Читать книгу Spiżowy gniew - Michał Gołkowski - Страница 7
Rozdział I
ОглавлениеNastępca tronu, książę Tyrsen z rodu Argona, odgarnął z czoła kosmyk płowych włosów i spojrzał roztargnionym wzrokiem w okno. Westchnął ciężko, potrząsnął głową.
– Naprawdę, to nie jest najlepszy pomysł – odezwał się.
Sarsana uniosła pytająco wielkie orzechowe oczy, ani na chwilę nie przerywając swego zajęcia. Książę westchnął jeszcze raz i opadł w tył, na łoże, wyciągając ręce nad głową.
– Kiedy przyjedzie ambasador, to ja powinienem siedzieć po prawej stronie. Ojciec nie ma racji, ślepo trzymając się protokołu.
– Hmm-m?
– Dokładnie tak. Można, owszem, a nawet należy pokazać nasz szacunek dla Młodszego Królestwa. Ale nie posuwałbym się aż tak daleko, żeby dawać im do zrozumienia, że traktujemy Messembrię na równi. W końcu... Ach, nie tak mocno!
– Mhm.
Cmoknął z niezadowoleniem i podniósł się do pozycji siedzącej, żeby sięgnąć po puchar wina, śliski od osiadających na powierzchni złota kropelek wody. Upił łyk, odstawił znów na stolik. Przejechał ręką po ramieniu i szyi, wplótł palce we włosy dziewczyny, miarowo pracującej ustami na wysokości jego lędźwi.
Żałował, że nie usadowił się nieco bardziej w lewo, bo wtedy miałby w lustrze widok na idealny łuk jej pleców i pośladki, wypięte dwiema apetycznymi, sprężystymi półkulami... A tak musiał zadowolić się swoją wyobraźnią i pamięcią jej kształtów.
Jęknął przez zęby, czując zbliżającą się rozkosz, i docisnął jej głowę mocniej. Wiedział, że Sarsana długo tak nie wytrzyma, ale teraz liczyła się tylko jego przyjemność. Odpuścił, dopiero gdy ona boleśnie wbiła długie paznokcie w jego udo, dając znak, że zaczyna się dławić.
– Ufff... – książę sapnął z rozkoszą, podkulając nogi i uciekając od jej głodnych ust. – To było naprawdę świetne.
Sarsana jednym płynnym ruchem odsunęła się od niego, uklękła i podniosła. Pstryknęła palcami i wyciągnęła rękę, a gdy służący podał jej czyściutki ręcznik, delikatnie otarła kąciki ust. Uśmiechnęła się drapieżnie.
– Jeszcze. – Ruszyła ku Tyrsenowi, ale ten odczołgał się tylko dalej na łoże, pogroził jej palcem.
– Ani mi się waż! To tylko ty możesz tak bez przerwy. Ja potrzebuję chociaż chwili, żeby odzyskać siły.
Pokręciła głową, niezadowolona. Rozejrzała się po sali, w końcu, nie widząc nigdzie swego sekretarza, zawołała:
– Adeb!
Schylony, łysy Kurejszyta wyłonił się z jednego ze sklepionych przejść. Patrząc skupionym wzrokiem na czubki własnych sandałów, przedreptał przez salę i skłonił się nisko.
– Amirta?
– Przypomnij mi, Adeb, kiedy ruszamy na dzisiejszą przechadzkę po ogrodach.
– Po czwartym dzwonie, amirta.
– Dobrze. Wcześniej chcę jeszcze pójść do łaźni, więc sprowadź tego masażystę. Ach, i jeszcze jedno: podczas uczty książę Tyrsen będzie siedział po prawej stronie ambasadora, zaraz obok mnie.
Adeb zamrugał, ważąc właściwą odpowiedź.
Księżniczka Sarsana z rodu Argona potrafiła, owszem, być kapryśna i czasami nieprzewidywalna, ale pod płaszczykiem kobiecej zmienności skrywała też umysł zimny i ostry niczym kurejszycki sztylet. Przez parę lat służby w charakterze sekretarza nauczył się rozpoznawać jej humory.
Ale to? To było bezpośrednie naruszenie ustalonego porządku oficjalnego przyjęcia.
– Obawiam się, amirta, że Jego Cesarska Wysokość jest odmiennego zdania – zdecydował się w końcu na w miarę bezpieczną odpowiedź, ograniczoną do niepodlegających interpretacji faktów.
Księżniczka Sarsana parsknęła jak niezadowolona kotka. Rozłożyła ręce, pozwalając, żeby służący zaczęli układać i spinać na niej warstwy cienkiej, niemalże przezroczystej szaty.
– Ojciec pozwoli mi na wszystko, czego tylko będę chciała – powiedziała. Spojrzała na Adeba, potem bardzo wymownie na rozwalonego w pościeli brata.
Sekretarz schylił tylko głowę jeszcze niżej, zacisnął wargi.
– Tak, amirta.
Wiedział, ile znaczyło jej słowo w pałacu i całym Hatwarecie. A jeszcze biorąc pod uwagę naturę stosunków, jakie łączyły księżniczkę z jej bratem i następcą tronu, to sytuacja ta raczej nie miała się zmienić za jego, Adeba, życia.
W końcu służka zapięła na piersi Sarsany podwójny, skrzyżowany pas, zwisający złotymi ogniwami z ramion i idealnie podkreślający talię młodziutkiej księżniczki. Ta kiwnęła głową, poczekała, aż czarny Nubijczyk usłużnie poda jej złocone sandały.
– Niech szykują łaźnię – rzuciła jeszcze przez ramię, kierując się ku wyjściu z komnat księcia Tyrsena. Zerknęła na brata, posłała mu w powietrzu całusa. – A masażysta... niech przyjdzie ze swoim pomocnikiem, tym młodym. I dopilnuj, żeby porządnie ich wcześniej umyto i natarto oliwą!
– Tak, amirta.
Tyrsen patrzył na nią, jak wychodzi: idealnie gibka, zwiewna, piękna. Kiedy zamknęły się drzwi, dopił wino i zwlókł się z łoża.
– Przygotujcie mi kąpiel – warknął. – I przyślijcie mistrza ceremonii. Niech ktoś mi wreszcie wytłumaczy, kto w ogóle na tej uczcie będzie.
Słońce wyłoniło się znad horyzontu, oświetlając scenę: dwaj ludzie śpiący przy dogasającym ognisku.
Ciekawe było, że jeden z nich leżał, ubrany i przykryty pledem, na posłaniu – drugi zaś, nagi i pokryty ropiejącą, owrzodziałą skórą, skulił się na ziemi, wtulony w plecy tego pierwszego.
Wraz ze słońcem nadleciała pierwsza mucha. Przez chwilę pokrążyła nad dwoma mężczyznami. W końcu, wiedziona niezawodnym instynktem, usiadła na skroni leżącego bliżej ogniska. Pokręciła się chwilę, kilka razy wysunęła ssawkę, potem przeleciała na drugie ciało, pozornie tak samo zimne i martwe jak pierwsze.
Wkrótce nad oboma leżącymi kłębił się cały rój owadów. Spomiędzy kamieni wypełzły chrząszcze i żuki, które zaczęły pokrywać ciała ruchomym, lśniącym dywanem chityny.
Stojący do tej pory spokojnie juczny osiołek zastrzygł uszami. Zrobił niespokojny krok, potem drugi. Wreszcie odtruchtał od niepokojącego zjawiska, chowając się za wydmami: widział w swym żywocie niemało, ale to było ponad jego nerwy.
Robiło się coraz goręcej.
W końcu pod warstwą robactwa coś się poruszyło – jedno z ciał drgnęło, odsunęło się w tył. Nagi mężczyzna odepchnął zimnego już trupa człowieka z brodą, popatrzył na biegające po dłoniach insekty. Przekręcił się na plecy, podniósł i ukląkł, wystawiając twarz na promienie słońca.
A zatem żył.
Zajęczał i schował twarz w dłoniach. Trudno było powiedzieć, czy wstrząsające jego piersią spazmy były łkaniem ze szczęścia, czy raczej szlochem rozpaczy...
Odetchnął w końcu głęboko, otarł łzy. Rozejrzał się raz jeszcze, tym razem nieco już przytomniej.
Kamienista pustynia ciągnęła się jak okiem sięgnąć. Większe i mniejsze wydmy, upstrzone głazami i wystającymi tu i ówdzie spod grubego piachu fragmentami wysmaganych wiatrem skał. Słońce prażyło niemiłosiernie, wisząc rozpalonym dyskiem pośrodku nieruchomego nieba o kolorze wypłowiałego lazuru.
Dopiero teraz spojrzał na ciało, objedzone niemalże do kości przez robactwo. Przeciągnął dłonią po swojej skórze, płatami tworzącej się na pokrytych cieniutkim nabłonkiem ramionach. Tu i ówdzie widać już było ciemniejsze plamy i linie, które z czasem miały połączyć się w rysunki tatuaży.
Nie zwracając uwagi na roje much, skrupulatnie przejrzał pakunki po zabitym. Nie było tego wiele: trochę rzeczy osobistych, kilkanaście monet, prymitywne posążki ni to bogów, ni duchów opiekuńczych albo przodków. Popakowane oddzielnie towary na handel. Najciekawsze było kilka glinianych tabliczek z nieznanym mu pismem.
Oraz szeroki sztylet w skórzanej pochwie.
Wysunął broń, obejrzał ostrze w świetle słońca. Nic szczególnego, chociaż chyba dosyć dobrej jakości. Zaostrzony spiż, prosta rękojeść z drewna w dwóch pierścieniach. Bez niepotrzebnych zdobień czy ornamentów. Zarazem broń, jak i narzędzie.
Tak jak lubił.
Rozebrał zabitego ze wszystkiego, otrzepał szatę z piachu i robactwa. Pokrywały ją teraz plamy krwi, która przesączała się przez błyskawicznie pożeraną skórę i tkanki, ale nie miało to aż takiego znaczenia. Wszystko to wyschnie i odpadnie w skwarze dnia, a on miał już się w co ubrać. Naciągnął też nieco przyduże buty, obwiązał się pasem z sakwami.
W końcu wykopał płytki dół. Zrzucił do niego ciało, przysypał piachem i kamieniami. Zabity nie był mu wrogiem, a on nie żywił wobec niego złych uczuć; tak się po prostu złożyło. Chociaż tyle szacunku mógł mu jeszcze okazać.
Zawahał się, ale w końcu wyjął z pochwy sztylet. Wziął do ręki płaski, podłużny kamień, wydrapał na nim pięć geometrycznych znaków. Położył na świeżo ubitej ziemi.
– Zahred – dał radę wyartykułować.
Ostrożnie pogryzając suszone owoce z zapasów nieznajomego i popijając lekko stęchłą wodą, ruszył dalej na południe.
Tak jak przypuszczał, pustynia nie rozciągała się daleko: samotny wędrowiec nie zapuściłby się tylko z jednym jucznym zwierzęciem i tak marnym zapasem wody nigdzie głębiej.
Spomiędzy kamieni pod nogami coraz częściej wyzierała trawa. Wiatr niósł zapach odległych jeszcze kwiatów i drzew.
Wkroczył wreszcie pomiędzy pola uprawne, poprzecinane chybotliwymi konstrukcjami rur nawadniających. Wkrótce znalazła się też ścieżynka, stopniowo rozszerzająca się w wąską, ale całkiem dobrze ubitą dróżkę.
Muchy nie dawały mu spokoju. Wchodziły do nosa. Pełzały po pęknięciach w skórze. Siadały na powiekach i ustach, łaziły i łaskotały po wrażliwej skórze, powoli wyłaniającej się spod ropiejących strupów.
Larwy przesuwały się pod ubraniem, zahaczając i trąc o odrastające na głowie włosy. Walczył z przemożną ochotą, żeby je strzepnąć, ale wiedział aż nadto dobrze: to na nic. Zamiast tego sam zatrzymywał się i podnosił te, które spadały. Układał na otwartej dłoni, patrzył chwilę, jak bezokie, białe i bezbronne pełzają w losowych kierunkach, kreśląc przedziwne wzory. W końcu brał troskliwie w dwa palce i sadzał sobie na ramionach bądź wrzucał po prostu za kołnierz.
Nie były mu przecież wrogami, a sprzymierzeńcami.
Potrzebował ich teraz. Lepiej, żeby zdążyły wykonać swą robotę, zanim on dotrze do większego miasta.
Bo prędzej czy później zawsze docierał do jakiegoś miasta.
Zatrzymał się na wzgórzu. Odruchowo skulił się, odsunął i przykucnął obok wielkiego głazu, żeby jego sylwetka nie była nazbyt widoczna w promieniach jaskrawo świecącego słońca.
Wioska przycupnęła pomiędzy wysokimi, rozłożystymi drzewami: kilkanaście chatynek z gliny, o płaskich dachach, niczym wysepka zieleni i kolorów wśród bezmiaru jałowych skał. Nie było nawet murów obronnych, czy chociażby palisady. Od strony pustyni nie przychodził przecież nikt. Sąsiadów zapewne albo znali, albo po prostu nie mieli.
Chociaż – mężczyzna z osiołkiem musiał dokądś przecież iść, i to drogą na skróty, przez piachy. Zatem w grę wchodziła inna opcja – był na dalekiej, spokojnej prowincji jakiegoś rozwiniętego i pewnego swej siły państwa.
Królestwa? Republiki? Imperium? Nie miało to znaczenia.
Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Zaczął przekradać się bliżej, klucząc pomiędzy ukwieconymi drzewami owocowymi i wysokimi łanami traw o jadalnych nasionach. W końcu wszedł w trzcinę, gęsto zarastającą brzegi rzeki, leniwie toczącej swój nurt po kamieniach.
Krystalicznie czysta woda o lekko turkusowym odcieniu spływała prosto z gór, których niższe zbocza widział już na widnokręgu. Pięć? Osiem dni drogi? Nie mówiło mu to nic, nie znał tych okolic. W tej chwili mógł być gdziekolwiek...
A potem rozważania o topografii krainy uleciały w jednej chwili, gdy wsunął stopę w lodowato zimny prąd. Poczuł, jak chłód przenika przez marnie jeszcze ukrwioną skórę, wwiercając się we wciąż słabe kości, zalewając szpik falą bólu. Mimo to odczucie było cudowne. Zarazem potwornie, paląco bolesne – i kojące.
Nachylił się, popatrzył na nierówne, falujące na powierzchni wody odbicie swej twarzy.
Gdyby nie pewność, że to on, to sam by się nie rozpoznał. Skóra widoczna była tylko fragmentami, wciąż cienka i pomarszczona, jak źle wyprawiony pergamin; nos przypominał dwie podłużne dziury, jak wycięte nożem. Uszy – nieledwie bezkształtne strzępy... Usta bardziej podobne do poprzecznej szramy w twarzy.
I tylko blizna na górnej wardze, już teraz widoczna. Jedyna rzecz, jaka w tej chwili upodabniała tę groteskową maskę do jego twarzy: lekko uniesiony kącik ust, wyraz wiecznie pogardliwego skrzywienia.
Patrzył sam na siebie i nie wiedział: czy gardzi sobą dlatego, że jest tym, czym jest? Czy może właśnie na odwrót?
– Zahred – szepnął.
Zaczerpnął wody dłonią i podniósł do ust, burząc odbicie. Kilkanaście larw nie utrzymało się na skórze, wirując, spadły w wodę. Od razu poniósł je wartki nurt, a z nadbrzeżnych zarośli wyskoczyły srebrzystymi smugami ryby, wietrzące łatwą zdobycz.
Zamarł. Odczekał chwilę w bezruchu, a potem błyskawicznie uderzył dwiema rękami pod wodę, wyciągnął na powierzchnię rybę. Wpił się zębami, wyrwał z wciąż trzepoczącego ciała kęs i zaczął przeżuwać, mrucząc z błogością.
Brodząc po kolana w rzeczce, podkradł się nieco bliżej wioski i przyczaił w cieniu na wpół zatopionego drzewa.
Widział stąd kręcących się pomiędzy zabudowaniami ludzi. Smagłe kobiety o uczernionych oczach i spracowanych dłoniach; ogorzałych mężczyzn obnoszących długie, zaplecione w potrójne warkocze brody. Biegające z krzykiem, bawiące się w sobie tylko znaną grę dzieci.
Jeden z chłopców podbiegł bliżej rzeki, przykucnął nad brzegiem. Zaczął przebierać kamyki, zapewne szukając pasującego do zabawy: płaskiego, podłużnego.
Zauważył go, zamarł.
Krótką chwilę patrzyli na siebie. On, skulony w korzeniach drzewa, pokraczny cień człowieka. I dziecko, nieświadome większości rzeczy z otaczającego spokojną wioskę, wielkiego świata. Już, już spiął się w sobie, zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu: nie mógł ryzykować, że go ktoś odkryje, jeszcze nie teraz...
Od strony zabudowań rozległo się wołanie. Malec obrócił się, odkrzyknął coś. Poderwał i pobiegł z powrotem ku rówieśnikom.
Otoczona chmarą much postać postała tak jeszcze chwilę, a potem cofnęła się głębiej w nadrzeczną gęstwinę.
To jeszcze nie pora, żeby się ujawniać.
Nie teraz.
Nie tu.
Wrócił do wsi nocą, kiedy miał już pewność, że większość mieszkańców śpi.
Tylko w jednej z chat wciąż paliło się światło, na płaskim dachu migotała lampka kaganka. Słychać było odległy szmer rozmów. Młode małżeństwo i spóźnieni goście? Jakieś święto? A może po prostu zwykłe ludzkie spotkanie, bez szczególnej okazji.
Przekradł się w kierunku centrum osady, ku kwadratowej budowli spichlerza. Mimo że ciało nie słuchało się go jeszcze jak należy, to poruszał się z iście kocią zwinnością, nie robiąc najlżejszego nawet szmeru.
Idąc plecami do ściany budynku, doszedł do rogu, wyjrzał. Prześliznął się pod oknem, przebiegł dzielący go od ściany odcinek pustej przestrzeni, zamarł: nic, cisza. Nikt go nie widział. W końcu wywindował się po prawie pionowym murze na górę. Przyczaił się, nasłuchując: nikt nic nie zauważył, nikt nie usłyszał.
Uchylił klapę i wśliznął się do środka.
Pachniało owocami, kurzem i kozim serem. Widział w ciemnościach niewiele gorzej niż jakikolwiek nocny drapieżnik, więc nie wahał się ani chwili: zdjął z kija kilkanaście płatów suszonego mięsa, za pazuchę nasypał sobie parę garści suszonych moreli i dopełnił orzeszkami. Złapał w rękę gomółkę twardego jak deska sera o popękanej skórce.
Tak samo, jak wszedł, wydostał się na zewnątrz. Cała operacja trwała nie więcej niż czas potrzebny na uklęknięcie, szybką modlitwę do bogów i otrzepanie kolan z kurzu.
Zniknął w ciemnościach, niezauważony przez nikogo.
Na tarasie domku nadal pełgał ognik, ponad głosy rozmówców wybił się perlisty śmiech kobiety.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.