Читать книгу Daleko od miłości - Michał Majewski - Страница 8
ОглавлениеRozdział I.
Klęska
Wiosna 2005 roku. Na jednym ze spotkań sztabowców PO ktoś nagle wypalił: „Okulary, niech Donald zacznie nosić okulary, bo wtedy będzie poważniejszy, bardziej dystyngowany”.
Współpracownik lidera PO: – To na szczęście upadło. To byłoby sztuczne, kretyńskie. Ale pokazywało, jaki mamy problem. Tusk był postrzegany przez ludzi jako facet w krótkich majteczkach.
1.
Do podwójnych wyborów – parlamentarnych i prezydenckich – zostało pół roku. W powietrzu czuć zmiany. Postkomuniści chwieją się na nogach po aferze Rywina. Platforma jest niesiona sukcesem Jana Rokity w komisji śledczej. Po wygranej partii w wyborach do europarlamentu w 2004 roku Tusk po raz pierwszy wierzy, że można przejąć władzę w kraju. Zaczyna przygotowywać do tego najwierniejszych politycznych druhów. Namawia Grzegorza Schetynę i Mirosława Drzewieckiego, żeby pozbyli się swoich prywatnych biznesów: „Grzesiek, nie możesz być ministrem i szefem Śląska Wrocław, a ty, Mirek, nie możesz być w rządzie i mieć szwalni w Chinach. Musicie wybrać, zadać sobie pytanie, czy zajmujecie się na serio polityką. Jeśli będzie na was ciążył choć cień podejrzenia, Rokita nigdy nie weźmie was do rządu”.
Ale w tamtym czasie wiatr wieje także w żagle innej partii – Prawa i Sprawiedliwości. Politycy obu ugrupowań zapowiadają, że jesienią 2005 roku utworzą koalicję PO-PiS. W obozie Kaczyńskich sprawa jest prosta – Lech staje do walki o prezydenturę, Jarosław będzie tworzył, zapewne z Platformą, przyszły rząd. Nie ma mowy o żadnym pęknięciu, rysach. Między braćmi bliźniakami nie ma na to miejsca. Zresztą Lech już ruszył do biegu i idzie mu świetnie. Jako pierwszy, już 19 marca 2005 roku, ogłosił, że chce być prezydentem. Jest liderem w sondażach. W Platformie sytuacja nie jest tak klarowna. Rokitę interesuje premierostwo – ma plan rządzenia i ogromną popularność. Wszędzie go pełno – w gazetach, telewizji, kolorowych magazynach. Ze swadą mówi o polityce, gotowaniu i upodobaniu do kapeluszy. Jest gwiazdą, twarzą Platformy. Nie jest nią Tusk, Grzegorz Schetyna czy Bronisław Komorowski. Dla nominalnego lidera, czyli Tuska, sytuacja jest niewygodna, niepewna.
On nie jest jeszcze tak zręcznym graczem, jakim będzie kilka lat później, ale niejedno już widział. Co prawda przesiedział z Rokitą dziesiątki godzin, tocząc przy czerwonym winie dysputy o polityce i rzymskich triumwiratach, ale braterstwa między nimi nie ma. Popularny poseł z Krakowa chadza własnymi ścieżkami, nie ma go w kręgu najbliższych Tuskowi działaczy, do których zaliczają się wówczas: Drzewiecki, Schetyna, Nowak, Graś, Krzysztof Kilian czy Jan Krzysztof Bielecki.
– Co będzie, jeśli Rokita bryknie i będzie chciał iść własną drogą? Szczególnie, że za partnera do rozgrywki przy budowaniu koalicji będzie miał zręcznego Jarosława Kaczyńskiego? Czy Platforma to przetrwa, a może pęknie? Gdzie będzie miejsce dla mnie? Takie pytania Donald sobie wtedy zadawał – opowiada nam jego współpracownik.
Szło również o to, że Rokita miał własną, autorską wizję przyszłego rządu, do którego chciał zaprosić także ekspertów, a nie tylko partyjnych notabli. W tej wizji dla części działaczy, którzy „robili politykę” z Tuskiem, nie było miejsca. Trudno, żeby byli tym zachwyceni. Wyjściem dla współtwórcy PO i jego przybocznych mógłby być skok do przodu, w kierunku prezydentury. Ale on nie chciał tej walki, bo bał się kompromitacji. Bardziej pasowała mu wygodna, bezpieczna funkcja marszałka Sejmu przyszłej kadencji. To były jego ambicje, ale zadziałał trochę według Wałęsowskiej zasady „nie chcę, ale muszę”.
– Do kandydowania został niemal przymuszony przez otoczenie. Prowadziliśmy w sondażach partyjnych, nie mogliśmy nie wystawić kandydata do prezydentury. Długo go młotkowaliśmy. Przekonywaliśmy, że popularność Platformy poniesie jego kandydaturę. Może nie wygra, ale zrobi dobry wynik, a sama kampania sprawi, że zaistnieje i wejdzie na inną polityczną półkę – opowiada działacz, który miał wpływ na decyzję o kandydowaniu Tuska w 2005 roku.
Wśród głównych namawiających był Grzegorz Schetyna. Padały argumenty, że lider ugrupowania musi wziąć odpowiedzialność na swoje barki. Wspominany był przykład Unii Wolności, która w 2000 roku nie wystawiała kandydata i sama wykluczała się z walki o władzę.
Tusk zgodził się, ale bez przekonania.
2.
Pierwsze sondaże były tragiczne. Poparcie na poziomie 3 procent, rozpoznawalność kandydata na niewiele lepszym. To był poważny problem wizerunkowy. Tuskowi brakowało znaczenia, charyzmy, siły. Kojarzył się bardziej z deficytem woli i chęci niż z ich nadmiarem.
Wspomina osoba z najbliższego otoczenia Tuska z połowy lat 2000: – Donald wypełnił ankietę dla jednej z gazet. Ulubione zajęcie: drzemka. Film, na którym płaczę: „Król Lew”. Na dodatek opowiadał też, że obsesyjnie boi się ciemności. Umówmy się, że nie bardzo to pasuje do wizerunku poważnego faceta, męża stanu.
Widzieli to wyborcy, dziennikarze i ludzie wewnątrz Platformy. Na początku lat 90. publicyści Janina Paradowska i Jerzy Baczyński napisali książkę „Teczki liberałów” – są to wywiady z ludźmi Kongresu Liberalno-Demokratycznego, m.in.: z Tuskiem, Janem Krzysztofem Bieleckim, Jackiem Kozłowskim, Januszem Lewandowskim. Na ostatnich stronach „Teczek” umieszczono zdjęcia. Na jednym z nich uwiecznieni zostali Bielecki, Jacek Merkel i Tusk – z niepewną miną. Podpis do fotografii brzmi: „Lider to ja?”.
Śmiało można napisać, że w początkach 2005 roku w tym podpisie było nadal coś aktualnego. Bo polityka, owszem, jest ważna dla Tuska, ale czy najważniejsza? Równie ważne jest to, żeby w ciągu dnia uciąć sobie drzemkę w gabinecie, zagrać w piłkę, pokibicować z kumplami przed telewizorem w sejmowym hotelu i wrócić na długi weekend do rodzinnego Trójmiasta.
A poza tymi wszystkimi brakami wizerunek przyszłego premiera nadwerężały: śmieszne imię, twarz luźnego chłopaka, dziwne wymawianie litery „r” oraz niechęć do przepracowywania się. I jeszcze coś. Notoryczny brak wiary we własne siły, wpadanie w depresyjny, katastroficzny nastrój.
Osoba, która była przy Tusku w 2005 roku: – Był taki zwyczaj, że po wystąpieniach w telewizji wysyłaliśmy Donaldowi SMS-y: „Świetnie wypadłeś”, „Było rewelacyjnie”, „Ale mu dokopałeś” i tym podobne. Nawet gdy ewidentnie skusił albo zawalił sprawę. Potrzebował tego. Gdy nie dostawał sygnałów, że był znakomity, gryzł się, zapadał się w sobie. Nieraz krzyczał w złości: „Pierdolę to, wyjeżdżam, jadę uczyć się angielskiego do Londynu!”.
Swoją drogą brak umiejętności porozumiewania się w obcych językach bardzo Tuskowi w tamtym czasie ciążył. W sierpniu 2005 roku, już w trakcie kampanii prezydenckiej, do Warszawy przyjechała Angela Merkel, przymierzająca się do objęcia stanowiska kanclerza Niemiec. Tusk miał z nią zaplanowane spotkanie. Był przerażony, spanikowany. „Jak ja będę z nią rozmawiał? W jakim języku? Przecież wyjdę na idiotę” – dzielił się wątpliwościami ze swym sztabem.
Najróżniejszych zahamowań i niewiary było w głowie Tuska niemało. W tej sytuacji sprawy postanowiono oddać w ręce specjalisty.
3.
Kandydatem zajęła się Natalia de Barbaro, psycholog specjalizująca się w szkoleniach z dziedziny komunikacji i przywództwa. Wcześniej, wraz z mężem Wojciechem Modelskim, prowadziła kampanie wyborcze dla Jana Rokity. W 2005 roku dziennik „Rzeczpospolita” opisywał: „Gdy Rokita w 2002 roku walczył o prezydenturę Krakowa, głównym sztabowcem była właśnie ona. I wtedy miała pierwszy kontakt z Tuskiem, którego poprosiła o pomoc. Tusk zadanie wykonał. I otrzymał od pani Natalii telefon. »Bardzo dziękuję, schrzanił pan wszystko, co tylko mógł« – usłyszał . Dwa lata później poprosił de Barbaro o pomoc. »Na początku kampanii wszyscy moi ludzie mnie chwalili, mówili, jaki jestem świetny. Zwróciłem się do Natalii, bo wiedziałem, że tego robić nie będzie« – tak o kulisach doradztwa opowiada Tusk”.
Ci, którzy Tuska dobrze znają, uważają, że kampania 2005 roku bardzo go odmieniła. Bez wątpienia wpływ na to miał właśnie psychologiczny trening, czyli „coaching”, któremu został poddany polityk.
– Natalia pracowała z nim, korzystając z metod Stephena R. Coveya – opowiada osoba, która działała przy tej kampanii.
Covey to amerykański autor bestsellerów na temat rozwoju osobistego i przywództwa. Światową sławę przyniósł mu poradnik „Siedem nawyków skutecznego działania”. Napisał też „Zasady skutecznego przywództwa”. Te książki, w kontekście późniejszych zachowań Tuska, są bardzo ciekawą lekturą. Zasady z podręczników lider PO będzie pielęgnował, twórczo rozwijał w swej działalności w kolejnych latach.
Podstawą kanonu Coveya jest pojęcie proaktywności. Przejmowanie inicjatywy, kontrolowanie wydarzeń, stanowczość, zdawanie sobie sprawy, że to właśnie ja jestem panem sytuacji. To wszystko będzie później widać w wewnętrznych grach platformerskich, w zręcznie prowadzonych pojedynkach politycznych z prezydentem Lechem Kaczyńskim, w sposobie sprawowania premierowskiej władzy.
Elementarną zasadą – wedle Coveya – jest zaczynanie jakiegoś działania z wizją, jak ma ono wyglądać na końcu. Akurat w najbliższym otoczeniu Tuska przez ostatnie lata funkcjonowało słowo klucz, które było synonimem finału, mety, końca. „Projekt”, bo o ten rzeczownik chodzi, oznacza w platformerskim slangu zdobycie trzech ośrodków władzy – rządu, parlamentu, prezydentury. To się wypełniło w 2010 roku. Czy to była wizja końca? Jaka jest teraz? Osobista hegemonia na lata, odejście w niedalekiej przyszłości na stanowisko w strukturach Unii Europejskiej, prezydentura w 2015 roku? Problem z odgadnięciem intencji Tuska, który skrywa własne zamiary, mają nawet najbliżsi współpracownicy.
Covey uczy, że ważne jest empatyczne słuchanie tego, co ma ci do powiedzenia rozmówca. W tym akurat Tusk, jeśli tylko ma ochotę, osiągnął niedoścignioną biegłość.
„Potrafi uwieść każdego, jest jak kobieta – opisywał Janusz Palikot w książce, wywiadzie rzece „Ja, Palikot”, przeprowadzonym przez Cezarego Michalskiego na przełomie 2009 i 2010 roku – pełna uwaga, oczy roześmiane, zwracanie się dokładnie do tej osoby, czynienie jej szczególnie ważną”.
Grzegorz Schetyna tłumaczy nam: – Gdy Tusk jeździ do Sopotu na weekend, normalnie na ulicy rozmawia z ludźmi. Wyłapuje, co ich trapi, cierpliwie słucha, co mają do powiedzenia. Ma do tego ogromny talent.
Kolejna z naczelnych zasad amerykańskiego eksperta jest taka, żeby „najpierw zrozumieć, a dopiero potem być zrozumianym”. Tusk, przynajmniej zanim w 2009 roku rozgonił swe najbliższe zaplecze, chętnie wsłuchiwał się w opinie współpracowników, tolerował ostre dyskusje, „oddychał płucami Platformy”, jak określał to Jan Rokita. Dopiero potem decydował się na krok, decyzję. Trochę jakby stosował cytowane przez Coveya prawo cieśli – mierz dwa razy, tnij raz.
Autor psychologicznych bestsellerów dużo miejsca poświęca temu, by w centrum swych zainteresowań mieć podstawowe wartości. W tym kontekście w książkach Coveya często mowa jest o małżeństwie, rodzinie. Akurat w tej dziedzinie widać u lidera PO wyraźny zwrot w ostatnich latach. Związek premiera przechodził przez burzliwe kryzysy, o czym Tusk i jego żona sami wspominali. Dziś to przeszłość. Na finiszu kampanii prezydenckiej 2005 roku Tuskowie wzięli ślub kościelny, dwadzieścia siedem lat po cywilnym. Podkreślali, że wpływ na tę decyzję miały przeżycia związane ze śmiercią Jana Pawła II wiosną 2005 roku, ale też coraz bliższa znajomość z Tomaszem Arabskim, który utrzymuje bliskie kontakty ze środowiskami katolickimi. Swoją drogą w książkach Coveya (zdeklarowanego mormona) sprawy religii mają swoje miejsce. Amerykanin podkreśla znaczenie duchowości w codziennym życiu, podpowiada, by przywiązywać do tego wagę.
Wracając do rodziny, widać, że od kilku lat Tusk stawia ją w centrum zainteresowania. „Dawny” Tusk taki nie był. Ten dzisiejszy goni na przeciągające się weekendy do Trójmiasta, spaceruje z wnukiem po sopockich deptakach; widać, że nie jest to wymuszone, robione pod publiczkę i zdjęcia w tabloidach. Premier dostał też, w pozytywnym sensie tego słowa, absolutnego bzika na punkcie swojej dwudziestoczteroletniej córki.
– Chcesz zginąć z ręki Tuska, powiedz coś złego o Kaśce i już cię nie ma – mówi jeden z polityków Platformy.
Znany publicysta, sprzyjający Tuskowi, użył w swoim tekście retorycznego chwytu. Szło o kary za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków. Dziennikarz napisał, co by było, gdyby taką niewielką ilość policja znalazła u Katarzyny Tusk. Premier śmiertelnie się obraził, uznając, że jest to podejrzenie rzucone bezpośrednio na jego córkę. Widać, że nadrabia to, co za sprawą polityki stracił w latach 80. i 90. z życia osobistego; rodzina stała się dla niego bardzo ważna.
W kontekście zachowań Tuska ciekawa jest zasada Coveya określana jako „ostrzenie piły”. Pojęcie pochodzi z przypowieści o facecie, który spotyka w lesie drwala ścinającego drzewa tępą piłą. Pilarzowi idzie fatalnie, facet mu podpowiada: „Niech pan to naostrzy, pójdzie lepiej!”. Wściekły drwal odburkuje, że nie ma czasu, gdyż od wielu godzin piłuje. Przypowieść jest o tym, że jeśli nie „naostrzymy piły”, nie zrobimy przerwy, to przegramy, zamęczymy się, nie będziemy skuteczni. Covey widzi „ostrzenie piły” w kilku wymiarach – m.in. w gimnastyce umysłu, ciała. W tym Tusk osiągnął sprawność mistrzowską. Będąc premierem, potrafi zagrać na tydzień trzy mecze w piłkę, biega po plaży z Sopotu do Gdańska, a każdą przebieżkę kończy kąpielą w Bałtyku. Dyscyplina wobec własnego ciała, dawanie sobie wystarczającej dawki snu są w systemie Coveya bardzo istotne.
Współpracownik Tuska: – Potrafi zamknąć wieczorem spotkanie tekstem: „Kończymy. Muszę się wyspać, rano mam ważną rozmowę, jeśli się nie wyśpię, będę bez formy i nic się nie uda”.
Amerykański ekspert od osobistego rozwoju zaleca też gimnastykę umysłu, która polega m.in. na sięganiu po literaturę.
Janusz Palikot opowiadał w książce „Ja, Palikot”: „Wojciech Duda jest facetem, który robi dla Tuska konspekty książek, których będąc premierem, Tusk nie ma kiedy przeczytać w całości, ale chce je znać. Ostatnio Duda podrzucił mu konspekt »Czarnej mszy« Johna Graya. Tusk doszedł do wniosku, że to jest ważna książka, i zamówił konspekt. Bierze go potem do samolotu i czyta. Niedawno mnie zaskoczył. Krzysztof Rutkowski z Paryża zrobił mu ściągawkę z książki Pascala Quignarda. I nagle wchodzę na jakieś spotkanie, a Tusk mnie przepytuje z Quignarda tak, że wymiękłem. (…) On naprawdę przez wszystkie te miesiące urzędowania ma absolutną zasadę: raz w tygodniu konspekt jakiejś książki do przejrzenia. (…) On nad tym naprawdę pracuje, mało jest takich ludzi, którzy na tyle dbają o swój język, kategorie, pojęcia, o świeżość”.
4.
Osoba z „dworu” Tuska, która w ostatnich latach wypadła z polityki: – 2005 rok był przełomowy dla niego. Doszło do niego, że jeśli ma wygrywać i się liczyć, to musi wziąć się za siebie. On miał takie ulubione słówko „słowiańszczyzna”. Chodziło o to, że Polacy lubią się zebrać, napić, pogadać, powymyślać jakieś projekty, ale nie biorą się do roboty. I zaczął walczyć „ze swoją własną słowiańszczyzną” – dieta, angielski, książki. Jakby chciał dać przykład otoczeniu, że wreszcie traktuje sprawy poważnie.
Oczywiście żartem byłoby pisanie, iż szef Platformy połknął wiedzę z psychologicznych poradników i dzięki temu stał się postacią ważną w polskiej polityce. Po prostu tamte nauki z 2005 roku pomogły mu poustawiać ważne sprawy w głowie. Tusk jest bystry i pojętny, co przyznawali nawet jego przeciwnicy.
Lech Kaczyński w 2006 roku w książce „Alfabet braci Kaczyńskich” Michała Karnowskiego i Piotra Zaremby mówił: „To poważny polityk, inteligentny, prowadzący zresztą różne gry”. A w 2010 roku na kilka tygodni przed katastrofą smoleńską w książce „Lech Kaczyński. Ostatni wywiad” Łukasza Warzechy (zatytułowanej tak oczywiście później): „Nie chciałbym nie doceniać Donalda Tuska. Uważam, że on bardzo przewyższa w sensie intelektualnym swoich kolegów z Platformy Obywatelskiej”.
– Na to, jaki jest dziś Tusk, wpłynęło jeszcze jedno. Chodzi o przebieg podwójnej kampanii wyborczej z 2005 roku – tłumaczy minister z kancelarii premiera.
Dla lidera PO to był emocjonalny rollercoaster z koszmarnym finałem. Przed wakacjami 2005 roku sondaże są katastrofalne. Tuska nie ma nawet na pudle w prezydenckim wyścigu. Wyżej stoją: Lech Kaczyński, Zbigniew Religa, Włodzimierz Cimoszewicz. Zamiast dobrego wyniku szykuje się kompromitacja. Ale sytuacja się odmienia. Religa nie ma za sobą partyjnej machiny, która popchnie jego kandydaturę. Brak mu struktur i pieniędzy. Słynny kardiochirurg zaczyna pikować w sondażach. W sierpniu Kaczyńscy, wymęczeni najwcześniej rozpoczętą kampanią, jadą do leśniczówki w północno-zachodniej Polsce ładować akumulatory przed jesienną rozgrywką. Tusk wykorzystuje ten czas. Jedzie do Grodna stanąć w obronie Związku Polaków na Białorusi tępionego przez reżim Aleksandra Łukaszenki. Zdjęcie „zbawcy”, przed którym klęczą uciśnieni Polacy, obiega krajowe media. Kandydata PO wszędzie jest pełno. W telewizji puszczana jest przykuwająca uwagę reklamówka wyborcza. Tusk pokazuje najbliższą rodzinę, przedstawia się jako były działacz opozycji, nie żaden lekkoduch i leniuszek, ale facet, który ciężko pracował, a w latach 80. na chleb musiał zarabiać malowaniem kominów. Przy ulicach też „mnóstwo Tusków”. Polskę zalewają tysiące billboardów z podobizną polityka Platformy i z hasłem „Prezydent Tusk – człowiek z zasadami”. Do tego daje się zauważyć blisko osiemset billboardów promujących ciężkostrawną książkę „Solidarność i duma”, która w ówczesnym zamierzeniu ma stać się polityczno-ideowym credo Tuska. Tytuł wychodzi w wydawnictwie Janusza Palikota, który ciąży w stronę idącej po władzę Platformy.
„Jeden egzemplarz w księgarni musiałby kosztować z 1000 złotych, żeby wystawienie tych billboardów się Palikotowi kalkulowało” – drwią w samej Platformie, ale przedsięwzięcia przynoszą efekt.
Tusk ma najdroższą kampanię ze wszystkich kandydatów. Wydano na nią oficjalnie, jak się potem okaże, ponad 14 milionów złotych. Lider Platformy pnie się w sondażach. Skok to również efekt tego, że w dziwnych okolicznościach politykowi PO ubywa poważny kontrkandydat. Idzie o Włodzimierza Cimoszewicza. W połowie sierpnia wybucha sprawa Anny Jaruckiej, byłej asystentki polityka lewicy. Jarucka – za pośrednictwem mecenasa Wojciecha Brochwicza – trafia do polityka PO Konstantego Miodowicza, który zasiada w sejmowej komisji śledczej zajmującej się sprawami afer paliwowych. Posłowie badają wówczas, dlaczego Cimoszewicz w oświadczeniu majątkowym pominął kupno akcji Orlenu w 2002 roku. Były premier oraz szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych twierdzi, że po prostu się pomylił. Jarucka ma inną wersję. Twierdzi, że Cimoszewicz zlecił jej podmianę oświadczenia, tak by transakcja nie wyszła na jaw. Jako dowód przedstawia upoważnienie podpisane przez polityka. Miodowicz dumnie prezentuje dokument dziennikarzom jako potwierdzenie publicznych kłamstw kandydata na prezydenta. Szybko okazuje się, że upoważnienie jest sfałszowane, a wiarygodność Jaruckiej żadna. Sztabowcy polityka lewicy ogłaszają, że rękami pułkownika Miodowicza Platforma wykańcza konkurenta Tuska. Na nic się to nie zdaje. Wiara w pryncypialność, osobistą uczciwość Cimoszewicza zostaje na wiele dni zachwiana. Sondaże lecą w dół i zniechęcony polityk rezygnuje z ubiegania się o prezydenturę. To ważny moment. Na polu walki zostaje dwóch konkurentów: Tusk i Lech Kaczyński. Mimo upływu lat pytania o kulisy sprawy Jaruckiej pozostają aktualne. O to, czy Tusk bądź jego sztabowcy maczali w tej historii palce. Faktem jest, że konkurenci Tuska od lat „politycznie giną” w niewyjaśnionych okolicznościach. Przykładów jest bez liku – Andrzej Olechowski, Zyta Gilowska, Paweł Piskorski, Jan Rokita.
– Jeszcze ciekawsze, że nigdy osobiście tych wyroków nie wykonuje Donald. Jest w cieniu, a robią to za niego inni – tłumaczy były polityk PO.
Czy tak było z Cimoszewiczem? Sztabowcy Tuska z 2005 roku: Grzegorz Schetyna, Jacek Protasiewicz i Natalia de Barbaro – publicznie zaprzeczali. Lider Platformy, jak mówili, był wkurzony, a cała sprawa miała fatalne konsekwencje, bo pozostawiała wrażenie, że PO w walce o władzę posługuje się „brudnymi metodami”. Wedle tej argumentacji historia z Jarucką zniechęciła potem lewicowy elektorat do głosowania na Tuska w drugiej turze wyborów prezydenckich 2005 roku i przyczyniła się do porażki w starciu z Lechem Kaczyńskim. To logiczny wywód. Ale można na niego odpowiedzieć trzeźwo inną interpretacją – gdyby nie afera Jaruckiej i wycofanie się polityka lewicy, to Tuska w ogóle nie byłoby w drugiej turze, a decydująca rozgrywka toczyłaby się między Cimoszewiczem a Kaczyńskim. Faktem jest, że pod koniec sierpnia, gdy Cimoszewicz spadał w przepaść, Tusk po raz pierwszy wierzy w zwycięstwo. Podwójna wygrana nad Kaczyńskimi – w wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Na wewnętrznych spotkaniach patrząc na sondaże, mówi: „O kurde! Panowie! Może nam się uda! Może będziemy rządzili”. Ale to przedwczesna radość.
5.
Okazuje się, że obóz braci ma energię, świetne pomysły i nie zamierza wywieszać białej flagi. Spin doktorzy PiS-u rzucają hasło „Polska solidarna kontra Polska liberalna”, w telewizji pojawiają się słynne reklamówki z pustoszejącą lodówką i omdlewającym pluszakiem. To odpowiedź na podatkowe pomysły Platformy – stawkę 3x15. Partia Tuska nie reaguje. Z badań sztabu wynika, że wyborcy chcą od PO pozytywnej kampanii. Brak reakcji wynika z jeszcze jednego. W książce „Donald Tusk. Droga do władzy” autorstwa Andrzeja Stankiewicza i Piotra Śmiłowicza mówił o tym Jacek Protasiewicz, wskazując na niedobre już wtedy relacje między otoczeniem Tuska a Jana Rokity:
„Janek jako kandydat na premiera powinien zwołać konferencję prasową i odpowiedzieć na spoty z pluszakiem oraz lodówką. Gdy został o to poproszony, ociągał się, bo wcześniej przy tworzeniu list wyborczych źle potraktowano jego współpracowników Sławomira Nitrasa i Bogusława Sonika. Przepychanki z nim w tej sprawie trwały dwa tygodnie, a przez brak odpowiedzi bardzo straciliśmy”.
Pierwsze na metę w wyborach parlamentarnych przychodzi PiS, ale przewaga jest nieduża. Wynik wcale Tuska nie przygnębia. On ma swoją prezydencką grę, która ma rozstrzygnąć się w ciągu miesiąca. Z jego osobistego punktu widzenia może nawet lepiej się stało. Wygrana Prawa i Sprawiedliwości, nawet niewielka, sprawi, że Polacy będą chcieli zachować równowagę i oddadzą prezydenturę kandydatowi Platformy, a nie bratu prezesa PiS-u. Ma prawo wierzyć, że tym razem wahadło wychyli się w drugą stronę. Poza tym po nieznacznie przegranych wyborach parlamentarnych prawie cała pula zostaje w grze. Rośnie rola przyszłego prezydenta, który dawałby przewagę jednej bądź drugiej partii: Prawu lub Platformie.
6 października 2005 roku jest dobrze. Tusk wygrywa pierwszą turę prezydencką i wchodzi z Lechem Kaczyńskim do drugiej. Zaraz po wstępnej rozgrywce o Pałac Prezydencki wybucha bomba.
6.
W wywiadzie dla tygodnika „Angora” Jacek Kurski z PiS-u mówi: „Poważne źródła na Pomorzu mówią, że dziadek Tuska zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu”.
Ekipa Tuska reaguje natychmiast. Jacek Protasiewicz na specjalnie zwołanej konferencji odpowiada: „Kampania Lecha Kaczyńskiego sięgnęła bruku. Szczególnie perfidne jest to, że osobę, która spędziła wojnę w obozie, oskarża się o zgłoszenie się na ochotnika do niemieckiej armii”.
Lech Kaczyński, który jest wtedy na Śląsku, na wieść o sprawie dostaje białej gorączki. Uważa, że Kurski właśnie przegrał mu prezydenturę. Niesforny polityk zostaje wykluczony z PiS-u. Kaczyński publicznie przeprasza Tuska. Ale kilka dni później następuje zwrot akcji. Najważniejsze dzienniki telewizyjne podają za niemieckimi archiwami, że jednak Józef Tusk w Wehrmachcie służył, choć nie zgłosił się na ochotnika, tylko został wcielony.
Bliski współpracownik lidera PO: – Donald o tym nie wiedział. Dla niego to był osobisty wstrząs. Sytuacja stała się fatalna, bo do wyborów zostało kilka dni i nie było czasu, żeby wytłumaczyć wyborcom, o co w tej sprawie chodzi. W świat poszedł komunikat „Tusk miał dziadka w Wehrmachcie”, i jeszcze kręcił.
Wpływ na ostateczny wynik rozgrywki miały jeszcze dwa aspekty. Błędy, których Tusk z 2009 czy 2011 roku pewnie by nie popełnił. Po pierwszej turze obóz Kaczyńskiego dogadał się z Andrzejem Lepperem, który osiągnął bardzo dobry wynik – 15 procent i grubo ponad 2 miliony głosów. Lider Samoobrony wyraźnie wskazał swym wyborcom, żeby w drugiej turze oddali głos na kandydata PiS-u. Tusk nie chciał pertraktacji i poparcia od polityka, który niespełna cztery lata wcześniej z sejmowej trybuny oskarżył go o przyjęcie 300 tysięcy dolarów od bossa mafii pruszkowskiej „Pershinga”. Tuskowi takie polityczne gry nie pasowały do wyborczego hasła „Człowiek z zasadami”. Tyle że Platforma odpuściła całkowicie i nie podjęła rozmów, choćby o tym, żeby Lepper wprost nie popierał Kaczyńskiego. Później wyniki pokazały, że głosy elektoratu Leppera przeważyły na korzyść kandydata PiS-u.
I rzecz ostatnia, która w czasach polityki rozgrywającej się na ekranach telewizorów ma decydujące znaczenie – debaty telewizyjne. W pojedynkach z Lechem Kaczyńskim Tusk wypadł blado, był spięty, brakowało mu pewności siebie. To nie był ten sam polityk, który dwa lata później w starciu telewizyjnym rozłoży na łopatki brata prezydenta. W 2005 roku przy Tusku Lech Kaczyński wyglądał poważniej, widać było, że jest pewny swej przewagi nad młodszym rywalem. Przewyższał go wiedzą i doświadczeniem państwowym. Prezydent opowiadał o tamtych debatach w „Ostatnim wywiadzie” dla Łukasza Warzechy: „Ówczesny Donald Tusk nie okazał się groźnym konkurentem w, że tak powiem, walkach wręcz”.
Mimo niepokojących sygnałów Tusk mógł się czuć pewnie. W sztabie kandydata panowało przekonanie, że niewielką przewagę nad Kaczyńskim da się utrzymać. Do ostatnich chwil zwycięstwo kandydatowi PiS-u dawała raptem jedna pracownia sondażowa, zresztą nie do końca poważnie traktowana przez polityków i dziennikarzy. I chyba Tusk czuł się pewnie. Tak przynajmniej oceniał Lech Kaczyński. W książce „Ostatni wywiad” wspominał: „W piątek przed drugą turą spotkaliśmy się w towarzystwie naszych rodzin, Tusk przedstawił mnie słynnej pani de Barbaro, a ja jego – Małgorzacie Bochenek. Swoje żony nawzajem znaliśmy. Spytałem go, co będzie robił następnego dnia. Tusk powiedział, że po raz ostatni zagra w piłkę. Grzecznie spytałem, na jakiej gra pozycji, odpowiedział, że różnie – taka zwykła, towarzyska rozmowa. Tylko moją żonę wprowadziło to w stan pewnego napięcia, bo z tej wymiany zdań wynikało, że Tusk jest absolutnie przekonany, że za dwa dni już nie będzie mu wypadało grać w piłkę”.
7.
23 października 2005 roku był dla Tuska wstrząsem. Do Auli Głównej Politechniki Warszawskiej zjeżdżają świętować zwycięstwo partyjni działacze i celebryci. Ale zamiast wiktorii jest absolutna klęska. Nie partii, ale Tuska, który już odbierał klucze do Pałacu Prezydenckiego. Jeden z autorów tej książki był tamtego wieczora w budynku Politechniki. Zanim Tusk zabrał głos, za jego plecami ruszył filmik pokazujący drogę do prezydentury.
„Film był przygotowany na zwycięstwo” – wyjaśniał zmieszany kandydat. Zaraz potem mówił: „Tę kampanię prawdopodobnie przegrałem, ale wyście wygrali. Zrobiłem tyle, ile potrafiłem. Jeśli kogoś zawiodłem, wybaczcie!”. Chwilę potem zamknął się w jednym z pokoi na galerii auli, a dostęp do niego mieli jedynie zasępieni współpracownicy.
Dziennikarze daremnie czekali na pojawienie się Tuska i szerszy komentarz do wyników. Do pokoju wchodzili i opuszczali go jedynie sztabowcy i wybrani sympatycy: Paweł Śpiewak, Janusz Lewandowski, ks. Kazimierz Sowa, Nelly Rokita, były piłkarz Dariusz Dziekanowski. Kelnerzy donosili napitki i jedzenie na stypę. W wąskim gronie Tusk oswajał się z klęską. Podchodzili do niego kolejni współpracownicy, całując go w policzek. Politechnikę zmęczony lider opuszczał, gdy aula już opustoszała. Natalia de Barbaro zabrała go do knajpy przy ulicy Foksal, w samym sercu Warszawy. Grubo po północy Jan Rokita odebrał telefon. Komunikat od de Barbaro był prosty: „Przyjedź”. Na Foksal zobaczył człowieka zdruzgotanego, zapadającego się w sobie.
W tej klęsce było coś z wyrafinowanej tortury zadanej Tuskowi. Zwycięstwo zostało mu wyrwane z rąk tuż przed ostatnim gwizdkiem. Choć dokładniej należałoby powiedzieć, że sam je oddał Kaczyńskiemu na tacy. A przecież Covey, na podstawie książek którego pracowała de Barbaro, mówił: proaktywność, inicjatywa, gra na własnych warunkach! Ostatnie tygodnie kampanii były zaprzeczeniem tych zasad. Warunki dyktował Kaczyński. Tusk i jego ludzie nie umieli odpowiedzieć na nośne hasło „Polska solidarna kontra Polska liberalna”, nie było walki o karny elektorat Leppera i o występy w telewizyjnych starciach z Kaczyńskim. Takie rzeczy oczywiście można wyprzeć, zrzucić winę na niezaradność sztabu, podzielone zaplecze. Ale było też coś bardzo osobistego i to dotknęło Tuska do żywego.
Chodzi o „dziadka z Wehrmachtu”. Covey uczy, że wszystko zależy od ciebie, od twojej aktywności i decyzji – nie od otoczenia, genów, wychowania i tego, co było w przeszłości. Tymczasem w prawdziwym życiu zostajesz znokautowany „dziadkiem z Wehrmachtu”, rodzinną historią, o której nie miałeś pojęcia.