Читать книгу Tak to się robi w polityce - Michał Majewski - Страница 10

Оглавление

Co jest w polityce najważniejsze? Wybory!

Mój rozmówca był w polityce przez piętnaście lat. Zaczynał w młodzieżówce, a doszedł do stanowiska ministra. Choć wiatr historii wywiał go z życia publicznego, to nie lubi tych dziecinnych żali, że polityka jest bezwzględna, brudna i fałszywa. Dziś uważa, że to gadanina naiwniaków i pięknoduchów. Sam przez chwilę był takim naiwniakiem, ale szybko mu przeszło. Kiedy?

Zbierali podpisy, by zarejestrować listę wyborczą. To moment, gdy partyjne młodzieżówki mogą się wykazać. Chwila prawdy i test organizacyjnej sprawności. Jeśli go zdasz, możesz liczyć na nagrodę. Może zostaniesz szefem biura poselskiego, może asystentem posła. A jak pójdzie naprawdę dobrze, to w następnych wyborach, choćby samorządowych, samemu zagościsz na liście wyborczej.

Mój rozmówca zbierał z kolegami te podpisy, ale ewidentnie im nie szło. Liczył, że będzie miał pięćset autografów dziennie, a po trzech dniach ledwie dociągnął do trzystu. Wstyd. Zbierał z nim chłopak, który miał trochę więcej doświadczenia. Mój rozmówca był już o krok od rzucenia tego w diabły i szybkiego zakończenia błyskotliwie zapowiadającej się kariery politycznej. Ale jego kolega wiedział, że jest jeszcze ostatnia deska ratunku. Wsiedli do autobusu i pojechali na obrzeża miasta. Wysiedli przy kościele. Przez głowę przyszłego ministra przeszła myśl, że może idą się pomodlić, bo już nie ma nadziei. Ale minęli kościół i poszli na cmentarz. Kolega instruował: – Weź kartkę, długopis i spisuj z nagrobków imiona, nazwiska i daty urodzenia. Omijaj groby tych, którzy dziś mieliby po sto lat albo więcej. Jedziemy!

W dwie godziny mój rozmówca miał trzysta martwych nazwisk. Następnego dnia pojechał z kolegą na cmentarz w sąsiednim miasteczku i kolejnych pięćset nazwisk wpadło. Ale pod listami wyborczymi trzeba jeszcze wpisać PESEL i złożyć podpis. Do dat urodzenia zatem na chybił trafił dopisywali cyfry i tak tworzyli PESEL. Podpisy? Wzięli kilka długopisów, by tusz był różny, i sami stawiali te autografy. To były czasy, kiedy nikt w Państwowej Komisji Wyborczej podpisów pod listami dokładnie nie sprawdzał. Byli o krok od wpadki, bo przypadkowo wpisali dane i złożyli podpis kobiety, która miałaby sto czterdzieści lat, ale w ostatniej chwili sami to zauważyli.

– Po latach w polityce powiem brutalnie: jakbyśmy chcieli być legalistami, to trzeba by anulować wyniki wszystkich wyborów z ostatnich kilkunastu lat – opowiada mój rozmówca. – Dlaczego? Dane podpisujących listy wyborcze są kolekcjonowane przez partie. To była jedna z najcenniejszych rzeczy, jaką chroniła szafa pancerna w naszym biurze. Trzymało się te dane na czarną godzinę – z poprzednich wyborów, dawnych referendów. I jeśli brakowało podpisów pod bieżącymi listami wyborczymi, to się korzystało z tych starych i je dopisywało. Ale przy takich fałszerstwach trzeba zawsze złożyć pod listą więcej podpisów, tak ze sto trzydzieści, sto pięćdziesiąt procent wymaganych. Górka jest potrzebna, jakby PKW coś zakwestionowała.

Poza spisywaniem z nagrobków był jeszcze jeden trik, który stosował kolega mojego rozmówcy. Jego ciotka pracowała w urzędzie miasta. A tam są spisy mieszkańców, dane kierowców czy płatników lokalnych podatków. To dane cenne jak diabli, bo prawdziwe, pełne i aktualne. Kolega przyszłego ministra dostał taki spis od ciotki i z miejsca miał kilkaset nazwisk. Pięknie wtedy zapunktował u szefów. Ładnie mu się kariera rozwinęła. Już trzecią kadencję jest posłem, dziś walczy o praworządność, ciągle o niej mówi w telewizji. Podkreśla, jak to trzeba przestrzegać zasad.

– Regułą jest też, że mniejsze komitety wymieniają się listami z podpisami. Prosty układ: my dajemy wam trzy tysiące podpisów, które zebraliśmy, a wy dajecie nam swoje trzy tysiące podpisów – opisuje mój rozmówca. – Każdy na tym zyskuje. Szefowie tych komitetów to akceptowali, bo nie mieli wyjścia. Jakby nie zebrali podpisów, toby nie stanęli do wyborów i wypadli z obiegu.

Od wielu lat politycy zwracali mi uwagę na inną okoliczność, która towarzyszy polskim wyborom i prowadzi do nadużyć. To niskie limity wydatków na kampanie. – Za te pieniądze możesz sobie postawić jeden bilbord, kupić minutę w lokalnej telewizji i wydrukować tysiąc ulotek. To przecież śmieszne, potrzebna jest większa promocja – przekonywał mnie kiedyś jeden z liderów lewicy.

O swoich doświadczeniach opowiadał mi kilka lat temu pewien poseł, a potem minister, który w końcu pożegnał się z polityką. Przy okazji któryś wyborów miał realną szansę, by wejść do Sejmu, ale był „spadochroniarzem” – startował z obcego okręgu wyborczego, więc musiał walczyć o rozpoznawalność. Na pomoc długo nie czekał. Zgłosił się do niego prezes jednej z największych prywatnych firm w regionie. Zapowiedział, że chce porozmawiać o wspieraniu lokalnej przedsiębiorczości i nowych miejscach pracy. Miał dobrą opinię, a jego poglądy pasowały do haseł głoszonych przez partię mojego rozmówcy. Na dodatek jeden z jego współpracowników pracował wcześniej u tego przedsiębiorcy, więc była już jakaś niteczka porozumienia. Umówili się na obiad. Kandydat na posła zażyczył sobie spotkania w cztery oczy. Oczywiście po to, by szczerze i bez owijania w bawełnę podyskutować o palących problemach lokalnej przedsiębiorczości. Przy zupie i drugim trwało wzajemne badanie się. Ale nad stołem wisiała zapowiedź przełamania lodów. I przy koniaczku rozmówcy w końcu przeszli na „ty”. Przedsiębiorca – nazwijmy go Marian – spytał, czy politykowi nie potrzeba jakiejś pomocy w kampanii. Bo przecież jest nowy w regionie, więc zapewne nie wie, komu zaufać i jak się w tym środowisku poruszać. Tego właśnie kandydat potrzebował. A dokładniej – potrzebował kasy na kampanię. Dogadali się. Dla Mariana to były drobne, dla polityka – w sam raz. Marian tak sypnął kasą, że kandydat był na billboardzie na co drugim skrzyżowaniu. Koledzy z jego partii żartowali nawet: „Jak dojechać do centrum handlowego? Musi pan skręcić w prawo za trzecią tablicą z naszym kandydatem i będzie pan na miejscu”.

Tak duża promocja nie spodobała się miejscowym działaczom. Na żartach się nie skończyło. Powstał jeszcze tekst w lokalnej gazecie na temat kandydata spadochroniarza. Ale i tutaj Marian pomógł. Był największym reklamodawcą w tej gazecie, więc załatwił z wydawcą, że da spokój kandydatowi. Dziennikarz, który sprawę opisał, dostał inny ciekawy temat, by sobie za nim pochodził.

Co miał z tego Marian? To proste. Widział, że przyszły poseł rośnie w polityce, że ma różne znajomości. Dobre relacje z nim były przemyślaną inwestycją. Taki poseł może zgłosić w Sejmie poprawkę korzystną dla branży Mariana, może przywieźć z Warszawy jakieś ploteczki. Mariana polityka fascynowała i czuł się dowartościowany, że o różnych państwowych sprawach dowiaduje się z pierwszej ręki. I jeszcze jedno. Bratanek Mariana chciał znaleźć robotę w Warszawie, w konkretnym ministerstwie. Przyszły poseł pomógł, bo to nie było szczególnie wysokie stanowisko, a chłopak miał naprawdę przyzwoite CV.

– Jedną rzecz powiedzmy sobie jasno – mówił mi ten polityk. – Marian to nie jest jakiś przestępca. To porządny polski biznesmen. Ważny dla regionu, należy mu się pomoc.

Panowie się zaprzyjaźnili i często sobie pomagali. Mieli zasady: polityk się u Mariana nie pojawia ani Marian u niego. Na oficjalnych imprezach – pełna kurtuazja, bez rzucania się sobie w objęcia. Nawet do siebie nie dzwonili, by niepotrzebne ślady pomocy nie zostawały. Jak chcieli się spotkać, to aranżowali to przez wspólnego znajomego, który umawiał ich u zaprzyjaźnionego restauratora. Zdrowe zasady współpracy to podstawa.

Z działaczem partii ludowej, silnej w samorządach, rozmawiałem o kampanii przed wyborami do sejmików wojewódzkich. Całe miasteczka były wtedy wytapetowane plakatami, góry pieniędzy wydano, a walka toczyła się na całego.

– Skąd ta kasa, również u kolegów z mojej partii, choć nigdy groszem nie śmierdzieli? – mówił ludowiec. – Na tym szczeblu samorządu dzieli się przecież fundusze z Brukseli. Prosta zasada: jak masz dostać z unijnej kasy dziesięć baniek na jakiś szczytny cel, to nie narzekasz, że musisz zainwestować trzysta tysięcy w kampanię tych, którzy mają ci tę dotację przyznać.

W krajowej polityce działa ten sam mechanizm. Była pewna firma zajmująca się PR i reklamą, która za darmo lub półdarmo pomagała w kampanii politykom konkretnej partii. Po wyborach doradzała rządowi przy dużym projekcie infrastrukturalnym, ważnym dla wizerunku władzy. Znów za darmo. Mówiono wtedy, że udział w tym przedsięwzięciu to wyzwanie i okazja do zdobycia bezcennego doświadczenia. Jakie jest rozwiązanie zagadki? Tę małą firmę polecano paru państwowym koncernom. Tam sobie odrabiała czas i środki poświęcone na promocję partii. W jaki sposób część z tych pieniędzy wraca potem do polityków – to już temat na inną opowieść. Na przykład w ten sposób, że wielki koncern przeprowadza dużą kampanię reklamową. Ma, powiedzmy, do wydania w mediach za jednym razem dziesięć milionów złotych, za które trzeba kupić czas i miejsce w telewizjach, radiach, gazetach i tygodnikach. I daje wspomniane dziesięć. Tyle, że pośrednik wykupujący czas i miejsca na reklamy robi to od lat i ma w mediach znaczące zniżki. Płaci więc siedem, a nie wspomniane dziesięć. Zostają wolne trzy miliony, które trafiają do osób prowadzących kampanię konkretnej partii i są wykorzystywane na bilbordy czy materiały promocyjne niezbędne w kampanii wyborczej.

Przy okazji bilbordów. Kilkanaście lat temu w parlamencie toczyła się duża gra o kształt przepisów dotycząca pewnej kategorii używek. I było to istotne nie tylko dla branży produkującej owe używki, ale też dla właścicieli prasy, stacji telewizyjnych czy bilbordów reklamowych. O dziwo, w parlamencie powstała dość egzotyczna koalicja wspierająca liberalizację przepisów – od prawicowych związkowców przez lewicę aż po konserwatywnych przedstawicieli prawicy. Tak się jakoś złożyło, że najaktywniejsi politycy w tamtej rozgrywce wisieli w kolejnej kampanii wyborczej na co drugim bilbordzie. Zapewne był to zbieg okoliczności.

Kolejny mało znany problem polskich wyborów: nie walczysz z przeciwnikami z innych partii. Tak naprawdę bijesz się z kolegami z własnej listy, więc zależy ci, byś nie miał tam silnych konkurentów. Bo to oni mogą ci sprzątnąć sprzed nosa mandat radnego czy posła. Kiedy byłem początkującym dziennikarzem, nie mogłem tego zrozumieć. Naiwnie myślałem, że w polityce chodzi o pojedynkowanie się z konkurentami z innych partii, a nie z kolegami z własnego ugrupowania. Przypomniało mi się to, kiedy młodszy dziennikarz opisywał mi swoją przygodę.

– Zadzwonił do mnie znany polityk, z którym miałem świetne relacje. Poprosił, żebym przyjechał na stację benzynową przy wylotówce z Warszawy, bo ma coś fajnego do opowiedzenia – wspominał mój młodszy kolega. – Ja pierniczę, co za pomysł, trzeba się przebijać przez całe miasto – pomyślałem. Ale znamy się od lat, ten polityk nigdy mnie nie wystawił. Trzeba więc jechać.

Był późny wieczór, rozmówca dziennikarza czekał w aucie zaparkowanym w zaciemnionym miejscu. – Na głowie miał kaptur. Machał, żebym przesiadł się do jego samochodu. Wsiadłem, ruszyliśmy. Kazał mi wyjąć baterię z telefonu. Pomyślałem, że zwariował z tą konspiracją – opowiadał dziennikarz. – Sytuacja była dziwna. Prowadziliśmy sztywną rozmowę o polityce, jakbyśmy siedzieli w telewizyjnym studiu, a on wygłaszał partyjne przekazy dnia. Wreszcie, po kilku minutach, skręcił w leśną drogę. Wyłączył światła i rozkręcił radio na full.

Polityk wyszeptał mojemu koledze do ucha rewelacje o innym kandydacie tej samej partii, z którym oficjalnie od lat się przyjaźnił i którego wspierał. – Mówił, że to świnia, że bierze kasę od X, że ustawił składy rad nadzorczych w takiej i takiej spółce skarbu państwa. Oczy miałem jak pięciozłotówki – wspominał dziennikarz. – O co chodziło z tymi wyłączonymi światłami? Chyba o to, by poseł nie został nagrany ukrytą kamerą. Pewnie przeze mnie, ale o to głupio było mi spytać. Najzabawniejsze było to, że muzyka dudniła jak w dyskotece, a rozmowa i tak się nagrała, bo dyktafon miałem w butonierce, nad którą nachylał się poseł. Normalnie gang Olsena.

Mój kolega nie wziął tego tematu, za to historia ukazała się w konkurencyjnej gazecie i osłabiła jej bohatera. Z listy wyborczej nie wyleciał, jakoś prześlizgnął się do parlamentu. Ale dzięki tej sprawie problemu z dostaniem się do Sejmu nie miał polityk, który sprzedał mediom historię. Bo osłabił wewnętrznego konkurenta. – Absolutnie groteskowe było to, że po ukazaniu się artykułu ten poseł publicznie bronił swojego kolegi. Pewnie chciał odsunąć od siebie ewentualne podejrzenia o przeciek – mówił mi dziennikarz.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Tak to się robi w polityce

Подняться наверх