Читать книгу Carska filiżanka - Michał Głowiński - Страница 4

Оглавление

Kaszanka i śnieg

Dzień ten, ową pierwszą datę, o której nie można niczego wiedzieć (i powiedzieć) z własnego doświadczenia, lubię od czasu do czasu wspominać, obecnie ma on wszakże dla mnie niewielkie znaczenie, nie świętuję go, nie zapraszam rodziny i przyjaciół na upamiętniające przyjęcia, choć o nim pamiętam jako o punkcie ważnym w moim osobistym kalendarzu. Z owym tajemniczym, ale nie dającym się zakwestionować momentem łączą się przywołania najwcześniejszego dzieciństwa, przerwanego przez wypadki, których nie ogarniałem i z początku nie pojmowałem, choć stosunkowo szybko zdałem sobie sprawę z ich straszności, z tego, że mają wpływ także na moje dopiero rozpoczynające się życie. Wtedy, dawno, dawno temu, w innej epoce, o której wiedziałem, że została bezwzględnie i bezpowrotnie zakończona, ten listopadowy dzień był dla mnie świętem, dostawałem prezenty, a to, że obdarzali mnie zainteresowaniem wszyscy wokół, zaspokajało – być może – oczekiwania i potrzeby wynikające z dziecięcego egotyzmu, nieuświadomionego, to oczywiste, ale już wyraźnie się zaznaczającego. Wspomnienia tych najdawniejszych urodzin we mnie się zachowały, choć tylko w najogólniejszych zarysach, bez szczegółów i konkretów; nie umiałbym ich odtworzyć, ulotniły się dość szybko, pozostała pamięć o samych wydarzeniach i towarzyszącej im atmosferze.

Myślę o tym, jak inaczej przebiegały urodzinowe dni w czasie okupacji. W pierwszych latach nie było tego klimatu, tej beztroski, wiedziałem, że to inna epoka i nie ma warunków na takie jak dawniej świętowanie, być może już go nawet z taką niecierpliwością nie oczekiwałem, rodzice dbali jednak o to, by jakoś dzień ten wyróżnić z szarego potoku czasu, nasiąkającego w coraz większym stopniu grozą. Całkiem inaczej było w ostatnich latach okupacji, kiedy ukrywaliśmy się po aryjskiej stronie. O urodzinowym dniu Anno Domini 1943 przypomniałem sobie niedawno, zaważył na tym czysty przypadek. Zaproszono mnie na wieczór autorski w rodzinnym miasteczku. Przed rozpoczęciem imprezy rozmawiałem z kilkoma nieznajomymi osobami, w tym z mężczyzną nieco starszym ode mnie, który powiedział, że jest architektem. Moje nazwisko przypomniało mu człowieka zapamiętanego z lat wojny. Chodziło o kuzyna z obywatelstwem amerykańskim, którego w rodzinie ze względu na wzrost nazywano Długi (przedstawiłem jego barwną postać w osobnym wspomnieniu). Szybko okazało się, że w czasie okupacji przez kilka miesięcy przebywaliśmy w tej samej wsi; z Matką ukrywałem się od wiosny do początków grudnia 1942 roku w Radziwiłłowie u państwa W. – byliśmy tam do momentu, w którym wieś ta stała się szczególnie niebezpieczna, bo ktoś doniósł, w konsekwencji Niemcy nakryli i rozstrzelali kilkanaścioro szukających schronienia Żydów. Więcej, państwo W. mieszkali w tym samym domu co państwo O., były w nim bowiem dwa lokale. Ściśle zresztą od siebie odseparowane, z osobnymi wejściami, także podwórze przedzielone było płotem na dwie równe części. Państwo W., którzy nas przygarnęli, nawet jeśli nie pochodzili z tych stron, to zamieszkiwali we wsi od dawna – pan Kazimierz W. był kolejarzem, doszedł do stanowiska zawiadowcy stacji; konspirował, został zamordowany przez Niemców jakiś czas po naszym wyjeździe.

Ich sąsiedzi trafili tutaj już za okupacji; była to ziemiańska rodzina z Poznańskiego, której Niemcy odebrali majątek i wypędzili ją, skazując na tułaczkę. Choć nie miałem z tymi ludźmi bezpośredniego kontaktu, o ich istnieniu nie zapomniałem. Było to małżeństwo, jak mi się wówczas wydawało ludzie starzy, choć z pewnością nie przekroczyli granicy wieku średniego, z dwojgiem dzieci: chłopcem, który miał kilka lat więcej niż ja, i dziewczynką, chyba moją rówieśnicą, a także ze służącą, bardzo młodą osobą, zapewne tylko niewiele starszą od dzieci gospodarzy. Tak się składało, że to ją właśnie widywałem najczęściej, bo wykonywała na podwórzu różnego rodzaju roboty konieczne nawet przy rodzinie, którą pozbawiono dziedzicznych włości. Unikałem – podobnie zresztą jak Matka – wychodzenia z tego kąta kuchni, który stał się przydzieloną nam przestrzenią; ukrywający się Żydzi mieli naturę ślimaków niechętnie wychylających głowę ze swych skorup, które – jak im się prawdopodobnie wydawało – chroniły przed niebezpieczeństwami i agresją, podobnie jak ma chronić awansowane do rangi czynności przysłowiowej chowanie głowy w piasek. Z sąsiadami znajomości nie zawarliśmy, widywałem ich z daleka.

Oni, oczywiście, o naszym istnieniu wiedzieli, nie mogli nas nie dostrzec, tym bardziej że wychodzić na podwórze musieliśmy, bo ubikacja, wytwornie nazywana wygódką, znajdowała się na jego krańcu. Wtedy każde przyglądające się oczy, zwłaszcza gdy nieznajome, budziły lęk, nie wiadomo, jakie to mogło mieć konsekwencje; denuncjatorstwo było rozpowszechnione, a czasem o życiu i śmierci człowieka decydowało gadulstwo, nawet wyzbyte złej woli, wynikające z nieodpowiedzialności, braku orientacji, głupoty wreszcie. Ostrzegano we wsi przed kobietą, którą wszyscy dobrze znali, nazywano ją starą Jagną, to ona była znaną całej gminie plotkarką, odwiedzała kolejne chałupy i roznosiła wioskowe nowiny. Podobno nawet jej syn Maniuś, mający opinię największego w tych okolicach uwodziciela, narzekał na nieopanowaną, rwącą jak potok po deszczu, gadatliwość swej matki, która najwyraźniej nie była w stanie pojąć, że w czas okupacji nie wszystkim należy wszystko mówić. Złych intencji zapewne nie miała, ale mogła ściągnąć największe nieszczęście. Pani Wandzie W. zależało, by stara Jagna nie wiedziała o naszym ukrywaniu się, zaleciła więc, by się jej nie pokazywać, choć to trudne, bo jak przystało na prymuskę w wiejskim plotkowaniu, nieustannie krążyła po terenie i węszyła sensacje. Inaczej było z państwem O., pani Wanda zapewniała nas, że możemy się ich nie obawiać; to porządni ludzie – zwykła dodawać.

Co jednak cała ta opowieść ma wspólnego z urodzinami sprzed ponad półwiecza? Ma! W ów dzień urodzinowy nie stało się nic nadzwyczajnego, wydawało się, że nie mogę się niczego spodziewać, Matka, która też, oczywiście, o tym dniu szczególnym pamiętała, tłumaczyła mi, że w warunkach, w jakich się znaleźliśmy, nie może być inaczej, nie ma żadnego sposobu, by nie tylko dzień ten uczcić, ale choćby nieznacznie wyróżnić. Nie musiała zresztą używać szczególnie mocnych środków perswazji, rozumiałem nasze położenie i chyba żadnych specjalnych przyjemności nie oczekiwałem, wiedziałem, że ważne jest jedno: by trwać, żyć, nie dać się zabić, nie wpaść w szpony Niemców, cała reszta nie miała w zasadzie żadnego znaczenia. Tego ponurego listopadowego dnia zdarzyło się jednak coś, czego nikt przewidzieć nie mógł. Późnym popołudniem przyszła służąca państwa O. (nie pamiętam jej imienia) i powiedziała, że ubito świniaka, przynosi zatem dla mnie w prezencie od gospodarzy kawałek kaszanki – i podała mi go na talerzyku. Matka gorąco podziękowała, a ja oniemiałem, może ze zdziwienia, a może z zachwytu, przypuszczam po dziesięcioleciach, że z obydwu powodów łącznie. W czasie, kiedy żyło się na skraju głodu, wszystko, co nadawało się do jedzenia, stanowiło jeśli nie skarb, to przynajmniej wielką atrakcję; tym bardziej w tak niezwykłej sytuacji było manną zrzuconą przez dobrego ducha prosto z nieba, choć stanowiło nie drobną kaszę, lecz materię o ścisłej konsystencji. Chodziło wszakże o coś więcej niż o przysmak. Nagle poczułem się tak, jakby na moment świat wrócił w swoje właściwe koleiny, odzyskał te formy, jakie znałem z najwcześniejszego dzieciństwa – przyjazne i sensowne. Nie umiem po latach stwierdzić, czy od razu pojąłem, że działał tu czysty przypadek. Sympatyczni sąsiedzi, którzy mnie tak niespodziewanie obdarowali, nie mogli wiedzieć, że na ten ciemny i deszczowy dzień w znaku Skorpiona przypadają moje urodziny. Miałem wówczas papiery na inne nazwisko, a w nich z pewnością data mojego przyjścia na świat różniła się od prawdziwej. Zresztą nawet gdyby była autentyczna, w niczym by to nie przeczyło temu, że nastąpił szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności, trudny lub wręcz niemożliwy do przewidzenia. Dodam jeszcze, że po latach, nie wiem zresztą od kogo i w jakich okolicznościach, dowiedziałem się, iż owa młoda służąca, którą zapamiętałem niczym dobrą wróżkę, była ukrywającą się Żydówką. I żeby spuentować tę część mojej opowieści, dorzucę: nie ma w tym nic dziwnego, że spotkanie z nieznajomym architektem, mieszkającym w moim rodzinnym miasteczku, ożywiło pamięć i przywołało drobne z pozoru wydarzenie, tkwiące na jej trudno dostępnym dnie.

Na tym wszakże nie poprzestałem. Ożyła we mnie ochota do przypominania sobie choćby drobiazgów sprzed wielu lat. Owo zapuszczanie żurawia w to, co minione, w odległą przeszłość, nie ograniczało się do tego jednego wyizolowanego zdarzenia; miałem ochotę na dalsze poruszanie sznurkami pamięci tak, by spoza mgieł i niejasności wyłoniło się coś jeszcze choćby w niezbyt precyzyjnych zarysach, w formie zamazanej czy niedopowiedzianej, ale jednak zawierającej pewne treści, które dla mnie są ważne – również dlatego, że pozwalają wypełniać umykającą, ginącą w czarnych otchłaniach dawność konkretami. A one są cenne w swej niepowtarzalności, nawet jeśli nie przekraczają rozmiarami łebka od szpilki. Wyciągnąłem z głębokiej warstwy pamięci to, jak przeżywałem swoje następne – już dziesiąte – urodziny. Byłem od wielu miesięcy w Turkowicach u sióstr – i niczego nie oczekiwałem, wiedziałem, że dnia tego nic stać się nie może, tym bardziej że miałem wówczas dokumenty na jeszcze inne nazwisko niż przed rokiem, nie pamiętam, jaką podano w nich datę urodzenia, ale niezależnie od tego, jaka była, z pewnością różniła się od tej prawdziwej. A gdyby nawet stanowiła jej powtórzenie, nie miałoby to w tej perspektywie większego znaczenia. W Turkowicach nie obchodziło się urodzin wychowanków nawet nie dlatego, że nie było takiej tradycji; nie świętowało się także imienin, choć tradycja niewątpliwie istniała. Po prostu było nas zbyt wielu, by takie fety w ogóle były możliwe, a poza tym żyło się czym innym, trudnościami dnia codziennego, który bynajmniej nie był spokojny, wciąż myślało się i mówiło o jedzeniu, bo nadal dramatycznie go brakowało; w takiej sytuacji najlepszym prezentem dla solenizanta byłaby najzwyklejsza kromka czarnego chleba. W okolicy pokój nie zapanował, choć Niemcy zostali przepędzeni przed kilkoma miesiącami. W dalszym ciągu wiele się działo, o czym świadczyły dochodzące niekiedy z oddali odgłosy strzałów i wybuchów. Wciąż trudno było o poczucie bezpieczeństwa, choć ja zdawałem sobie niewątpliwie sprawę z wielkiego komfortu: minęło zagrożenie najstraszniejsze, dotarło w zasadzie do mojej świadomości, że już chyba nie różnię się tak strasznie od innych.

Dzień, który wspominam, nie zaznaczał się niczym szczególnym, był dniem naszym powszednim w najdosłowniejszym słowa tego znaczeniu. Nie wiem, w jaki sposób zdołałem ustalić, że urodziny moje przypadają nań właśnie, nie miałem kalendarzyka, życie nasze toczyło się bez dat. Byliśmy świadomi dni tygodnia, bo od nich wiele zależało, również to, jakie modlitwy się odmawia; nie trzeba dopowiadać, że szczególnie zaznaczona była niedziela, to ona tworzyła ośrodek czasu, jego potężne centrum – jeśli oczywiście na okres ten nie przypadało ważne święto, to wizję czasu wyznaczał ostatni dzień tygodnia. Codzienne daty nie budziły zainteresowania, nie przywiązywano do nich wagi, obowiązywał kalendarz liturgiczny. Pierwszy listopada – dzień Wszystkich Świętych – miał w nim, oczywiście, swoje miejsce. Dzięki niemu – jak mi się po latach wydaje – zdołałem ustalić, kiedy dokładnie wypada ta moja data początkowa. Pamiętałem ją, nie było sztuką obliczyć, że nadchodzi w czwarty dzień po Wszystkich Świętych, myślę, że ustaliłem ją bez trudu, choć nie mogłem przewracać kartek kalendarza.

Ten zwykły czas był jednak dla mnie niezwykły, a to z tej racji, że pamiętałem o tym, co się niegdyś stało. Nic mnie nie skłaniało do radości, przeciwnie, byłem jeszcze bardziej przygnębiony i osowiały niż zazwyczaj. A także zamknięty w sobie; nie było nikogo, komu mógłbym powiedzieć: słuchaj, słuchaj, kończę już dziesięć lat, życz mi wszystkiego najlepszego! Samotność i przygnębienie odczuwałem jeszcze silniej niż zwykle. W pewnym momencie zbierało mi się na płacz. Z pozoru bez żadnej konkretnej przyczyny, byłby to jednak, gdybym nie zdołał go powstrzymać, płacz nad sobą, nad własnym losem i położeniem. A przede wszystkim nad teraźniejszością, nad tym, co jest tu i teraz, bo o przyszłości nawet w takim czasie, który sprzyja nie tylko podsumowaniom, ale także patrzeniu przed siebie, nie myślałem, prawdopodobnie nie wyłącznie z powodu zobojętnienia czy wręcz otępienia, lecz także dlatego, że ogromnie się jej bałem. Przytłoczony doświadczeniem, byłem pewien, że cokolwiek mnie czeka, będzie niepomyślne i nieuchronnie przeciw mnie się zwróci.

Pamiętam, że w dzień ten przed południem siedziałem w naszej sali na twardej ławie; w pewnym momencie położyłem ręce na stole, jedna na drugą, i oparłem na nich głowę, tak jakbym chciał usnąć lub coś ukryć, co zaznacza się na mojej ponurej twarzy – może w ten sposób taiłem smętną minę, którą w ukryciu łatwiej mi było złagodzić bądź zneutralizować. Niczego nie robiłem, o niczym – przynajmniej z pozoru – nie myślałem, bardziej wegetowałem, niż żyłem. Było chłodno, złota polska jesień już dawno minęła, a także ciemno. Na niebie rozciągały się chmury ciężkie, jakby wielowarstwowe, wyjątkowo ponure; niewykluczone, że one jeszcze bardziej obniżały mój i tak marny nastrój, a jeśli nie miały bezpośredniego wpływu, to były z nim w harmonii. Ten świat dookolny naprawdę był obrzydliwy, nie pojawiło się nic, co mogłoby nawet nie tyle sprawić radość, ile dać moment wytchnienia. Kiedy wszakże podniosłem głowę i skierowałem spojrzenie ku oknu, zobaczyłem, że zaczął padać śnieg. Pierwszy tamtego roku! W latach okupacji zimy trwały długo, rozpoczynały się wcześnie, były surowe – tak jakby natura świadomie chciała ludziom przysporzyć cierpień, bo w ogólnym rozrachunku było ich zbyt mało, a wiec trzeba się dołożyć – i przyłożyć. Bóg, jeśli w ogóle istnieje, a wtedy jeszcze żadnych w tej materii wątpliwości nie żywiłem, i tutaj pokazał, że jest starym złośliwcem.

Stało się jednak coś dziwnego, trudno dla mnie zrozumiałego także teraz, po tylu latach. Ten śnieg niespodziewany w okresie, w którym do kalendarzowej zimy względnie daleko, wczesny, a może nawet przedwczesny, nagle mnie zafascynował. Nie wiem dlaczego, przecież zapowiadał rychłe nadejście zimy, która w tamtych warunkach pozbawiona była wszelkich uroków. Pomyślałem: o tym urodzinowym dniu nikt poza mną nie pamięta, nikt mi niczego nie życzy, nie dostanę żadnych prezentów, ale może ten pierwszy śnieg prószy właśnie po to, by dzień ten jakoś zaznaczyć czy wyróżnić. I jest podarunkiem dla mnie! Może pomyślałem o zmianie zabarwienia: wszechogarniająca, przytłaczająca szarość zastąpiona zostanie bielą, a to zawsze lepsze i ładniejsze. Poczułem się inaczej, jeśli nie świetnie, to przynajmniej trochę lepiej. Świat wydał mi się nagle mniej straszny.

Urodziny następne spędzałem już w innych okolicznościach. Nic nie pozostało mi z nich w pamięci. Może przestały być dla mnie ważne?

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Carska filiżanka

Подняться наверх