Читать книгу Stalowe Szczury 4. Otto - Michał Gołkowski - Страница 7

Rozdział I
Ciężarówka

Оглавление

W zasadzie nie do końca wiadomo było, kto konkretnie podpalił miasto. Kiedy pierwsze wysunięte czujki Osiemnastej Armii dotarły do przedmieść te kilka dni wcześniej, zwiadowcy nie meldowali o pożarach... Ale, z drugiej strony, były ważniejsze rzeczy do uwzględnienia w meldunkach: Paryż był pusty, niebroniony!

Mówią, że generał Oskar von Hutier aż usiadł, kiedy dotarł do niego ten meldunek. Hutier usiadł, jego adiutant podskoczył, przybyły z wiadomością goniec strzelił obcasami i zasalutował – a paręset tysięcy ludzi w centralnym odcinku frontu poderwało się do biegu, gnanych naprędce rozkazami rozsyłanymi gorączkowo na każdy szczebel dowodzenia: naprzód, vorwärts, schneller! Przełamaliśmy front, Francuzi w rozsypce!

Trudno było w to uwierzyć.

Po czterech latach gnicia w okopach, bezsensownych szturmów, kontrataków grzęznących w lepkim od krwi błocie, życia wartego mniej niż papier, na którym kanceliści pieczołowicie zapisywali i wykreślali kolejne numery ginących pod huraganem ołowiu batalionów – nareszcie przełom!

Osiemnasta Armia jako pierwsza rzuciła się w powstałą lukę.

Rzeczywiście, okazało się, że na ich odcinku armia przeciwnika poskładała się jak domino, a potem sypnęła się cała linia frontu. Szturmowcy wpadali z palcami na językach spustu do pustych ziemianek. Skradali się, szli, biegli, aż w końcu spacerkiem promenowali po kilometrach porzuconych okopów. Znajdowali polowe kantyny, w których na stołach stała wciąż jeszcze ciepła kawa.

Trzy kilometry zdobytej ziemi. Pięć. Dziesięć. Dwadzieścia. Półsta. Sto... Aż w końcu zamajaczył przed nimi sam Paryż.

Ludzie rzucali się sobie w ramiona, śmieli się w głos jak histerycy. Zarośnięci, groźni, surowi żołnierze płakali jak dzieci: wojna wreszcie się kończy! Teraz, kiedy Rosja wycofała się, a Francja wreszcie upadnie, wszystko pójdzie jak z płatka!

Oczywiście niedobitki i desperaci próbowali stawiać opór. Naprędce powołana do życia milicja obywatelska wznosiła barykady, za którymi brodaci staruszkowie w pogryzionych przez mole mundurach kulili się z fuzjami, pamiętającymi jeszcze wojny minionej epoki. Francuskie lotnictwo przypuszczało rozpaczliwe ataki na balony obserwacyjne i sterowce, nieuchronnie nadciągające wraz z wojskiem, próbując chociażby minimalnie opóźnić marsz zwycięzców na stolicę.

Weszli do niebronionego miasta szykiem niemalże defiladowym.

Osiemnasta Armia zajęła Paryż.

Tak po prostu.

Już w samym mieście doszło, oczywiście, do starć. Osłaniający pospieszną ewakuację ministerstw, urzędów i muzeów żołnierze w błękitnych mundurach walczyli, trzeba im to oddać, jak lwy. Rzucali się w samobójczych atakach na wielokrotnie liczniejsze oddziały ubranych w znoszony Feldgrau synów Kaisera.

Ulice dosłownie zasłane były wywleczonymi na dwór i palonymi w ogromnych stosach dokumentami, większość skrzyżowań zablokowano, a ulice przekopano. Na odchodnym cofający się wysadzili jeszcze stację wodociągową, więc zalany czerwcowym skwarem Paryż był na dobrą sprawę jedną wielką pustynią.

Cztery dni radości. Dziewięćdziesiąt sześć godzin niczym nieskrępowanego świętowania w stolicy znienawidzonego wroga. Pijaństwa, muzyki na ulicach, obżerania się wszystkim, co tylko zdołali odnaleźć w splądrowanych cukierniach i sklepach kolonialnych.

A potem stało się nieuniknione: przyszedł rozkaz do odwrotu.

W pierwszej chwili żołnierze nie chcieli uwierzyć. Nie, powtarzali, niemożliwe! To plotka, kłamstwo, sabotaż! Fałszywa wieść puszczona przez dywersantów! Przecież miasto jest nasze, wygraliśmy! Wojna się skończyła...

...nie skończyła.

Natura nie znosi próżni, więc w pustkę pozostawioną przez Osiemnastą Armię von Hutiera od razu uderzyła trzymająca do tej pory odcinek przy Peronne brytyjska Piąta Armia Birdwooda. Wspomagani przez pierwsze oddziały dowiezionych na front Amerykanów, Anglicy zaatakowali z gwałtowną desperacją, ciskając na front dosłownie wszystko, co tylko mieli.

Na trzy przerażające dni ziemia zatrzęsła się od nawały ciężkiej artylerii, a potem przez pole ruszyły czołgi. Potężne, przysadziste cielska brytyjskich marków, pomiędzy nimi, śmigające jak trutnie wokół królowych, lżejsze francuskie renaulty, wozy pancerne Daimlera, australijskie motocykle z karabinami maszynowymi – wszystko to walcem żelaza i ognia runęło na pozycje ledwo trzymających się Niemców.

Rozciągnięte ponad miarę linie komunikacyjne nie wytrzymały obciążenia, logistyka posypała się, oddziały frontowe podały tyły. Niedawni zdobywcy Paryża znaleźli się w okrążeniu, odcięci od swoich głównych sił. Birdwood zdążył już zapewne otworzyć szampana, nalać sobie piwa albo zaparzyć herbatę – czymkolwiek tam świętują Anglicy – dopóki nie okazało się, że jego ludzie, zachodząc Niemców od tyłu, sami trafili w pułapkę, bo na ich własne plecy od razu skwapliwie wsiedli szturmowcy stacjonującej nieopodal Drugiej Armii von der Marwitza, do tej pory czający się w bezpiecznych okopach.

Ci poużywali sobie na Brytolach niemalże tydzień, dopóki ich samych nie rozjechał walec artyleryjski Trzeciej Armii Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego.

Na którą od razu potem uderzyła Siedemnasta Armia Deutsches Heer.

Szybko zaatakowana przez Pierwszą Armię Jego Królewskiej Mości.

Zdziesiątkowaną wkrótce przez oddziały kontratakujące Szóstej Armii.

Odrzuconej w tył przez Pierwszą.

Nie minęły dwa tygodnie, a do tej pory stabilna, spokojna, dobrze wszystkim znana linia frontu wojny pozycyjnej zamieniła się w czysty, przez nikogo nieplanowany i niekontrolowany, niemożliwy do objęcia jakimkolwiek umysłem chaos.

Podobno planiści w Sztabie Generalnym pracowali w dwunastogodzinnych zmianach, siwiejąc z dnia na dzień. Z ich bezustannej, wytężonej pracy po jakimś tygodniu wyłonił się jednak wniosek równie oczywisty, co przerażający: nikt nie był w stanie z jakąkolwiek dozą pewności stwierdzić, jak naprawdę wygląda sytuacja.

Pewne było tylko to, że Paryż pozostawał zawieszony w absurdalnym bąblu strategicznej pustki, niemożliwy do utrzymania, ale zarazem zbyt trudny do zajęcia. Osiemnasta Armia znalazła się pośrodku liczącego kilkadziesiąt kilometrów pasa ziemi niczyjej, po którym kręciły się jednostki o trudnej do określenia przynależności, pozbawione łączności nie tylko ze sztabem, ale i jedne z drugimi – Francuzi, Belgowie, Brytyjczycy, rzuceni w sam środek tego kałszkwału, zupełnie nieprzygotowani Amerykanie, Niemcy, oddziały węgierskie, ciemnoskórzy żołnierze kolonialni, pozbawieni własnego państwa i cara Kozacy, żołnierze, cywile, dezerterzy i maruderzy...

Samo miasto też, na dobrą sprawę, stało się polem boju. Tu i ówdzie na południu i zachodzie wciąż trwały w ufortyfikowanych kwartałach oddziały Francuzów. Podobno kilka podmiejskich fortów odmówiło kapitulacji, przechodząc na obronę okrężną.

Leżąca na dębowym stole w kwaterze generała Anthoine’a mapa od niedawna została wzbogacona, na jego wyraźne życzenie i z jego własnego pomysłu, w dodatkowy rodzaj oznaczeń. Do tej pory stały na niej rzeźbione z drewna pionki w trzech kolorach: błękitnym, oznaczające dumną armię Francji; czerwonym, symbolizujące oddziały wrażej armii niemieckiej, oraz pomalowane na nieszczególnie przez pana generała lubiany, ale w tej sytuacji stosowny kolor oliwkowy, oznaczający wojska sprzymierzonej Anglii.

Teraz obok nich – albo raczej: równolegle z nimi – pojawiły się jeszcze dwa typy figurek. Identyczne z już istniejącymi, ale wykonane z kolorowego szkła we właściwych kolorach, oznaczały pozycje, na których dany korpus i dywizja powinny się znajdować wedle faktycznych meldunków – oraz jeszcze jedne, zupełnie przezroczyste, symbolizujące pozycje, na których określona jednostka mogła w danej chwili być.

Generał był z pomysłu dumny. Jego kancelista, pieczołowicie przepisujący teraz na maszynie kolejną kartę z listy ewakuowanych obiektów Paryża, uważał to za skrajny debilizm.

Nic to nie wnosiło, tylko pogłębiało chaos. Poza tym jaka niby miała być różnica pomiędzy „powinny” a „mogły”? To przecież czysto arbitralna kategoria, a...

Syknął ze złością, kiedy palec trafił w nie ten klawisz. Cofnął do początku słowa, szybkimi uderzeniami zaiksował już napisany wyraz. Odetchnął, upił łyk zimnej kawy, pomasował bolący kark. Jeszcze tylko dwie karty...

Wreszcie skończył, wykręcił z maszyny ostatnią kartkę, położył na reszcie. Wyrównał rogi, tak jak pan generał lubił, ułożył na drewnianej podkładce i przewiązał gumką, za którą wsadził pióro. Wstał, poprawił mundur i ruszył do sąsiadującego z jego pokoikiem gabinetu przełożonego.

– Monsieur le general? – Zapukał, nacisnął klamkę.

Generał dywizji François Paul Anthoine, kawaler l’Ordre national de la Légion d’honneur, w obecnej chwili najważniejszy, bo zarazem jedyny człowiek odpowiadający za sprawy organizacyjne niedawno ewakuowanego Paryża, stał przy ustawionych obok okna balkonowego sztalugach.

Oświetlony przez czerwcowe słońce ogród, zasadzony pielęgnowanymi przez całe pokolenia pałacowych ogrodników krzewami, starannie dobieranymi kwiatami i rozłożystymi, kilkusetletnimi platanami, faktycznie musiał inspirować... Twarz samego Anthoine’a zdradzała najwyższy stopień natchnienia, lekko przymknięte oczy i położona na ustach końcówka pędzla nadawały całej postaci wyraz uduchowienia i artystycznej wzniosłości.

– Monsieur le general? – powtórzył kancelista. – Przyniosłem dokumenty do podpisu.

Anthoine drgnął, jakby dopiero teraz zauważył adiutanta.

– Ach tak, panie kapitanie. Proszę położyć je na biurku, przejrzę w wolnej chwili.

– To pilne, monsieur le general. Niemcy zaczęli wycofywać się z miasta.

Oczy generała zwęziły się w dwie szparki, po twarzy przeleciał grymas. Doskoczył do oficera, wyrwał mu z ręki papiery, zaczął przeglądać drżącymi rękami.

– To na pewno wszystko? – zapytał, nerwowo oblizując wargi i wodząc palcem po poszczególnych pozycjach.

– Tak jest, monsieur le general. Co do jednej sztuki.

– Nie widzę tutaj... Ach. Tak. Uff.

Anthoine odetchnął z ulgą, uśmiechnął się. Wyciągnął z kieszeni chustkę, przetarł nagle spocone czoło. Pokiwał głową, odkładając papiery na stół.

– Dziękuję wam, kapitanie.

– Monsieur le general, sztab czeka na pana podpisy. Na dole jest już goniec, który...

– Zaraz. Dziękuję, panie kapitanie. Spocznij.

Kancelista zasalutował sztywno, odwrócił się i wyszedł. Anthoine drżącą ręką nalał sobie do szklanki wina, wypił duszkiem. Usiadł za stołem i otworzył papiery na właściwej stronie.

Była tam. Czekała na niego. Zaklęta w rządek nierówno odciśniętych na kartce literek, ukryta pod pozornie nic nieznaczącą sygnaturą. Niewidoczna dla nikogo poza nim, wreszcie schowana przed obleśnymi spojrzeniami grubian z plebsu. Należąca tylko do niego.

Umoczył pióro w kałamarzu, wzniósł nad papierem. Przez chwilę zawahał się, zduszony jęk wyrwał się z jego piersi... A potem szybkim, gwałtownym ruchem skreślił jedną z pozycji. I jeszcze jedną, i kolejną.

Odetchnął z ulgą, opadł w tył na fotel. Przez chwilę siedział tak po prostu, potem nabrał tchu i zawołał:

– Kapitanie Lescaux!

Po chwili kancelista wszedł, zasalutował. Anthoine spojrzał na niego, skinął, żeby podszedł bliżej.

– Przejrzałem dokumenty, panie kapitanie. Wygląda na to, że tutaj wkradł się błąd.

Kancelista nachylił się przez biurko, popatrzył na wykreślone pozycje. Potrząsnął głową.

– To niemożliwe, monsieur le general. Przygotowałem zestawienie ściśle wedle dokumentów ze sztabu.

– A jednak, panie kapitanie. Proszę przepisać te trzy karty, wtedy podpiszę całość.

– Monsieur le general! Dokumenty, które nam dosłano...

– Powiedziałem: przepisać, panie majorze.

Kapitan Felix Lescaux drgnął, popatrzył na Anthoine’a. Zamrugał. Otworzył usta, zamknął.

– ...le general?

Anthoine uśmiechnął się dobrotliwie, ale jego oczy błysnęły groźnie. Sięgnął po papierośnicę, pstryknął zapalniczką.

– Awans należał się panu już dawno, Lescaux. No już, na jednej nodze! I niech dołączy pan wypisane podanie, od razu wyślemy je do sztabu, prosto na biurko pana marszałka.

Lescaux bez słowa zwinął papiery ze stołu. Po chwili zza drzwi doniosły się krótkie, rwane serie wystukiwanych na maszynie słów – niczym najsłodsza muzyka dla uszu.

Dla pana kapitana, a niedługo już majora, była to melodia kolejnej belki na naramiennikach, wyższej gaży, większych racji, lepszego miejsca w kasynie oficerskim. Może wreszcie zaległego urlopu nad morzem... albo przynajmniej kilku dni wytchnienia na tyłach.

Sam generał Anthoine natomiast słyszał w niej już pierwsze takty swego marsza weselnego.

Popatrzył na czyste, dziewicze płótno rozpięte na sztalugach. Zaciągnął się z lubością papierosem.

Już niedługo będą razem.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Stalowe Szczury 4. Otto

Подняться наверх