Читать книгу Carska filiżanka - Michał Głowiński - Страница 3
ОглавлениеEpifania
Z wiekiem, z latami, co przybywają, choć nieproszone, przekształca się codzienność, świat wokół powolnieje, to, co dawniej zajmowało chwilę lub niewiele więcej, rozciąga się w czasie, drobne czynności anektują coraz rozleglejsze jego połacie, a zajęcia, nawet niekoniecznie wielogodzinne, które można było przedstawić w postaci linii ciągłej, zadowolić się muszą liniami przerywanymi. Z różnych powodów: bo uwaga pęka jak wątła nić i ucieka w niepożądane rejony, bo ziewanie staje się tak intensywne, że nie można nad nim zapanować, bo – i o to właśnie chodzi najczęściej – ogarnia człowieka wielkie zmęczenie, zyskuje bezwzględne nad nim panowanie, tak silne, wręcz dyktatorskie, że nie można mu się przeciwstawić, by nie wspominać o zwalczeniu, bo ono w ogóle szans choćby najmniejszych nie ma i w grę nie wchodzi. Na ogół wszystko to działa łącznie, solidarnie, tak jakby było w zmowie. Nie są to w żadnym razie przypadki sporadyczne, dające o sobie znać od czasu do czasu, urastają one do rangi reguły, a nawet normy narzucającej się bezwzględnie i konsekwentnie niedopuszczającej z reguły wyjątków i odchyleń. Odkąd osiągnąłem wiek zaawansowany, należy to do mojego własnego doświadczenia, przekonałem się o tym wszystkim z wewnętrznymi oporami, z wyraźnym ociąganiem, nie chciałem tego rodzaju nowych realiów przyjąć do wiadomości, broniłem się przed nimi, wydawało mi się, że nie tylko mnie nie dotyczą, ale nigdy dotyczyć nie będą. W zasadzie nie muszę pisać o tym, w jak wielkim byłem błędzie, gdy żywiłem tak piękne i optymistyczne złudzenia. Przekonałem się o takim biegu rzeczy nie w trybie nagłym, w toku aktu przełomowego, uświadomienie – jak starość w ogólności – nadciągało powoli, stopniowo, ale konsekwentnie, to nie była sprawa jednego silnego uderzenia, które powodowało radykalne przekształcenie sytuacji. Teraz wiem, że starość i jej nadchodzenie to proces długotrwały, o wielorakich obliczach, nie można go zatem sprowadzać do poszczególnych zmian dekoracji, nawet częstych, jeśli wymaga tego prezentowany na scenie życia dramat.
Dawniej potrafiłem pracować przez wiele godzin bez przerwy, bez tych zakłóceń, których przyczyna znajduje się we mnie, umiałem zatopić się w robocie, tracąc – zdarzało się to niejednokrotnie – poczucie płynącego czasu. Tak działo się przede wszystkim, a może nawet wyłącznie, w godzinach wczesnych, przedpołudniowych, zabiegałem o to, by w tym przedziale dnia wykonywać to, co najtrudniejsze i zarazem dla mnie najważniejsze. Miałem ów bezcenny dar skupienia, który – zwłaszcza w młodości – pozwalał mi skutecznie pracować w hałasie, w marnych warunkach lokalowych, wśród codziennego rozgwaru; owa umiejętność koncentracji malała stopniowo – i ku wielkiemu mojemu ukontentowaniu nie wygasła całkowicie, w każdym razie do tej pory. Zachowałem ten zwyczaj (ktoś być może mówiłby tu o narzuconych sobie rygorach) – i nadal usiłuję zadania, których się podejmuję, wykonywać w godzinach przedpołudniowych. Jakże one jednak różnią się od tych, które były moim doświadczeniem za młodu i w wieku średnim. Są właśnie nieustannie przerywane – nie tylko z tej racji, że uwaga ucieka od przedmiotu, którym w danym momencie powinienem się zajmować. Przede wszystkim dlatego, że ogarnia mnie zmęczenie w istocie wyprzedzające właściwą pracę, można tu mówić o swoistym szyku inwersyjnym, jest ono nie jej następstwem, ale swego rodzaju zapowiedzią, znalazło się w awangardzie. Zmęczeniu towarzyszy senność, nad którą nie jestem w stanie zapanować, muszę się jej poddać, nie rysuje się przede mną inna możliwość.
I się poddaję, jestem świadom, że jeślibym stawiał opór, usiłował się jej przeciwstawić, skazany byłbym na przegraną. A także narażał się na mękę zupełnie niepotrzebną, szczególnie że całkiem łatwo można do niej nie dopuścić, zdusić ją w zarodku. Robię to również po napisaniu tego zdania: odkładam pióro i kieruję się ku tapczanowi. O wczesnej porze dnia owo odpoczynkowe intermezzo nie trwa długo, ogranicza się zwykle do kwadransa, z rzadka tylko wykracza poza ten limit ustanowiony sam przez się, samoczynnie, bo przecież nie byłoby w mojej mocy wyznaczanie granic czasu przeznaczonego na drzemkę. Kładę się i po chwili zasypiam na krótko, ta mała dawka snu wystarcza, by energia umysłowa wróciła, a z nią zdolność do pracy. Tak było – przynajmniej z pozoru – i tym razem; na pierwszy rzut oka przypadek, o którym szczegółowo opowiem, nie wyróżniał się niczym na tle codziennej, w wysokim stopniu zrutynizowanej praktyki, stanowił jej – jak mogło się wydawać – zbanalizowaną do szczętu kontynuację. Było to jednak coś całkiem innego, niespodziewanego, zaskakującego. Kiedy znajdowałem się na pograniczu snu i jawy, a świadomość była już niemal w pełni wyłączona, przez moją głowę przebiegła myśl, która być może daje się określić jako senna zjawa.
– Nie, niczego takiego nie było, nic takiego się nie wydarzyło, wszystko to jest niemożliwe, ludzie, nie wiadomo, w jakim celu, to wymyślili.
Wytwór chorej wyobraźni – nie jestem świadom, czy ta formuła się pojawiła. Po chwili jednak napłynęła część druga, niejako polemiczna wobec tego, co ją poprzedzało, i równie zaskakująca, będąca uszczegółowieniem, ale również swojego rodzaju przykładem.
– Ale jednak jest faktem, że ją zabili, zabili też jej córkę starszą ode mnie o kilka lat, a może trochę więcej. Przyczynili się do śmierci jej męża, bo stworzyli rzeczywistość, w której w zasadzie nie zdarzało się umieranie naturalne; w świecie spotworniałym, upodobnionym do piekła, o czymś takim mówić nie sposób.
Zaimek osobowy w tej opowieści jest wysoce nieokreślony, brzmi tajemniczo, nie wiadomo jeszcze, do kogo się odnosi. W tej właśnie postaci się ujawnił, przywołuję go z wyprzedzeniem nie po to, by podgrzać atmosferę czy spotęgować zainteresowanie. W mojej świadomości zaimek ów skonkretyzował się po chwili. Uprzytomniłem sobie, że chodzi o siostrę mojego Ojca starszą od niego o kilka, a może kilkanaście lat. Kiedy to się stało, przewróciłem się na drugi bok i na parę minut usnąłem. Po przebudzeniu stwierdziłem, że ta momentalna przedsenna historia ze mnie nie uleciała, zapamiętałem ją, a mając wobec niej już pewien czasowy dystans, mogę, nie popadając w przesadę, zakomunikować, że utrwaliła się w mojej pamięci.
Rzecz wymaga wyjaśnienia. Niestety, będzie ono elementarne, by nie powiedzieć: szczątkowe, albowiem o tej mojej ciotce wiadomości mam niewiele, a nie ma nikogo wśród żywych, kto mógłby coś o niej powiedzieć. Gdyby ten świat nie został zagazowany, zmieciony z powierzchni ziemi, a więc gdyby to, co w przedsennej wizji zarysowało się jako tak straszne, że aż nieprawdopodobne, nie było realnością, zapewne żyłyby wnuki, od których mógłbym się czegoś dowiedzieć, a jeśli ich by zabrakło, o czymś poinformować by mnie mogli dalsi krewni, choćby najodleglejsze pociotki, dziesiąta woda po kisielu, a także znajomi, sąsiedzi, w istocie ktokolwiek. Czy po tym świecie pozostała pustka absolutna? Nie można na to pytanie odpowiedzieć w sposób prosty i zadowalający, w niektórych wypadkach zachowały się jakieś drobne, trudne do odczytania ślady. Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to pozbierać owe resztki istniejące w rozproszeniu i usiłować z nich ulepić coś, co tworzyłoby pewną w swej istocie ułomną całość, pełną luk różnego rodzaju. Najdrobniejsze wyskrobki pamięci mogą okazać się przydatne.
Mój Ojciec mówił o niej Zosia. Niewątpliwie nie było to imię metrykalne, stanowiło spolonizowaną wersję jakiegoś imienia żydowskiego; córek urodzonych pod koniec XIX wieku w skromnych kupieckich rodzinach, nawet tych niezbyt ortodoksyjnych, tak nie nazywano. Zosia przed wojną mieszkała wraz ze swą rodziną w Poznaniu, a kiedy Wielkopolskę przemianowano na Warthegau, została wysiedlona – i znalazła się w warszawskim getcie. Nie umiem w szczegółach odtworzyć wydarzeń, które złożyły się na jej drogę, choć wiem, jaka była ostatnia stacja: to, że życie zakończyło się w Treblince, wątpliwości nie ulega. Jeśli w jakichś najogólniejszych zarysach tę moją ciotkę sobie przypominam, to właśnie w gettowym otoczeniu. Nie wiem nawet, jak brzmiało jej nazwisko po mężu, nie wiem, jakie imię nosiła jej córka, która w trakcie jedynego zapamiętanego spotkania wydawała mi się osobą już niemal dorosłą. Utrwaliło się we mnie to jedno tylko spotkanie, zabrał mnie na nie Ojciec. Przestrzeń getta, ograniczoną, obmurowaną, z założenia szczelnie zamkniętą, postrzegało się w sposób swoisty; „daleko”, gdyby padło w innych realiach, nie musiało wskazywać na rzeczywiste oddalenie. Była to zatem cała wyprawa. Konieczność stanowiło przejście ulicą Karmelicką, uchodzącą za jeden z najstraszniejszych, najbardziej niebezpiecznych szlaków getta. Jestem pewien, było lato 1942 roku, a więc działo się to tuż przed ową fatalną datą, na którą Niemcy wyznaczyli początek wywózek, w czasie, w którym nikomu nieznana nazwa Treblinka nie weszła jeszcze do gettowego języka, wnosząc z sobą trudną do opisania grozę. Wdrukował się w moją pamięć obraz izby, w której siostra mojego Ojca o imieniu Zosia mieszkała ze swymi najbliższymi. Było to lokum bardzo małe, niemal puste w tym sensie, że brakowało w nim mebli – nawet tych najbardziej elementarnych, bez których trudno wyobrazić sobie życie codzienne. Ośrodek, główny punkt tej przestrzeni niby-mieszkalnej, a przecież, gdyby sytuacja była choć zbliżona do normalnej, do mieszkania się nienadającej, stanowiło legowisko wypełniające dużą jej część. Nie było to jednak łóżko, ale rozłożony na podłodze, zniszczony do cna materac lub może po prostu siennik. Leżał na nim mężczyzna, który wydał mi się starcem, choć nim niewątpliwie nie był. Panował upał, żadne przykrycie nie było potrzebne. Mężczyzna miał nocną koszulę, długą, ale nie sięgającą kostek, tak że widoczne były nogi. Tego widoku nie musiałem sobie przypominać w owej niezwykłej chwili, w której reaktywowały się wydarzenia i sytuacje ze strasznego czasu, ich obraz trwał we mnie w mniej lub bardziej zamglonej postaci przez lata. Były spuchnięte chyba do granic możliwości, ogromne, przekrwione, jednocześnie zszarzałe, takie, jakie widziało się u tych, którzy dogorywali na ulicach getta. Nawet dziecko musiałoby zauważyć, że był to człowiek ciężko chory, który ledwo cokolwiek mógł powiedzieć i ledwo wykonywał na swym legowisku jakieś ruchy. Chodzić nie był w stanie. Zmarł wkrótce po naszej wizycie. Nie znam dokładnej daty jego śmierci, pewien jednak jestem, że stało się to przed granicznym dniem w dziejach warszawskiego getta, czyli przed 22 lipca 1942 roku. Do Umschlagplatzu dojść by nie mógł, byłby jednym z tych, których nie wieziono do Treblinki, ale mordowano – by tak powiedzieć – na miejscu. Był jednym z tych, o których mówiono, że im się poszczęściło, bo mieli ten przywilej czy luksus, że zmarli, zanim zostali zapędzeni na plac, który zapisał się w historii pod niemiecką nazwą, trudno tu zresztą w większości wypadków mówić o „łożu śmierci”, ten idiom, niewątpliwie sugerujący normalność czy naturalność, nie miałby w tym kontekście zastosowania, okazałby się nieodpowiedni w swej konwencjonalności. Nie wiem, czy Ojciec po naszej wizycie widział jeszcze swoją starszą siostrę, może do ostatniego spotkania doszło podczas pochówku jej męża. Świat getta ginął bez pożegnań.
Przyznać muszę, że rozbudowałem tę opowieść w porównaniu z tym, co niespodziewanie, bez żadnych wstępów, zapowiedzi czy przygotowań, przeleciało przez moją głowę, przeleciało w czasie zwykłym i codziennym, w którym nie powracałem myślą ku przeszłości, nie wywoływałem wspomnień, zajmowałem się jakimiś aktualnymi sprawami, zapewne niezbyt ważnymi i niezbyt absorbującymi. Ów niespodziewany moment wyzwolił coś, co było we mnie głęboko ukryte czy zakotwiczone, spowodował przypływ pamięci. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego nakierowała się ona ku tym właśnie osobom, choć ich prawie nie znałem, i na ich losach się skoncentrowała. Zdziwiły mnie, a nawet zaskoczyły, okoliczności, w których te wspomnienia wypłynęły na powierzchnię. Jeśli zaznało się Zagłady nawet w dzieciństwie, to nie można się od niej zdystansować. Naznacza ona na całe życie.