Читать книгу Spiżowy gniew - Michał Gołkowski - Страница 5
ОглавлениеProlog
Na początku były larwy, pełzające wewnątrz nagiej czaszki.
Grube, oślizgłe, niemalże półprzezroczyste robaki poruszały się krótkimi, spazmatycznymi ruchami, kawałek po kawałku przesuwając się po pokrytym cieniutką warstewką skóry czerepie. Każdy z nich zostawiał po sobie ślad lepkiego śluzu, błyskawicznie schnącego i zastygającego w skwarze popołudnia.
Nad cuchnącym trupem kłębiły się setki, tysiące spasionych robacznic. Gorące od słońca, falujące powietrze pełne było bzyczącego szumu, nierównego, wznoszącego się i opadającego.
Co rusz któraś z much lądowała, przychylała odwłok i pracowicie składała coraz to nowe jajeczka w osłoniętych od palącego słońca zakamarkach odchodzącej od kości skóry.
Zdawało się, że ciało aż kurczy się i faluje, poruszane ruchami mięśni... Ale to tylko lśniące czarne żuki pieczołowicie ryły swoje korytarze w martwej tkance.
Pustynny ptak ścierwojad już od dłuższego czasu obserwował tę ucztę. Wcześniej z jakiegoś tylko sobie wiadomego powodu nie próbował podlatywać bliżej, ale teraz najwyraźniej zmienił zdanie: w okolicy nie było widać ludzi, porośnięte rzadkimi krzewami wydmy świeciły pustkami od horyzontu aż po horyzont.
Ptak zniżył lot, wciąż przyglądając się szaroburej, nierównej plamie leżącego pośród kamieni nagiego ciała.
W końcu zatrzepotał skrzydłami i wylądował, płosząc kilka żuków. Przechylił łeb, niepewnie podskoczył kawałek bliżej. Popatrzył na rojące się robactwo. Podsunął się jeszcze. Widział miękki, nieosłonięty skórą kawałek mięsa w pachwinie trupa. Trochę bliżej...
Pozbawiona skóry dłoń zadrgała spazmatycznie, szarpnęła się po ostrych kamieniach.
Padlinożerca odskoczył ze skrzekiem, poderwał się w powietrze i przefrunął na nieodległy kamień. Rudymentarna pamięć podpowiadała ptakowi: to się zdarzało. Mięso potrafiło jeszcze się poruszyć. Wtedy trzeba było odczekać.
Po jakimś czasie ścierwojad zeskoczył z głazu i zbliżył się ku soczystemu kęsowi na podudziu. Złapał dziobem, szarpnął – a wtedy trup się poruszył!
Zatrzepotały skrzydła, unosząc ptaka na bezpieczną odległość. Znajdzie inną, mniej nietypową zdobycz.
Larwy much kontynuowały swój taniec po ciele, nieświadome przebiegających po nim dreszczy i skurczów. Gdy rozwarły się pozbawione warg usta, kilka co odważniejszych owadów wleciało w czeluść przełyku, żeby to tam złożyć cenne zalążki młodych.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Długie cienie zaległy na wzgórzach, oświetlając wciąż stojące tu i ówdzie węgły budowli, wyciągając z pozornego chaosu kamieni zarysy prostokątnych fundamentów.
Wreszcie nadeszła noc w odcieniach głębokiego granatu.
Muchy odleciały, ale larwy niestrudzenie kontynuowały swą pracę. Przesuwały się po bielmach oczu, wiły w nagich, pozbawionych skóry zakamarkach małżowin usznych.
W dzwoniącej ciszy pustynnej nocy rozbrzmiał kaszlem spazm podrażnionych płuc. Potem drugi, gdy kurczące się gwałtownie tkanki próbowały wyrzucić z siebie rojące się robactwo, wykasłać na zewnątrz coś, co nie było częścią organizmu.
Księżyc bladł, przygasały gwiazdy. Na wschodzie pojawił się pasek różu, zwiastujący nadejście dnia.
W końcu znad widnokręgu wychynęło słońce, zalewając świat pierwszym, chłodnym światłem.
Gdy wrócił ptak padlinożerca, na miejscu ciała nie było nic. Tylko wirujące w powietrzu, wciąż kłębiące się wokół zapachu rozkładu muchy i kilkanaście pełzających po szybko nagrzewającym się piachu larw, skazanych na nieubłaganą śmierć.
I ślady powłóczących stóp. Nierówne. Chwiejne. Ciągnące się krzywymi liniami poprzez dziewicze wydmy.
Szedł.
Parł naprzód, nie do końca jeszcze wiedząc, co się dzieje. Czuł, że zaraz zrobi się gorąco; wiedział, że musi znaleźć schronienie, bo w przeciwnym razie palące promienie słońca wysuszą jego ciało na wiór.
Bose stopy, pozbawione skóry podeszew, kaleczyły się o ostre kamienie. W niespójną jeszcze tkankę wbijały się palące bólem ziarna piachu.
Zaciskał chwiejące się w miękkich dziąsłach zęby i szedł, próbując zamglonym wzrokiem odwodnionych oczu wypatrzyć jakikolwiek załom wśród skał. Nawis. Jamę. Cokolwiek, co da mu odrobinę cienia!...
W końcu skulił się, drżąc, pomiędzy dwoma wielkimi głazami. Widział, jak po dłoniach i nogach pełzają larwy; muchy też już odnalazły jego ślad, wirując ciemnym kłębem w powietrzu, wpełzając do uszu i nozdrzy.
Zamknął oczy, próbując wycofać umysł na dno świadomości. Przestać istnieć. Zniknąć.
Jedna jedyna myśl nie dawała mu tylko spokoju. Jedno jedyne słowo, które kołatało się i tłukło w klatce umysłu, nie do końca potrafiącego jeszcze poradzić sobie z połączeniem po raz kolejny tego, że „wtedy” wydarzyło się o tyle wcześniej niż „teraz”.
– Zahrrr... – zacharczał, ale gardło nie dało rady uformować koniecznych zgłosek.
Kiedy minął skwar dnia, a słońce zaczęło chować się za wydmami, ostrożnie wychynął ze swej kryjówki.
Zapadł zmierzch, wieczór; wreszcie nadeszła z początku rześka, a potem lodowato zimna pustynna noc. Rozgwieżdżone niebo skrzyło się miriadą świetlnych punkcików, jaśniejszych i mniej wyraźnych, mniejszych i większych. Wypatrzył w końcu Strażniczkę Południa, ruszył na jej azymut.
I tak nie miał celu, wyłącznie kierunek.
W głowie wirowały, rozbłyskiwały i zaraz gasły łańcuchy wspomnień. Twarze, imiona, miejsca. Wydarzenia i powiązania. Nazwy.
Zupełnie teraz nieistotne.
Szedł tak kilka dni, aż w końcu natrafił na innego człowieka.
Tamten musiał być wędrownym kupcem albo po prostu podróżnikiem. Może przemieszczał się z miasta do miasta, o ile jakieś w ogóle były w tej okolicy? Niewykluczone.
Spał zawinięty w dwa pledy przy dogasającym ognisku, z podłożoną pod głowę sakwą podróżną. Osiołek drzemał nieopodal, ale uniósł łeb i zastrzygł uszami, widząc wyłaniającą się z ciemności postać.
Przybysz cofnął się w mrok, idąc od kamienia do kamienia. Za mały... za duży... nie taki kształt... W końcu znalazł właściwy. Schylił się, ujął w dwie ręce i sapiąc ciężko, wrócił ku obozowisku.
Stanął nad oddychającym miarowo nieznajomym. Popatrzył chwilę na spokojną twarz śpiącego, na wygładzone przez sen rysy twarzy. Na poorane głębokimi zmarszczkami trudów życia czoło.
Wzniósł kamień nad głowę, a potem z całej siły opuścił, miażdżąc nieznajomemu czaszkę.