Читать книгу Stalowe Szczury 4. Otto - Michał Gołkowski - Страница 6

Prolog

Оглавление

Powiedz mi, mój drogi, czy nie jest to naprawdę piękny widok?

Otto uśmiechnął się półgębkiem, podniósł głowę znad gazety.

– Niezaprzeczalnie – odezwał się, siorbiąc parującą herbatę z porcelanowej filiżanki. – Z całą pewnością taki właśnie jest.

– Ale chodź tu do mnie, na balkon. Posmakujmy razem tę chwilę.

Westchnął ciężko, złożył „Le Petit Parisien” i podniósł się od stolika. Słońce świeciło dokładnie w ich okna, na dworze ćwierkały ptaki, słychać było nawoływania i śmiechy przechodzących ulicą. Ktoś grał na harmonii, kilka nierównych głosów śpiewało wesołą piosenkę. Stojąca na balkonie postać zdawała się otoczona aureolą miękkiego, ciepłego blasku, tańczącego i przelewającego się pośród delikatnych koronek na obrębieniu sukni w kolorze gęstego pudru.

– Faktycznie, robi to wrażenie. – Otto przysłonił oczy od słońca, oparł się jedną ręką o barierkę.

Na wprost przed nimi idealnie prostą wstęgą ciągnęła się Avenue d’Eylau, z jej pięknymi, białymi domami o zadbanych fasadach i ukwieconych oknach, dosłownie wbijająca się pełnym rozpędem w zieloną ścianę ogrodów Trocadéro. Gdzieś za nimi był niewidoczny stąd Pont d’Iéna, a ponad tym wszystkim górowała wieża Eiffla – lekka, ażurowa, niemalże gibka w swym stalowym pięknie, ciągnąca się wysoko i dumnie, niczym inne podobne jej konstrukcje przez wszystkie wieki historii człowieka, nieustannie pragnącego wznieść tryumfującą pięść ku niebu.

Przez chwilę Ottonowi zdawało się, że zauważył ruch na szczycie stalowej konstrukcji. Nie powinno to być możliwe z tej odległości, a jednak... Sięgnął po leżącą na marmurowym stoliku lornetkę, wyregulował ostrość. Faktycznie, małe figurki przesuwały się po wieży, wspinając się wyżej i wyżej, ku zatkniętej na samym szczycie, dumnie łopoczącej niebiesko-biało-czerwonej fladze.

– Paryż to prawdziwa perła architektury – westchnął, odrywając okular od oczu.

– Posmakuj ze mną tę chwilę, Otto. – Poczuł na ramieniu dotknięcie delikatnych, wysmukłych palców. – Udawajmy przez pewien czas, że jesteśmy tutaj tylko ty i ja, a ta chwila będzie trwać wiecznie...

Strząsnął dłoń niecierpliwym ruchem.

– Daj spokój. Nie mamy czasu na twoje głupie zabawy.

– Zabawy? Jak możesz mi to robić? Łamiesz mi serce... – Franz obrócił do niego wąsatą, nieogoloną twarz, na której wyraźnymi plackami znaczyła się gruba warstwa pudru.

– Dość! – warknął Otto, wyrywając z rąk towarzysza broni wachlarz. Zamachnął się i rzucił go przez barierkę, a delikatny muślin rozpięty na fiszbinach spłynął w dół niczym ranna gołębica, prosto pod podkute buty maszerujących po paryskim bruku oddziałów liniowych. – Zostało dwadzieścia minut. Kończ zaminowywanie, uzbrajaj ładunki i wychodzimy.

– Ech – sapnął z niezadowoleniem Franz, ściągając z głowy damski kapelusz i rozpinając guziki ciut przydużej na niego sukni. Materiał zsunął się na podłogę, odsłaniając brudny, wymięty mundur szturmowca z dystynkcjami starszego kaprala. – A tak fajnie było... Ale weź popatrz, czy to nie jest piękne?

– W pewien sposób... – wbrew sobie zgodził się Otto, raz jeszcze obracając się, żeby popatrzeć na panoramę zdobytego miasta.

Paryż zaś płonął.

Płonęły domy i kamienice, paliły się drewniane składy nad Sekwaną. Gorące czerwcowe powietrze ponad miastem przepełniał zapach dymu i gotującej się na dachach smoły, w powietrzu wirowały duże, czarne płaty sadzy, opadające powoli ku ziemi niczym płatki śniegu.

Pozostając wiernym duchowi miasta i narodu, pożar też się nie spieszył. Smakował domy ustawione pojedynczo w ciasnych rządkach, delektował się pięknie rzeźbionym, osiemnastowiecznym drewnem belek podtrzymujących dachy. Nieśmiało, jakby wstydliwie lizał zabudowania komórek biedoty, żeby chwilę potem rzucić się na nie i pożreć na raz, w całości.

Zgrzytając podkutymi trzewikami po kamiennych schodach, zbiegli na dół, po drodze łomocząc do drzwi mijanych mieszkań.

– Kwadrans! – wołał Otto. – Zbierać się, wychodzimy! Zbiórka na dole!

Kiedy w końcu wyłonili się ze sklepionego wejścia do kamienicy, przestępujący tam już jakiś czas z nogi na nogę Blumstein wzniósł ręce do nieba.

– Aj-waj, no panie gefrajter! Kto to słyszał, tak długo marudzić? Toż tutaj już, patrz pan, panie gefrajter, ostatnie oddziały przechodzą! Zaraz nic dla nas nie zostanie przecież, nic nie zostanie!

Otto uśmiechnął się pod wąsem, poklepał kolegę po ramieniu.

– Całe miasto nasze, Alojz. Brać, co tylko chcesz, przebierać.

Blumstein załamał dłonie teatralnym gestem, pokręcił głową.

– Całe miasto na zatracenie, panie gefrajter! Kolebka wolności, równości i praw człowieka pracującego! To na tym bruku rodziły się ideały, to tutaj chrupały karki tyranów! I jak się nie pospieszymy, to wszystko nam przepadnie!

Franz, wciąż nie do końca przełączony z jednej roli w drugą, spłynął po schodach nieco zbyt baletowym krokiem. Dopiero na dole, widząc ostatnie szeregi maszerujących na wschód kompanii łączności, odchrząknął, poprawił mundur. Podszedł do Blumsteina, zupełnie bezceremonialnie rozpiął mu pas i kurtkę, rozchylił poły na boki.

– No to pokaż, ile tam tej wielkiej historii uratowałeś. – Uśmiechnął się kwaśno. – O, panie idealista! To ja widzę, że pracujemy dla potomnych na schwał.

– Oj, panie obergefrajter – cmoknął Blumstein, wstydliwie spuścił głowę. – Robi się, robi, co tylko może...

– Mhm, ten ładny... Ile?

Szabrownik spojrzał na wskazany przez kolegę zegarek z dewizką, zmrużył wąskie, przebiegłe ślepia.

– Osiem – wypalił.

– No chyba żeś się, Alojz, dzisiaj nie obrzezał! – parsknął Franz.

– Aj-waj, aj-waj! – Blumstein złapał się za głowę, zaczął targać pejsy. – Panie obergefrajter, pan chce Blumsteinowi zdrowie odebrać!

– Ja właśnie o ciebie dbam, Alojz. Osiem papierosów za ten złom? Trzy ci mogę dać.

– A pan starszy kapral popatrzy, jaki ładny jest – chytrze uśmiechnął się Blumstein. Odczepił przypięty do pętelki łańcuszek, wziął w rękę model wybrany przez potencjalnego klienta spomiędzy dzisiejszej oferty. Od razu zapiął też kurtkę, żeby przygodne oczy nie ciekawiły się nazbyt jego dobytkiem, pochowanym po wewnętrznej stronie ubrania. – O, pan sam zobaczy, o. I otwiera się jak trzeba, i wskazówki gładko chodzą...

– Mmm. Ale widać, że nie pierwszy właściciel.

– No co pan! – obruszył się Blumstein. – Sam z szuflady wyjmowałem...!

– Tutaj, o, widzisz? Cecha z lombardu, obok druga.

– No cecha, cecha. Ciężko było człowiekowi, to zastawił.

– Nie. Po dłużnikach i pijakach nie biorę – ze smutkiem westchnął Franz.

– Ech, pan i pana oczy... A może drugi pan kapral reflektuje? Mam w chlebaku kilka ładnych pudełek na tytoń...

Otto potrząsnął głową, zajęty nabijaniem fajki. Ich kompania powoli zbierała się przy wyjściu z tymczasowego lokum, na dole byli już Auerbach i Wentzl, Schimmanick ze swoją ułamaną szablą, wyłonił się też Hassel ze swoją czeredą... W końcu w drzwiach pokazał się Weiss.

– Szkoda tego miasta. – Otto pyknął fajkę raz i drugi, tytoń w końcu załapał. – Jednak kawał historii w tych murach.

Blumstein od razu zbliżył się do niego, sięgnął do chlebaka i podsunął mu pod nos srebrne puzderko. Konspiracyjnie uchylił pięknie niellowane w kwiaty wieczko, słońce zagrało odblaskiem w wyłożonym macicą perłową wnętrzu z monogramem poprzedniego właściciela, prześliznęło się refleksami po przecudnie wykończonym, ażurowym zamknięciu.

– No to ja mówię przecież, panie kapral! Ratować trzeba dziedzictwo wieków, zadbać, żeby kultura przetrwała...

– A ja mówię, na przemiał to wszystko – warknął Weiss, zbiegając po schodach. Popatrzył wyzywająco na mijających ich akurat żołnierzy liniowych, wysunął w przód szczękę. – No? I co się gapisz, jeden z drugim? Dawno wam nikt przerwy na papierosa nie zrobił?!

Otto skrzywił się, poprawił wiszącą na ramieniu nieregulaminową dwururkę.

– Spokojnie, Siegfried. Przecież tylko patrzą.

– Podludzie! – charknął Weiss. – Patrzysz na takiego i z kształtu czaszki widzisz od razu, że żaden z niego Niemiec. I to miasto to samo: spalić, zburzyć, zaorać! Co to w ogóle za architektura ma być?!

Franz spojrzał żałośnie na Ottona, ale ten machnął tylko lekceważąco ręką: nie warto. Szeregowy Weiss bardzo często zaraz po przebudzeniu był nie do życia... I kiedy chciało mu się spać. I przez cały okres pomiędzy w zasadzie też. Szeregowy Weiss w ogóle był materiałem dość łatwopalnym i miał, jak to zwykł mawiać sam Otto, krótki zapłon.

– Jak w takim razie powinno twoim zdaniem wyglądać porządne miasto, Siegfried? – koncyliacyjnie zagadnął Otto, ćmiąc swoją fajkę. – Bo zakładam, że masz określoną wizję ideału.

Weiss wzruszył ramionami. Wyglądało to trochę, jakby dwa tłoki maszyny parowej poruszyły się w cylindrach.

– Jak Berlin. Albo Akwizgran przynajmniej, o! Katedra w Kolonii, opera drezdeńska! To jest architektura, tam czujesz prawdziwą germańską siłę!

– No cóż, w takim razie przynajmniej tobie nasz sapersko-wyburzeniowy trud nie jest niemiły... Wszyscy?

– Wszyscy, Herr Gefreiter! – odkrzyknął Dühl, wybiegając z kamienicy jako ostatni.

Ruszyli bezładną grupką wzdłuż ulicy, rozmawiając i śmiejąc się. Słońce grzało, rzucając odblaski od pootwieranych na oścież okien o małych, prostokątnych szybkach, białe firanki falowały i powiewały w podmuchach niosącego się ponad dachami zefirku. Ponad ulicą śmigały jaskółki, świergocąc radośnie w pogoni za wszędobylskimi muszkami. Słychać było cichnącą w oddali piosenkę marszową, śpiewaną nierównymi, ochrypłymi głosami żołnierzy.

Można było uwierzyć, że to po prostu piękny, pogodny, czerwcowy dzień. Że są tylko grupką kolegów, którzy po pracy wyszli na kufel czegoś chłodnego...

– O, jak bym się piwa napił – mlasnął Weiss. – Porządnego, niemieckiego lagera.

...i tylko kołyszące się przy pasach ciężkie, stalowe hełmy, wymalowane w nieregularne kolorowe plamy, psuły ten obraz sielanki. Tylko wypchane do niemożliwości prowiantem plecaki ciążyły na ramionach, ponad którymi wystawały i tak już skrócone trzonki łopat saperskich. Długie, szerokie bagnety o liściopodobnych ostrzach i ząbkowanych tylcach tkwiły w pochwach, przyjemnie uwierały w biodro kabury z wszelakiej maści pistoletami – przydziałowymi, kupnymi, znaleźnymi, zdobycznymi...

Czwarta kompania dwudziestego szóstego batalionu podświadomie wyrównała krok, ludzie ustawili się w równe czwórki za idącymi przodem Ottonem i Franzem. Plecy wyprostowały się same z siebie, brody uniosły, usta zadrgały cieniem uśmieszku.

Otto w końcu zatrzymał się, wziął od Dühla bęben z kablem. Szybko, fachowo rozciął i rozdzielił przewody, dokręcił do śrub i wyciągnął generator prądu do Franza.

– Panie dowódco, życzy pan sobie czynić honory?

Maurer wzdrygnął się, potrząsnął głową.

– Nie, nie. Dla mnie za głośno, zbyt blisko. Może rozwińmy kawałek dalej, tam, za róg?

– Szkoda przewodu. Uwaga!

Otto zakręcił szybko korbką, uśmiechnął się radośnie i pstryknął przyciskiem.

Fasada kamienicy wybrzuszyła się, a potem eksplodowała burą lawiną cegieł, kamieni i potrzaskanego drewna. Dudniący huk potoczył się echem po ulicy, uderzył w uszy ścianą dźwięku, odbił od zaułka – a potem zaległa dzwoniąca cisza.

Otto otworzył usta, podłubał palcem w uchu. Chmura szarego pyłu rozpełzła się po ulicy, wyciągając aż ku ich butom. Przez chwilę z kurzu wystawał jeszcze wąski, ledwie trzymający się fragment fasady kamienicy ze wciąż widocznym balkonem, na którym jakimś cudem uchował się stolik i nadal stojący na nim kwiatek w doniczce – a potem wszystko to powoli, majestatycznie przewróciło się prosto na ulicę, rozwalając w ogromne rumowisko.

– Perła architektury – mruknął do siebie Otto.

– Szkoda... – szepnął cicho Franz.

– Ano szkoda. Mówiłem, że trzeba było jeszcze po dwie dziury wykuć, toby się i te dwa sąsiednie budynki złożyły, a tak... fuszerka, ot co.

Wsadził fajkę w usta, machnął na towarzyszy ręką.

– Naprzóód, marsz! Kompaniaa... śpiewa!

– Wir sind des Geyers schwarzer Haufen, heia, hoho...! – poniosło się po ulicach Paryża.

Stalowe Szczury 4. Otto

Подняться наверх