Читать книгу Czas nieprzewidziany - Michał Głowiński - Страница 6

Оглавление

Rozdział 2

Pierwsza powojenna dekada

Kiedy określiłeś swoje zainteresowania polonistyczne i zdecydowałeś, że ten kierunek studiów będzie dla ciebie najbardziej odpowiedni?

Dość wcześnie, w dziewiątej klasie; klasy były łącznie numerowane, od pierwszej do jedenastej. Wiele się na to złożyło. Dużą rolę odegrało to, że z przedmiotów ścisłych byłem bardzo marnym uczniem. Dalej, to były moje zainteresowania. Piszę o tym w Kręgach obcości; miałem taki okres po 1945 roku, kiedy byłem jeszcze otumaniony po wojnie i czytałem niewiele, a jak czytałem, to interesowały mnie książki o obozach koncentracyjnych czy obozach śmierci. Potem już czytałem dużo i uważałem, że studia polonistyczne będą polegały głównie na czytaniu. Pomyliłem się. Na pewno wiedziałem, że pójdę na studia humanistyczne, wybór miałem niewielki. Zainteresowała mnie muzyka, ale byłem tylko słuchaczem. W krótkim czasie zdobyłem sporo wiadomości z historii muzyki, o kwestiach technicznych nie miałem pojęcia, nie czytam nut, nie umiem grać na żadnym instrumencie, czyli nie mam danych, żeby pójść na muzykologię. Gdybym miał jakieś umiejętności z tego zakresu, a nie mam ich do dzisiaj, studiowałbym muzykologię. Nadal żałuję, że tak się nie stało. Dla mnie muzyka jest szczytem sztuk.

O tym nie wspominaliśmy, nauka języków obcych w tym czasie stała na bardzo niskim poziomie, nie było nauczycieli. W mojej szkole był francuski, potem nauczycielka francuskiego gdzieś zniknęła, zaczęto angielski, który też przerwano, bo nauczyciel zmienił pracę. Nie znałem żadnego języka poza polskim. To z góry wykluczało pójście na filologię obcą. Miałem pewność, że mój wybór (polonistyka) jest uzasadniony. Czy zastanawiałem się, co będę robił? Na pewno nie chciałem być nauczycielem. Przypuszczałem, że będę zajmował się pisaniem. Wtedy czytałem dużo grubych książek, więc myślałem, że będę pisał takie powieści. Nie układałem wierszy, bo wiedziałem z góry, że nie umiem.

Kiedy mówię o językach obcych, nie wspominam o lekcjach rosyjskiego. Mimo że mieliśmy bardzo dobrą nauczycielkę, świetnie znającą język, sympatyczną, życzliwą, to były traktowane jako jeden z elementów rusyfikacji. Mnie by wtedy na myśl nie przyszło, że można wybrać rusycystykę. Nigdy się rosyjskiego nie nauczyłem, ale coś tam umiałem. Wybór rusycystyki na studiach uniwersyteckich był wyborem w dużej mierze ideologicznym. Na rusycystyce studiowało najwięcej działaczy, działaczek głównie. To były straszne baby, do dzisiaj wspominam je z niechęcią. Ale wśród studentów byli też tacy, którzy nauczyli się rosyjskiego w Kazachstanie, na Syberii czy nawet za kołem podbiegunowym. Świetnie znali język. Wybór polonistyki był dla mnie wyborem najbardziej racjonalnym i jestem zadowolony, że go dokonałem. Muszę tutaj powiedzieć, na chwałę moich rodziców, że nie przekonywali mnie, jak to się często dzieje, zwłaszcza w rodzinach mieszczańskich, że trzeba mieć praktyczny zawód. Czy w pełni aprobowali mój wybór, tego nie wiem, ale tak się zachowywali. To było dla mnie ważne.

A jakie były wtedy twoje lektury? Na przykład w liceum. Zmuszano was do czytania literatury radzieckiej, tej, o której wspominałeś? Co czytałeś z literatury współczesnej?

Dla mnie literatura współczesna to była literatura powstała tuż po wojnie albo międzywojenna. Książki współczesne publikowane od 1948 roku były koszmarnie nudne. Czytałem polską literaturę, czytałem Żeromskiego, czytałem tłumaczone klasyczne powieści, to, co było wtedy łatwo dostępne, na przykład powieści tłumaczone przez Boya-Żeleńskiego, ale też klasyków rosyjskich w polskim przekładzie. To wielka literatura. Czytanie klasyków było praktyką powszechną w tamtym czasie. Ucieczka w klasykę stanowiła votum nieufności dla socrealizmu. Z biblioteki w Pruszkowie wypożyczałem zaczytane niemal do szczętu książki z okresu międzywojennego, kartki były już takie obcochane, tłuste, okropne.

Ktoś ci doradzał, co czytać, czy wybierałeś raczej po omacku?

Po omacku; mniej więcej wiedziałem, co wybierać. Jako dzieciak czytałem powieści w odcinkach, w „Życiu Warszawy”, te były głównie tłumaczone z rosyjskiego. Z nowszej literatury – pamiętam – czytałem powieści Erenburga. Jedna nosiła tytuł Upadek Paryża, a druga – Burza. One, jak na tamten czas przystało, pewnie były przykładnie zakłamane, ale napisane porządnie; to był sprawny pisarz. Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca jest arcydziełem, to mu się udało.

Czyli, gdy zdawałeś na studia polonistyczne, byłeś już dość oczytanym młodym człowiekiem?

W porównaniu z niektórymi kolegami nie. Na przykład Janusz Sławiński był dużo bardziej oczytany. On czytał również to, czego ja do dzisiaj nie przeczytałem. Nie znam wcale literatury młodzieżowej. Kiedy ma się osiem, dziewięć, dziesięć lat, czyta się Maya, powieści przeznaczone dla młodych czytelników, a ja nie miałem wówczas dostępu do książek. Pamiętam, że czytałem w warszawskim getcie Robinsona Crusoe i Guliwera w wersji dla dzieci.

Gdy patrzysz z perspektywy czasu na swoje liceum, masz poczucie, że nauczyłeś się czegoś w tej szkole?

Tak, jak najbardziej. Dzięki świetnej nauczycielce języka polskiego w liceum imienia Sienkiewicza w Pruszkowie jako student pierwszego roku miałem wiedzę, jakiej moi koledzy, bardzo dobrze przygotowani intelektualnie, nie posiedli. Na przykład wiedziałem coś o starożytności, coś o wersyfikacji, zdecydowanie czegoś się nauczyłem. To liceum istniało trzy czy cztery lata, o nim w Pruszkowie już nikt nie pamięta, zostało przeniesione do drugiego liceum, do szkoły imienia Kościuszki. Liceum imienia Zana ma sto lat, może więcej, Kościuszki – ponad pięćdziesiąt. Moje zostało utworzone chyba w roku 1948 i istniało bardzo krótko. To dobry budynek z lat trzydziestych.

Masz jeszcze jakieś kontakty ze szkolnymi kolegami?

Wielu nie żyje. Często kontaktuję się z koleżanką, która mieszka na Mokotowie. Ona się ucieszyła, kiedy napisałem, że uważam ją za najinteligentniejszą dziewczynę w klasie. Skończyła psychologię, ale pracowała całe życie jako bibliotekarka.

A jak wyglądała strona materialna ówczesnego codziennego życia? Parę lat po wojnie.

Skromnie. O tym nie umiem jakoś mówić. Mój ojciec był typem kupca, przed wojną współwłaścicielem sporego przedsiębiorstwa z materiałami budowlanymi, z drewnem budowlanym. Tak jak mój dziadek. W pobliżu stała willa rodziców, która została sprzedana tuż po wojnie. Wtedy ojciec zaczynał od zera. Rocznik 1904, nie był staruszkiem. Znalazł jakąś pracę, był przedstawicielem handlowym firmy produkującej pod Łodzią irysy, gatunek cukierków. Właściciele po pewnym czasie zaproponowali mu spółkę, on w to wszedł. Jednak gdy się zorientował, że firma jest skazana na upadek, a dzieci tych, którzy się zajmują handlem czy kupiectwem, nie są przyjmowane na studia, to się pozbył udziałów i znalazł niskopłatną pracę. Jako współwłaściciel firmy produkującej cukierki dobrze zarabiał, zatem rodzina jakieś niewielkie zasoby miała, ale to wszystko było bardzo skromne. Od roku 1950 do 1970 pracował w Centralnym Zarządzie Przemysłu Leśnego, świetnie się znał na drewnie. Jego ojciec, czyli mój dziadek, też był z branży drzewnej. Nie wiem, czy to była sensowna praca. Robił zestawienia statystyczne i został tam do emerytury. To była instytucja podległa Ministerstwu Leśnictwa, pracę miał spokojną, o niczym nie decydował, niewiele zarabiał, robił swoje. Gdyby nie komunizm, byłby biznesmenem. To był człowiek, który umiał pogodzić się ze swoją kondycją. Mama tuż po wojnie prowadziła dom dla dziewięciu osób. Żyła babka, która straciła wzrok w czasie wojny i, niestety, oszalała. Żył dziadek, byłem ja. Żyły dwie jej siostry, które pracowały, i każda miała dziecko, to są moi najbliżsi kuzyni, młodsi ode mnie, urodzeni tuż przed wojną. Ich ojcowie zginęli w czasie wojny w tak zwanym Hotelu Polskim.

Wróćmy do tematu stalinizmu i zmian, jakie przyniósł.

Powiedziałem już, że dzięki nauczycielom czasy szkolne nie były dla mnie najgorsze. Okres stuprocentowo stalinowski zaczął się, gdy byłem na Uniwersytecie. Istnieją dwie chronologie stalinizmu w Polsce. Jeśli się bierze pod uwagę wydarzenia polityczne i terror polityczny, to stalinizm trwał od wejścia Armii Czerwonej na tereny wschodnie, czyli od 1944 roku, do odwilży. Natomiast jeśli bierze się pod uwagę sferę symboliczną, swobody twórcze, to stalinizm trwał kilka lat krócej, bo zaczął się na przełomie 1948 i 1949 roku. Jest to wysoce zastanawiająca różnica. Powiem, nawiązując do wspaniałego wiersza Leopolda Staffa, że komuniści nie zaczynali budowy swojej rzeczywistości od dymu z komina. Zaczynali od tego, co dla nich było podstawą – od zwalczania opozycji, partyzantki, budowy bazy marksistowskiej, a nauka, sztuka to był ten Staffowski dym z komina. Ta różnica zaważyła na potocznym wyobrażeniu stalinizmu. W wymiarze politycznym zaczął się on w Polsce Ludowej dużo wcześniej niż w wymiarze kulturalnym. Można mówić o dwóch zakresach porządku stalinowskiego w Polsce. Stalinizm kulturalny wiązał się z rewolucją w życiu umysłowym. Niewiele tej ideologii nie podlegało. Został „Tygodnik Powszechny”, wydawnictwa prywatne, a było jeszcze kilka, które zlikwidowano. Dla wielu ludzi, którzy interesowali się życiem naukowym, kulturalnym czy artystycznym, ten nagły mróz, jaki nastał w latach 1948 i 1949, mógł być zaskoczeniem. Już nawet dla kogoś, kto miał piętnaście lat i dopiero wchodził w życie intelektualne jako czytelnik prasy, słuchacz radia, człowiek interesujący się literaturą i książkami, ta zmiana była odczuwalna, mimo że ja i moi rówieśnicy mieliśmy bardzo krótką perspektywę. Właśnie wtedy zacząłem czytać prasę kulturalną, wpadały mi w ręce czasopisma już ściśle stalinowskie.

Na przykład „Nowa Kultura”?

To niezwykłe, ale „Kuźnica” i „Odrodzenie”, niezależnie od tego, co się myśli o ich kompromisach ideologicznych, sposobie polemik, były czasopismami inteligentnie redagowanymi i dla inteligentów. One były całkiem dobre, zlikwidowano je, nastała epoka „zlewek”; najpierw zlały się partie, potem wspomniane czasopisma, i to już było zupełnie co innego. Pamiętam haniebny artykuł pod tytułem Upiory polonistyki w jednym z pierwszych numerów „Nowej Kultury”; autorką była osoba, którą potem poznałem. Nie pomyślałbym, że ta kulturalna, wykształcona pani mogła napisać coś tak obrzydliwego i agresywnego. Nie odstraszyło mnie to jednak od pójścia na polonistykę.

Byłem już wtedy zapamiętałym słuchaczem muzyki z Polskiego Radia, innych źródeł nie było wiele. Czasem w latach szkolnych chodziłem na koncerty, to nie mogło być częste. Zaczęto grać trochę inną muzykę, zwłaszcza jeśli chodzi o wiek XX. Wszystko wyglądało dość odstraszająco. Propaganda głosiła, że realizm socjalistyczny jest przyszłością wszystkich dziedzin sztuki. To, co pod tą nazwą powstawało, było dość nudne i nieciekawe, może poza muzyką.

Literackim symbolem stalinizmu w literaturze są powieści produkcyjne. Czy tego typu topornie propagandowe utwory rzeczywiście były lansowane przez władze jako przyszłość literatury?

Oczywiście, ukazywały się recenzje, w teatrach grano socrealistyczne sztuki. Pamiętam, że w czerwcu 1950, na rok przed maturą, zorganizowano w naszym liceum interesującą wycieczkę do Torunia. Nigdy wcześniej w Toruniu nie byłem. Pokazano nam miasto i wzięto do teatru. Trafiliśmy na sztukę pod tytułem Brygada szlifierza Karhana, niejakiego Vaška Káni, czeskiego pisarza, która zresztą stała się symboliczna jako przykład socrealizmu. To było coś koszmarnie nudnego, z tego przedstawienia zapamiętałem tylko jedną scenę: w czasie sporu jeden z bohaterów rzuca w drugiego butem. Nie zbudował mnie ten spektakl ideologicznie, w głowie utkwił mi tylko ten szczegół. Myślę, że dyrekcja toruńskiego teatru była wielce ukontentowana, że na przedstawienie przyszła wycieczka, bo zajęła trzydzieści czy czterdzieści foteli. Mówiło się, że największe powodzenie sztuki socrealistyczne mają w miastach garnizonowych, tam zaganiali żołnierzy do oglądania tych wspaniałości. Takich spektakli wystawiano sporo. Janusz Odrowąż-Pieniążek wspomina w jednym z opowiadań sztukę pod tytułem Pieją koguty, pisarza sowieckiego, Litwina, który się nazywał Juozas Bałtuszis. To była sztuka o tym, jakim dobrodziejstwem dla wiejskiego ludu jest kolektywizacja. Z filmu socrealistycznego pamiętam jeden, który obejrzałem czterdzieści lat później, Jasne łany. Nie przypominam sobie, kto to cudo reżyserował. Rolę bohatera negatywnego grał znakomity aktor Andrzej Łapicki, elegancki, przystojny, bardziej nadawał się do grania hrabiów niż pozytywnych parobków.

Czytałeś wtedy jakieś powieści socrealistyczne?

Moja matura przypadła na rok 1951, przeczytałem dwie powieści socrealistyczne, czyli Fundamenty Jerzego Pytlakowskiego, jeszcze jak na socrealizm nie najgorszą. I przeczytałem Numer 16 produkuje pisarza Jana Wilczka, który potem był chyba wiceministrem kultury, o fabryce cukierków. Tę powieść wydano dla szkół w wersji skróconej, ją właśnie czytałem. W czasie studiów przeczytałem Władzę Konwickiego; była głośna. Czytałem też Przy budowie Konwickiego, nieco lepszą. Władza była powieścią polityczną o odchyleniu prawicowym. Myślę, że jeśli kiedyś ukażą się dzieła zebrane Konwickiego, on na to zasłużył, ta powieść zostanie pominięta, bo jest straszna. Potem była jeszcze następna książka Konwickiego, Godzina smutku, opowiadanie o problematyce polityczno-moralnej: czy sekretarz partii może zdradzać żonę. Nie pamiętam, jak ten dylemat został rozwiązany. Sam pomysł dość groteskowy, utwór pokazuje zakłamanie w sferze obyczajowej połączone z purytanizmem.

Obok głównego wątku walki z wrogiem klasowym pojawiały się w literaturze realizmu socjalistycznego inne wątki – moralne, obyczajowe, przedstawiane zgodnie z regułami etyki komunistycznej, tę etykę propagujące.

Powiedziałbym, że istniał mocno utrwalony schemat fabularny utworów socrealistycznych: dobrą komsomołkę czy dobrą zetempówkę uwodzi chłopak miglanc – jest leniwy, nie ma ochoty do nauki, do pracy, jest po prostu nicponiem. Staje się dobrym członkiem społeczności, przykładnym członkiem organizacji młodzieżowej, bo pozytywna bohaterka komsomołka na niego oddziałuje i on się staje słuszny ideologicznie. Czyżby to był przejaw socrealistycznego feminizmu? Nie pamiętam żadnej książki z tamtych czasów, w której byłaby sytuacja odwrotna, czyli dziewczyna do niczego, nieodpowiedzialna, leniwa, romansowa, której żadne poważne sprawy nie interesują, zostaje naprowadzona na właściwą drogę przez chłopaka. Takiej konwencji nie było, nie wiem, czym to wytłumaczyć.

Literatura socrealistyczna była dość tradycyjna, jeżeli chodzi o obyczajowość, tak jak cały stalinizm, zwłaszcza w wersji oryginalnej, radzieckiej. Kobieta jest tam uprzedmiotowiona, często traktowana jako nagroda dla głównego bohatera albo jako przeszkoda do pokonania, na drodze do uzyskania pełnej świadomości politycznej. Walka klasowa toczyła się, bywało, również na tym odcinku, jak w powieści Aleksandra Ścibora-Rylskiego Węgiel. Tam jest zdanie narratora, które dobrze zapamiętałem: „Ciapka Migoniowa była złą żoną”. To była żona głównego pozytywnego bohatera, dyrektora kopalni z awansu. Ale, rzeczywiście, niektóre filmy socrealistyczne niosą, jak mówiłeś, również treści feministyczne, na przykład głośna Przygoda na Mariensztacie czy Autobus odjeżdża 6.20 z Aleksandrą Śląską jako tą, która emancypując się, zmienia również tradycjonalną świadomość swojego męża. Można by znaleźć takich przykładów więcej.

Pomyślałem w tej chwili, że gdyby ksiądz Pirożyński wydawał swój poradnik dla katolickiej młodzieży po 1945 roku, tak jak przed wojną (jego interesowały głównie problemy erotyczne w fabułach powieściowych), to mógłby te powieści albo zalecać, albo uznać za moralnie obojętne. O tym paradoksie dużo by mówić. Strona obyczajowa dydaktyki stalinowskiej była niewątpliwie manipulowana, spatriarchalizowana, bardzo tradycyjna. Powieści tych czytałem niewiele. Jakie książki się ukazywały? Jeśli chodzi o literaturę zachodnią, publikowano sporo dzieł klasycznych. Kosztowały niewiele i były wydawane przy różnych gazetach. Myślę, że te książki już nie istnieją, rozpadły się dosłownie. Drukowane na najgorszym papierze, sklejone, rozpadały się po pierwszym czytaniu albo nawet przed. Panie, które za dawnych czasów czytały Courths-Mahlerową, różne romanse, nie miały dostępu do nowych książek tego rodzaju, bo ich nie wydawano. Mogły czytać Madame Bovary, Annę Kareninę, Czerwone i czarne czy Eugenię Grandet jak zwykłe romanse. Jako uczeń wypożyczałem książki z pruszkowskiej biblioteki publicznej, była to dobra biblioteka, skoro mogłem w roku 1952 wypożyczyć z niej Ferdydurke i wiele innych książek wydanych w okresie międzywojennym. Przeprowadzano tam jakąś selekcję, ale wyrzucano niemal wyłącznie książki antyradzieckie. Pamiętam, że były potwornie zniszczone, o podartych stronach, jakieś przedwojenne romanse. Ja tego nie wypożyczałem, mnie interesowała inna literatura, ale po te książki ustawiały się kolejki. Nawet Rodziewiczówny przecież nie wznawiano.

Nie mówiąc o Mniszkównie czy Zarzyckiej. To była przewrotna forma przemocy komunistycznej, przymuszanie ludzi do czytania Balzaka czy Stendhala, a mówiąc serio – pewien wybór kulturowy, postulowany też, na przykład, przez środowisko „Kuźnicy”, zwłaszcza Stefana Żółkiewskiego, realizowany również po Październiku, ograniczający dostęp czytelnikom do literatury uważanej nie tylko za ideologicznie szkodliwą, ale też po prostu za zwykłą szmirę.

Jeśli chodzi o spektakle, to obok takich, jak Pieją koguty, były wystawiane sztuki klasyczne, całkiem dobre. Wspomnę o pięknym przedstawieniu Mąż i żona Fredry, wyreżyserowanym przez Bohdana Korzeniewskiego, granym przez czworo znakomitych aktorów w warszawskim Teatrze Kameralnym, który już nie istnieje. W repertuarze kinowym pojawiły się Zakazane piosenki, które były pierwszym powojennym filmem; obejrzałem je kilka lat temu w telewizji nie bez przyjemności. Dużo jest w nim jeszcze klimatu czy formy kina przedwojennego, paradoksalnie rozrywkowego, skoro to jest opowieść o okupowanej Warszawie. Filmów polskich było niewiele, powstawały dwa, trzy rocznie. Wyświetlano masę obrazów sowieckich. Wydaje mi się, że sprowadzano absolutnie wszystko. Jeśli chodzi o filmy zachodnie, to w okresie stalinowskim w większości dopuszczano te, które służyły propagandzie, aczkolwiek zdarzały się wyjątki. Wyświetlano francuskie, niektóre rozrywkowe, jak Fanfan Tulipan, który miał ogromne powodzenie, czy ekranizacje klasycznych powieści. Filmów z szerokiego świata po 1956 roku sprowadzano znacznie więcej, kryterium było inne, mianowicie kupowano te, które nie były antykomunistyczne, nie szkodziły oficjalnej wizji świata i oficjalnej propagandzie. Natomiast w okresie socrealizmu – można powiedzieć – robiono też propagandę cudzymi rękoma. Tym się tłumaczy, że w latach stalinowskich na ekranach polskich kin było dużo neorealistycznych filmów włoskich, znakomitych zresztą, i miały one duże powodzenie. To był Rzym, godzina 11, Gorzki ryż, Złodzieje rowerów, wspaniały film Vittoria De Siki. Intencja była taka: idźcie do kina i patrzcie, jak okropny jest kapitalizm. Chciałbym wspomnieć skrajnie lewicowy Cud w Mediolanie De Siki. Miał duże powodzenie, podobnie jak inne filmy włoskie, zwłaszcza u młodszych widzów, co było reakcją na socrealistyczny banał. W literaturze próbą stworzenia groteski socrealistycznej była opowieść Jerzego Andrzejewskiego o Zadufkach.

Można by powiedzieć, używając kategorii przez ciebie wprowadzonej do badań teoretycznoliterackich, że w takich przypadkach dochodziło do rozejścia się stylu odbioru oczekiwanego przez władzę ze stylem odbioru publiczności, która oglądała te filmy inaczej, szukała w nich odmiennych treści, niż powinna.

Bo one były interesujące, zwłaszcza na tle ówczesnych filmów sowieckich, i były świetnie zrobione.

To tak, jak z tą wystawą, na której pokazywano propagandowy obraz kapitalistycznej Ameryki, a publiczność chodziła, bo chciała zobaczyć, jak wygląda nowoczesna łazienka.

Filmy radzieckie były różne gatunkowo, zdarzały się niemal operetkowo śpiewane. Przykładem jest obejrzany przeze mnie, nie wiem jakim cudem, film o kołchozach Kubańscy Kozacy, kolorowy, z popisami wokalnymi. Na filmie Młoda gwardia byłem dlatego, że cała klasa poszła, to był obowiązek. Na inne filmy socrealistyczne nie chodziłem. W tamtych czasach powstała instytucja „koników”, którzy kiedy tylko otwierano kasę, wykupywali bilety, a potem drożej je sprzedawali. Kin było stosunkowo niewiele, gdy wyświetlano filmy takie jak Fanfan Tulipan, to brakowało biletów.

Tak więc w praktyce wyglądała stalinowska rewolucja kulturalna.

Zapamiętałem te lata jako okres wielkiej nudy widocznej we wszystkim. Nuda była konstytutywną cechą stalinizmu, co wynikało z rytualizacji, monotonizacji i narzuconych schematów ideologicznych, z lęku przed ich naruszeniem. Ta nuda objawiała się w sztuce, chociaż – jak już powiedziałem – akurat nie w muzyce (wrócę do tego wyjątku). Fatalny repertuar kin, w teatrze może coś się jeszcze zdarzało, gazety były nudne, radio też. To, co oficjalnie podsuwano czytelnikom i widzom, było z reguły nieinteresujące. Nuda była porażająca. Interesujące stawało się wszystko, co poza nią wykraczało. To mogły być błahe filmy, byle jakie przedstawienia i tym podobne. Kiedy w latach 1954–1956 repertuar kin się poprawiał i zaczęły się pojawiać przeciętne romanse, miały niesamowite powodzenie. Po latach ascetycznej nudy jakaś miłosna historia z Jeanem Marais (popularnym aktorem francuskim) stawała się wydarzeniem.

Mówiąc o nudzie, wyjdę poza sprawy kina, książek, wystaw; one były nudne przez schematyczność, były propagandowe, można było się domyślać, co się stanie, ta nuda była zaprojektowana. Stała się jednym z głównych współczynników codzienności. Tak było na Uniwersytecie. Obowiązywała dyscyplina studiów, była formą zniewolenia studentów. Zmuszano ich do wysiadywania na wykładach, które nie zasługiwały na to, żeby ich słuchać. Dyscyplina studiów działała demoralizująco także na wykładowców. Ten, kto miał wykład obowiązkowy, nie musiał się starać, bo wiedział, że będzie mówił do pełnej sali. To jest luksus dla wykładowcy. Większość wykładających na polonistyce z tego osobliwego przywileju korzystała. Niesłychaną nudą zionęły przedmioty ideologiczne, dużo tego było, między innymi ekonomia polityczna, dla polonistów przedmiot zbyteczny.

Miałem go na studiach w latach osiemdziesiątych. Cały rok wykładów, potem egzamin.

Na początku ten wykład był w miarę interesujący, bo prowadzili go sensowni ludzie, potem przyszedł jakiś taki mętniak marksistowski i to był już koszmar – marksizm rozumiany jako komentarz do Historii WKP(b). Krótkiego kursu, a do tego ćwiczenia. To był rodzaj indoktrynacji na chama, indoktrynacji robionej nożem rzeźniczym.

Każdy, kto zna tę książkę, może to sobie wyobrazić.

Muszę się pochwalić, że w latach dziewięćdziesiątych napisałem artykuł o Krótkim kursie jako klasycznym przykładzie narracji mitologicznej. Artykuł został przełożony na rosyjski, ukazał się w dobrym czasopiśmie i mam wrażenie, że to nie była podróż do Tuły z samowarami. Przekład zainicjował profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Wasilij Szczukin, za co jestem mu wdzięczny. Rzadko się zdarza, żeby rozprawę autora z zewnątrz tłumaczono w kraju, którego historii ona dotyczy.

Ranga przedmiotów, o których mówisz – materializmu dialektycznego i historycznego – w świecie stalinowskim była zasadnicza jako fundamentów światopoglądu i metodologii naukowej.

Bardziej światopoglądu niż metodologii. Niektóre z tych wykładów studenci nazywali religią. Pełniły funkcję wprowadzania w system światopoglądowy. Nie jego analiza, tylko uczenie wiary, stalinowskiego katechizmu. To była katecheza ideologiczna. Niektóre wykłady łączyły się z ćwiczeniami, tego było strasznie dużo. Jeżeli chodzi o wykłady, to znajdowali ludzi, którzy mieli o czymś pojęcie, natomiast ćwiczenia prowadzili w większości partyjni studenci z innych wydziałów. Wtedy jeszcze szkolnictwo partyjne, gdzie kształcono tych katechetów marksizmu, było w zalążku. W jednym z tomów opowiadań przedstawiłem studentkę rusycystyki; trafiłem do grupy, którą ona uczyła marksizmu. Była głupichą, a przy tym osobą rekordowo antypatyczną, traktowała studentów jak wrogów, i to nie tylko wrogów klasowych w jej mniemaniu, ale również osobistych. Była na bardzo niskim poziomie, obawiała się, że studenci zapędzą ją w kozi róg, czyli po prostu zdemaskują. Pokazywała swoją siłę. W opowiadaniu zmieniłem jej nazwisko, właściwie zapisałem od końca, i zatytułowałem to opowiadanie Towarzyszka Kawon. Była jedną z partyjniaczek, które na wydziale, wtedy istniał wydział filologiczny, obejmujący wszystkie filologie, odgrywały ogromną rolę. Ona była trochę starszą od studentów partyjną aktywistką.

Komunistom w Polsce brakowało kadr, wykształconych marksistów, trzeba je było dopiero stworzyć. W tym celu rozpoczęto reformę polskiej nauki.

Uczelnia kształcąca „czerwoną profesurę” powstała później. To był Instytut Kształcenia Kadr Naukowych, potem nosił różne nazwy.

Na jego czele stał Adam Schaff, który zrobił doktorat i habilitację w Moskwie.

Pamiętam, że zwłaszcza ćwiczenia prowadziły osoby słabo wykształcone, niemające pojęcia o niczym. W Kręgach obcości opowiedziałem o studencie prawa prowadzącym jedno z tych ideologicznych ćwiczeń, któremu wynikły dwa niezbite wnioski. Po pierwsze, że reakcyjny filozof angielski, niejaki Hume, polemizował z towarzyszem Leninem, a w czasie innych zajęć tak mu się wszystko poplątało, że doszedł do konkluzji, iż to świadomość określa byt, a nie odwrotnie. Młodym czytelnikom przypomnę, że było to jedno z założeń marksizmu – byt określa świadomość. Podobno któryś z kolegów polonistów, mocno partyjny, na jakimś wydziale przyrodniczym prowadził analogiczne zajęcia z jednego z tych marksistowskich przedmiotów.

Ta historia pokazuje poziom tej przymusowej ideologicznej katechezy. Zamiast kształcić, zaprowadzano dyscyplinę.

Student to miał być ten, który nie ma czasu na nic, a wymagano, żeby się uczyć. Do tego dochodziły zajęcia z pedagogiki, prowadzone też przez Bóg wie kogo. Posługiwano się podręcznikami tłumaczonymi z rosyjskiego. Jeżeli chodzi o nudę stalinizmu, to wynikała nie tylko z ideologizacji programu studiów, ale również ze sposobu zaprojektowania życia akademickiego. Odbywały się nieustanne masówki, zebrania i to dotyczyło wszystkich, nie tylko należących do ZMP, zresztą prawie wszyscy należeli. Niesamowita strata czasu. Wszystko było tak pomyślane, że każdy miał kontrolować każdego. Każdy mógł wystąpić w roli oskarżyciela i donosiciela. Pod tym względem było to nader perfidnie pomyślane. Działała zasada, którą świetnie opisała Hanna Świda-Ziemba jako rozbijanie małych grup. To była stała praktyka. Zalecano formowanie kolektywów (kiedy słyszę słowo „kolektyw”, to nadal robi mi się nieprzyjemnie, kojarzy mi się to ze sztucznym narzucaniem niby-społecznej, niby-grupowej wspólnoty), a naprawdę prowadzono politykę nieustannej atomizacji; nikt do nikogo nie miał prawa mieć zaufania.

To jak u Michela Foucaulta w jego interpretacji panopticum jako formy organizacji społecznej, gdzie w każdym momencie człowiek czuje się obserwowany, kontrolowany, co wymusza pożądane przez władze zachowania, samokontrolę i konformizm. To się udało osiągnąć.

Tak. Muszę powiedzieć, że na moim roku było kilka dziewczyn, które się w tym specjalizowały. W którejś z opowieści wspomnieniowych nazwałem je zetempowskimi megierami i tę nazwę bym podtrzymał. Zwłaszcza że one rozgrywały osobiste kompleksy. Trafiła im się okazja, żeby pokazać swoją ważność, żeby się dowartościować. Oczywiście byli też tacy mężczyźni, ale ja akurat zapamiętałem koleżanki.

Było więc nudno, ale i niebezpiecznie?

Wciąż słyszało się o jakichś drakach. Pamiętam taką historię z roku 1955: oskarżono naszego kolegę o to, że jego dziewczyna, która była studentką innego wydziału, dokonała aborcji pod auspicjami matki tego kolegi. Dwie osoby chodziły do każdej z grup na polonistyce i mówiły, jakiej to strasznej zbrodni dopuścił się ten kolega. A dzisiaj tak zwani obrońcy życia głoszą, że zgoda na aborcję to jest przejaw stalinizmu. Za Stalina aborcja była zakazana, a jednym z przejawów liberalizacji prawa po Październiku było to, że te zabiegi dopuszczono. Gdyby oskarżenie padło w pełni stalinizmu, cała historia mogła by się skończyć więzieniem. To było naruszenie prawa.

Nuda wyrażała się też w tym, że poza działaczami nikt nie miał prawa się niczym wyróżniać. Prawo bycia osobą wyróżniającą się miał w istocie tylko niejaki Josif Wissarionowicz Dżugaszwili – Józef Stalin. On miał być jedyną osobowością, a reszta winna być szara w sensie jak najbardziej dosłownym. Czasem się to nie udawało. Pewna koleżanka, studiująca polonistykę rok czy dwa wyżej, wiele lat później opowiedziała mi taką historię, która wydaje się charakterystyczna i w jakimś sensie budująca. Jedna z superdziałaczek zetempowskich, a one były gorsze od działaczy, bardziej fanatyczne, w większości nieobdarowane przez naturę urodą, domyślam się, że rekompensowały sobie kompleksy straszną gorliwością, otóż jedna z takich pań zwołała najbliższe koleżanki i powiedziała coś takiego: trzeba skończyć z burżuazyjną kokieterią, przestajemy się malować. Podobno dziewczyny zaczęły krzyczeć, nie przestajemy, nie przestajemy i ją zakrzyczały. Ta gorliwa zetempówka czy działaczka partyjna musiała zrezygnować, bo opór był silny i konsekwentny. Taki opór w innych kwestiach w okresie stalinowskim na ogół nie przynosił rezultatu. W tym przypadku się powiódł, bo ta działaczka była zbyt gorliwa. To mi się wydaje niezwykle charakterystyczne i symboliczne. Stalinizm był przeciwko kolorowości w najróżniejszym przekroju i przejawach. Kolorowe skarpetki były symbolem niezgody na uniformizację. O jakimś pisarzu, który się ubierał kolorowo, mówiono „bażant pokoju”. Nie wiem, o kogo chodziło. Przecież bikiniarze to byli ci, którzy nosili barwne krawaty, kolorowe skarpetki i wyróżniali się bujną fryzurą. Nie wiem, jak wyglądała fryzura nazywana plerezą...

W serii książek o Polsce Ludowej, wydawanej pod redakcją Marcina Kuli, ukazała się monografia autorstwa Macieja Chłopka na temat tej subkultury. Wszystkie atrybuty bikiniarza zostały tam szczegółowo przedstawione.

Z chęcią ją przeczytam. Kolorowość była podejrzana ideologicznie, należało być szarym. Bardzo ważna wydaje mi się sprawa oznak. Wszystko było odpowiednio wartościowane i semantyzowane. To był świat specyficznych znaczeń i mitów. Można to uogólnić, mówiąc, że im mniej wolności, im więcej rygorów, tym więcej symboli i oznak. W świecie demokratycznym kolor spodni, koszuli lub skarpetek może być oznaką takiego czy innego gustu, ale nie ma na ogół wymiaru ideologicznego, a już na pewno – politycznego. Choć obecnie to twierdzenie kwestionują tak zwane stroje patriotyczne. Tego typu elementy traciły oznakowość już od drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Przełomowym wydarzeniem, jeśli chodzi o stroje, był festiwal młodzieży w 1955 roku. Przyjechała lewicowa młodzież z całego świata, kolorowa, z różnymi bujnymi fryzurami, swobodnie się zachowująca. Wówczas stalinowska oznakowość uległa znacznemu ograniczeniu. Wyobrażam sobie, że niektórzy bardziej konserwatywni działacze partyjni i młodzieżowi byli tym zniesmaczeni. To była jedna ze zmian, które zakłócały ich światopogląd, ich wizję rzeczywistości.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Czas nieprzewidziany

Подняться наверх