganą. – Jej funkcje życiowe są poważnie upośledzone po wysiłku, a gospodarka hormonalna daleka od normy. Mógłbyś sobie darować tę uwagę, doprawdy.

Zatkało mnie. Nie dałem po sobie nic poznać, zrobiłem tylko minę wyrażającą oburzone zdziwienie.

– Azi, ale o czym ty w ogóle mówisz?

– „Czyż jestem stróżem brata mego?” – rzucił sentencjonalnie. – Słowa, które nieprzerwanie brzmią w naszych uszach, Ezekielu. Za każdym razem, gdy człowiek próbuje coś ukryć.

Postanowiłem nie ciągnąć tematu ani nie strofować Anioła – mimo że ewidentnie czytał mi w myślach.

Azi mocno się zmienił. To znaczy nadal był tym samym nieprzystosowanym do rzeczywistości pajacem, ale zdarzało mu się powiedzieć coś albo spojrzeć na mnie w taki sposób, że miałem wrażenie, więcej: byłem pewien, że to ten sam Azrael, który prześladował mnie i nawiedzał w najmniej odpowiednich momentach mojej komorniczej kariery.

Ten sam, ale też inny. Już nie bezduszny i ślepy automat, a byt bardziej świadomy samego siebie. Może i będący tylko odpryskiem swej dawnej istoty i potęgi, ale taki odprysk potrafiłby pewnie niejeden świat spowić całunem wiecznego ognia. No bo pomyślcie sami: ile to jest, jak się weźmie jeden promil od nieskończoności?

No właśnie, chyba całkiem sporo.


– Tam będziemy bezpieczni. – Teodlef pokazał siniejącym palcem na jakąś niczym niewyróżniającą się ruinę pośród krajobrazu ogólnego spustoszenia.

Nie dyskutowałem, nie protestowałem. Skoro tak mówił, to pewnie tak było.

Czułem się trochę jak maszyna na jałowym biegu. Jak piła tarczowa, z której nagle ktoś zdjął całe obciążenie. Niby nagle lekko i przyjemnie, a jednak tylko patrzeć, jak zatrą się łożyska i przepali silnik.

Nie miałem celu w życiu.

Maryam potknęła się, zachwiała. Doskoczyli do niej obydwaj, ale to ja byłem pierwszy: złapałem za łokieć, przytrzymałem, asekurując drugą ręką zawinięte w chustę dziecko.

– Nic mi nie jest. Dam radę – rzuciła z bladym uśmiechem.

Wysunęła mi się delikatnie i ruszyła dalej, patrząc bardziej na córkę niż pod własne nogi. A ja zostałem tam, wielkimi ze zdumienia oczami wpatrując się w jej plecy.

Bo nagle wszystko stało się znów proste i oczywiste. Wiedziałem, co stanowi oś mojej egzystencji i w którą stronę biegną poszczególne wektory.

Nie pozwolę jej skrzywdzić.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Komornik 3. Kant

Подняться наверх