Читать книгу Teraz 44. Historie - Michał Wójcik - Страница 3

Оглавление

Wehikuł czasu

Pstryk. Marcin włącza samowyzwalacz i podchodzi do mnie. Stoimy na trawniku przy budynku PAST-y, przy Zielnej 39. Uważamy na psie kupy i pierwsze krople deszczu. Zaraz zacznie lać. Musimy się spieszyć.

On stoi na tle nowoczesnej przybudówki byłej centrali telefonicznej, ja – ramię w ramię – na tle PAST-y. Chodzi o to, by nawiązać do pomysłu książki: stare w nowym. Czyli oryginalni powstańcy ze starych kadrów w anturażu dzisiejszej Warszawy. Żaden z nas oczywiście powstańcem nie jest, ale PAST-a oryginalna jest jak najbardziej.

Zadaję pytania między jednym naciśnięciem migawki a drugim.

Po dziesięciu zdjęciach zaczyna już padać na całego. Łapiemy za statyw i aparat, idziemy kontynuować rozmowę do pobliskiej cukierni.

Michał Wójcik: Jak się zaczął projekt Teraz44?

Marcin Dziedzic: Ten pomysł nie zrodził się w mgnieniu oka, to nie była taka kulka pomysłowego Dobromira, która nagle eksplodowała mi nad głową. To był proces. Najpierw pomyślałem, że zestawienie w jednym kadrze ujęcia z powstania w kontekście dzisiejszej Warszawy, pełnej przechodniów i samochodów na ulicach, jest możliwe do zrobienia i chyba fajnie by wyglądało. Potem – jak połączyć czarno-białe oryginały z kolorowymi zdjęciami z dziś, no i w ogóle jak do tego podejść technicznie, żeby wszystko pasowało potem w obróbce? Zacząłem o tym rozmawiać, między innymi z Szymonem Majewskim. Jego dziadek był powstańcem, w Muzeum Powstania Warszawskiego jest jego mundur, on sam ma sentymentalny stosunek do tego wydarzenia, sporo o 1944 roku rozmawialiśmy. Doszliśmy do wniosku, że pomysł jest fajny i tyle. Chodziłem z nim z tyłu głowy, ale nie wiem, czy ujrzałby w końcu światło dzienne, gdyby nie właśnie Szymon. Złapał mnie gdzieś w przelocie i powiedział, że pamięta o moim pomyśle, a że za trzy dni idzie do dyrektora Muzeum Powstania, Jana Ołdakowskiego, to proponuje, żebym poszedł razem z nim i pokazał, co mam. Problem w tym, że ja nic nie miałem!

Nie było wyjścia – aparat, statyw, cztery zdjęcia z powstania „w pamięci własnej” (bo potem to już biegałem z tabletem) i w miasto. Jeden dzień zdjęć, dwie noce montażu i... mimo że było to tylko takie pospieszne składanie do kupy, efekt udało się chyba osiągnąć, bo Szymon machał z wrażenia wszystkimi kończynami, a Ołdakowski powiedział krótko: „świetne” i dał mi pełen dostęp do cyfrowych zasobów Muzeum, czyli Fototeki, i do genialnych fachowców, którzy tam pracują.

W międzyczasie sprawdziłem, czy przede mną ktoś nie robił podobnych prac. Oczywiście okazało się, że to jest jak z wynalezieniem telefonu czy żarówki – masz rewelacyjny pomysł, wrzucasz go w googla i okazuje się, że już ktoś to wymyślił...

Chyba pierwszy taki projekt, to był „Ghost of War” holenderskiej konsultantki historycznej Jo Hedwig Teeuwisse. Na zdjęcia współczesnych holenderskich miast nałożyła fotografie pojedynczych niemieckich żołnierzy oraz całych ich grup – bez większej dbałości o dokładność i jakiejś przesadnej obróbki. Po prostu usunęła pędzlem, co było mniej ważne, warstwę historyczną uczyniła przezroczystą i efekt był – mieliśmy duchy nazistów na ulicach.

Potem znalazłem podobny pomysł rosyjskiego fotografa Sergieja Larenkowa – nieco lepiej spasowany, ale też bez dbałości o efekt całości, to znaczy, że nic nie szkodzi, jeśli kończy się ruina i nagle zaczyna, nie wiadomo skąd, pół samochodu typu sedan.

W Muzeum Powstania z kolei dowiedziałem się o projekcie „Miasto Feniksa”. Odetchnąłem, bo ten projekt – lepszy od holenderskiego i rosyjskiego – przede wszystkim był czarno-biały i „pokazujący”: o, tu była kupa gruzów, a teraz jedzie obok czarno-biały choć współczesny, autobus. Ja chciałem koniecznie mieć na zdjęciach ludzi, bohaterów powstania i kolory, bo tak wygląda nasza nieszara rzeczywistość. Nie interesowała mnie architektura ani skala zniszczeń. Uznałem, że zestawienie ruin i odbudowanych budynków – to już było. Bo rzeczywiście, w PRL- u i potem kilka albumów z takimi zestawieniami ukazało się na rynku, w każdym kiosku czy sklepiku z varsavianami jest tego pełno. Mi chodziło o perfekcję... no może maksymalne zbliżenie się do niej, bo tylko tak mogłem osiągnąć efekt scalenia tych dwu światów w jedno. Musi być to samo miejsce, z którego robione było oryginalne zdjęcie, ten sam kąt patrzenia, ta sam pogoda, ta sama pora dnia – ten sam kierunek światła i ta sama długość cienia. Wystarczy, że jeden mały szczegół nie zgadza się z pozostałymi i scalenie się rozpada, coś nie gra, oko już wie, że jest tylko oszukiwane – nie ma całości bez doskonałości.

Oglądanie tych samym miejsc „przed” i „po”, jest fascynujące. W sklepikach pod Akropolem można kupić trójwymiarowe zdjęcia, na których ruiny zmieniają się we wspaniałe antyczne budowle.

Oczywiście, bardzo lubię oglądać takie zestawienia. Ale w tym wypadku mniej mnie interesowała zabawa w wehikuł czasu, w przenoszenie się w przeszłość. Chodziło mi bardziej o pokazanie bohaterów powstania w kontekście żyjącego tu i teraz miasta. Efekt jest taki, że powstańcy sprzed 70 lat często mijają się z dzisiejszymi przechodniami, wręcz się o nich ocierają.

Trochę jak w filmie Tango Zbigniewa Rybczyńskiego.

Ale nie są duchami, jak w projekcie „Ghost”. Efekt jest taki, że przeszłość jest dziś, wczoraj nie umiera nigdy. Że ci nasi dziadkowie czy pradziadkowie, wtedy szesnasto-, czy dziewiętnastoletni nadal są wśród nas. A samo miasto oczywiście jest kompletnie inne, ale jest to samo. Choć ma w sobie wczorajsze rany. I że to przenikanie dzieje się na równych prawach. Mimo że powstańcy są czarno-biali, a dzisiejsze miasto jest kolorowe.

O samym projekcie dowiedziałem się – jak tysiące warszawiaków – przed 70. rocznicą powstania. Gdy już uświadomiłem sobie, że ty za tym stoisz, byłem kompletnie zaskoczony. Przecież znam cię jako radiowca, dwadzieścia lat temu pracowaliśmy razem w Radiu Zet. Nie przypuszczałem, że zajmujesz się obrazem. Wprawdzie od lat jesteś scenarzystą, copywriterem, redaktorem kreatywnym, ale nie kojarzyłem cię z fotografiami.

Nie widzieliśmy się całe lata. Tymczasem ja fotografowałem od zawsze. Jestem jeszcze z pokolenia, które wywoływało zdjęcia w domowych łazienkach, nocami przerabianych przez nas na fotograficzne ciemnie. Wtedy używało się wywoływaczy i utrwalaczy, inna epoka. Teraz fotografowanie zmieniło się kompletnie. Z kolei Photoshopa nauczyłem się jakieś 10 lat temu. Zacząłem montować zdjęcia dla zabawy, a z czasem... całkowicie się od tego uzależniłem. To było coś więcej niż hobby. Jest taka strona: Worth1000.com, która w zasadzie jest też społecznym zjawiskiem. Bo można dzięki niej kontaktować się ze wszystkim fotoszopowymi świrami na całym świecie i pokazywać im swoje prace. Ci fotoszoperzy, graficy komputerowi, amatorzy i profesjonaliści umieszczają tam swoje prace i biorą udział w takich codziennych wirtualnych konkursach. Wręcz lidze...

...światowej lidze mistrzów.

Wejdź na tę stronę, zobaczysz prawdziwe cuda. Codziennie ogłaszane są konkursy, udział w nich jest anonimowy, każdy może wrzucić tu swoje prace. I cała reszta ocenia je, mając na to na przykład jedną dobę. Laureaci dostają punkty, które się sumuje co jakiś czas. I ja tam kiedyś wrzuciłem swoją pracę, potem drugą... Najpierw brałem udział w konkursach dla początkujących i trenowałem warsztat. Aż doszło do tego, że po roku, ucząc się i wystawiając swoje prace pod osąd publiki, osiągnąłem jakiś poziom. Zacząłem wygrywać te konkursy. Nawet nie tyle dzięki benedyktyńskiej pracy, ile prostotą pomysłów. Bo oceniane są różne aspekty. Zacząłem startować w konkursach profesjonalistów. Po prostu zarywałem noce, aby zdążyć na szóstą rano, gdy w Stanach zaczynało się głosowanie. I tak szło. W 2005 roku wygrałem tyle konkursów, że w lidze Worth1000 w rankingu Advanced Photoshop byłem na czele stawki. I miałem szansę na pierwsze miejsce, ale w grudniu, przez święta, porządki, potem sylwester... trochę się zaniedbałem i straciłem miejsce na szczycie „pudła”. W każdym razie do Muzeum Powstania Warszawskiego poszedłem jako wyrobiony fotoszoper.

W głowie miałem pomysł na wystawę. To było w 2013 roku. Czyli do 70. rocznicy powstania pozostał rok. Gdy dostałem już błogosławieństwo dyrektora Muzeum, jego imprimatur – pozostało znaleźć sponsora. I wtedy zaczęły się schody.

Brak pieniędzy – proza życia, chleb powszedni artystów.

Chodzi o coś innego. Okazało się, że praca nad jednym tylko zdjęciem to katorga. Nie wystarczy pójść ze zdjęciem z powstania w ręku w to samo miejsce i pstryknąć tę samą okolicę dziś. Cała zabawa polega na dłubaniu. Trzeba bardzo dbać o szczegóły, z dokładnością prawie co do jednego piksela. A już na pewno co do liścia na drzewie, jeśli jest w kadrze. Przystąpiłem do pracy.

Najpierw wybrałem kilkadziesiąt fotografii, które ma w swojej kolekcji Muzeum, i podzieliłem je na różne kategorie. Ważny był dla mnie konkretny dzień wykonania, ze względu na światło. Czyli robienie zdjęć wchodziło w rachubę tylko w sierpniu i wrześniu, przy takiej samej pogodzie, jaka była 70 lat wcześniej. No i o tej samej porze dnia. Tu akurat przyszła mi z pomocą technologia. Istnieje już aplikacja, można ją sobie ściągnąć na telefon, dzięki której po długości cienia ustala się porę dnia, w którym dane zdjęcie było zrobione. Wbijałem miejsce, datę, na przykład początek września, zaznaczałem długość cienia, jaki padał koło postaci i po sekundzie miałem wynik: 17.40. I o tej godzinie (dla pewności 10 minut wcześniej) zjawiałem się w konkretnym miejscu i robiłem zdjęcie.

Pracowałeś na zdjęciach znanych i wielokrotnie publikowanych, ale wykorzystałeś również zdjęcia zupełnie nie znane. Skąd je masz?

To kolejny pomysł. W miarę rozkręcania się projektu, ogłosiłem publicznie, że poszukuję zdjęć nieznanych, z prywatnych, domowych kolekcji. Zgłosiło się kilkanaście osób, dwa takie zdjęcia publikujemy w książce. I tu zrodził się kolejny pomysł: zrobić zdjęcie tak, aby powstaniec został uwieczniony razem z członkiem rodziny – dziś właścicielem tego zdjęcia – którego w realu przecież nie miał prawa spotkać, bo ten po prostu jeszcze się nie urodził. I tu już pozwoliłem sobie na pełną magię – tylko na tych dwóch zdjęciach ludzie z lat 1944 i 2014 „widzą się”, a nawet mogą się „dotknąć”. Współcześni bohaterowie tych zdjęć nie bardzo mnie w czasie sesji rozumieli, ale kiedy zobaczyli efekt końcowy – baaaardzo się uśmiechnęli.

Moim zdaniem to kwintesencja Teraz44...

W 2013 roku się nie wyrobiłem. Jesienią i zimą, w długie wieczory siedziałem i dłubałem, a gdy zbliżała się 70. rocznica, miałem już gotowych kilkanaście w miarę dopracowanych zdjęć. Odpaliłem stronę Teraz44 w lipcu 2014 roku z takim anonsem, że 1 sierpnia o godz. 17.00 coś tutaj „powstanie”.

Był tylko tytuł strony, kilka zdjęć i moje nazwisko. Niewiele. Wrzuciłem kilka pierwszych montaży na profil Teraz44 na Facebooku. I się zaczęło...

Zaczęło hulać pod koniec lipca.

W godzinę „W” uruchamiałem stronę www.teraz44.pl z kilkunastoma zdjęciami, potem dorzucałem nowe przez cały sierpień i wrzesień. Na razie – jeszcze przed 1 sierpnia – na stronie była tylko zapowiedź i kilka zdjęć na Facebooku, i to one zaczęły krążyć po sieci. Na wielu portalach i stronach pojawiła się informacja, że powstaje jakiś tajemniczy projekt Teraz44. Nie minęły cztery godziny, gdy pierwszy opisał akcję „NaTemat”, a za nim Onet, Gazeta, WP... Poszło. Ale cały czas z informacją, że za projektem kryje się jakaś tajemnicza grupa. Ponieważ wielkimi krokami zbliżała się rocznica, a ja wciąż nie miałem gotowej strony, z braku czasu nie odpisywałem, ale nie wyprowadzałem też nikogo z błędu. Postanowiłem nawet to wykorzystać. Skoro dziennikarze chcą tajemniczej grupy, będą ją mieli. Pociągnąłem temat, napisałem oświadczenie, że owszem, jesteśmy słabo, ale jednak zakonspirowaną grupą, która zmaga się z trudną materią Internetu...

Zacytuję: „Z nieukrywaną radością informujemy, że do dnia 1 sierpnia, do godz. 17.00 jesteśmy słabo, ale jednak zakonspirowaną inicjatywą. Prowadzimy nierówną walkę z czasem, internetami, html’ami, css’ami i inną wrogo usposobioną materią...”

...i chętnie wszystko wyjaśnimy, ale dopiero po 1 sierpnia. I okazało się, że to oświadczenie tylko wzmogło zainteresowanie projektem. Nastąpił prawdziwy wysyp publikacji. I niektórzy dziennikarze uznali, że moja strategia nie ujawniania się jest celowa, a za wszystkim kryje się coś wielkiego. No i projekt zrobił się głośny. Co zabawne, tylko jeden dziennikarz, Piotr Stanisławski, zadał sobie trud odnalezienia mnie, mimo że przecież moje nazwisko cały czas było na pierwszej stronie. I z nim umówiłem się na wywiad, który miał się ukazać dopiero 31 lipca... Żeby jeszcze tę aurę tajemnicy podtrzymać.

„Teraz 44 to bardzo tajemniczy projekt. Na razie ma tylko fanpage na Facebooku i niemal pustą stronę www. Ale już teraz budzi wiele emocji – to najpiękniejszy ze sposobów uhonorowania 70. rocznicy powstania warszawskiego, jaki widzieliśmy. Udało nam się dotrzeć do twórców tego niezwykłego hołdu” – napisał w leadzie tego tekstu w „ Gazecie Wyborczej”.

Wywiad się ukazał i wtedy okazało się, że oczywiście nie jesteśmy grupą, że to tylko ja i moje życie. A 1 sierpnia to już było szaleństwo: 750 tysięcy wejść. Dziś strona spokojnie sobie egzystuje, mam tysiąc użytkowników miesięcznie. Projekt wędruje sobie po świecie. Ostatnio ktoś opublikował go w... Kenii. I co niesamowite (a uzmysłowiłem sobie to bardzo późno) na fanpage’u Teraz44 na Facebooku miałem trolli i hejterów w liczbie... dwóch! I nawet nie musiałem specjalnie interweniować – zrobili to za mnie inni, kulturalnie i bardzo skutecznie.

Miałem jeszcze inną kuriozalną, ale i pouczającą historię. O pozwolenie na wykorzystanie zdjęć na różnych stronach zgłaszało się mnóstwo osób. Z automatu się oczywiście zgadzałem i tylko kilka razy musiałem przypominać o podaniu źródła. I w pewnym monecie zgłasza się jakaś pani, że moje montaże są wspaniałe i że chce je zamieścić na swoim fanpage’u, który ma ponad 300 tysięcy obserwujących. Zgodziłem się, ale coś mnie tknęło. Na ogół każdy najpierw chwali się nazwą, a tu ta jakoś nie padła. Zapytałem i okazało się, że pani reprezentuje fanpage pewnej firmy od napoju wyskokowego. Rozwinęła wizję... i mnie zatkało!

Odpisałem, że absolutnie się nie zgadzam i zapytałem: „Czy naprawdę wyobraża sobie pani powstańców idących ulicą Koszykową z hasłem wódki «Keep Walking»???”

Co zadziwiające – nie zbiło to jej z pantałyku. Pani zaczęła mi tłumaczyć, że chodzi o filozofię firmy, głębsze podejście, stawianie czoła przeciwnościom losu, parcie do przodu mimo przeszkód i tak dalej. I to, muszę przyznać, bardziej mnie przeraziło niż sama propozycja. To tłumaczenie korporacyjnej „filozofii”, wręcz „posłannictwa” marketingu i ten wszechogarniający, wciskający się wszędzie obciach... Litość i trwoga.

A jakiś pozytywny efekt, który cię zaskoczył?

Było ich wiele. Na przykład Arkadiusz Szajner, który przekazał mi zdjęcie swojego dziadka, starszego strzelca Zdzisława Orzechowskiego „Skrzata”, przyznał się, że ma po nim pewną pamiątkę. Okazało się, że to sztandar. A w zasadzie proporzec oddziału jego dziadka z powstania. Czyli jakby efektem ubocznym mojej akcji było odnalezienie niesamowitej relikwii. Relikwii, bo na tym proporcu są ślady krwi.

Piszemy o tym w rozdziale Zakrwawiony sztandar „Skrzata” . To jeden z trzech powstańczych sztandarów, jakie w ogóle istnieją. Które twoje zdjęcie było najtrudniejsze?

Dwa były szczególnie trudne do zrobienia, zresztą z zupełnie różnych powodów. Pierwsze, to z PAST-ą. Próbowałem je robić ze trzy razy. Bo to powstańcze zdjęcie jest specyficznie skadrowane: pod kątem, do góry, blisko ściany, która w obiektywie „rozjeżdża się” w rogach. Poza tym postacie mają przycięte kadrem nogi. To wynikało z miejsca, w którym stał autor, słynny powstańczy fotoreporter Joachim Joachimczyk. Wmontowując je w dzisiejszy kadr, trzeba było straszliwie kombinować, a brak nóg jakoś zasłonić. Albo uzupełnić. Dodatkowo, patrząc pod takim kątem w górę, nie miałem na zdjęciu za wiele współczesnej Warszawy. No i wpadłem na pomysł, aby widz, a co za tym idzie ja, czyli fotografujący dziś, patrzyli na tę scenę z sierpnia 1944 roku z wnętrza jakiegoś auta. Po prostu tak, jakbym przejeżdżał samochodem obok finału zdobywania centrali telefonicznej. Ten zabieg uratował w zasadzie tę fotografię. Ale przy okazji pojawił się inny problem. Taki, który dotyczy wszystkich zdjęć. Chodzi o obiektywy. Reporterzy z powstania używali przeważnie obiektywów „pięćdziesiątek” (50 mm).

Stefan Rassalski, jeden z powstańczych fotografów, robił zdjęcia aparatem Voigtlander z obiektywem Skoper 1:3,5 f.5 cm bez filtra. Większość reporterów miała jednak aparaty Leica Standard. Ale nie wszyscy. Eugeniusz Haneman miał prosty aparat małoobrazkowy Daldina, wygodny do noszenia, bo płaski. Henryk Śmigacz oprócz Leiki robił zdjęcia aparatem Zeiss Icon Nettel a 14-letni łącznik batalionu „Gustaw”, Jerzy Świderski, zdobycznym małoobrazkowym Kodakiem Retina II.

Ja fotografowałem nowoczesną lustrzanką. Dzisiejsze obiektywy są inaczej skonstruowane, mają większą liczbę soczewek w kilku grupach. Po prostu sprzęt fotograficzny wtedy a dziś to dwa różne światy, a co za tym idzie zupełnie inne optyki. Różnica, choćbym nie wiem jak kombinował, będzie zawsze widoczna. Nigdy nic do siebie nie pasuje idealnie. Żeby kadr powstańczy zmieścił się w moim zdjęciu, musiałem używać szerszego obiektywu aniżeli „pięćdziesiątka”. Taki obiektyw „widzi” więcej, spłaszcza większą widzianą powierzchnię, więc środek kadru ma mniej głębi niż widziany węższym obiektywem sprzed wojny. Poza tym im bliżej brzegów, tym bardziej szerokokątny obiektyw zakrzywia przestrzeń, efekt beczułkowania wygina budynki, latarnie na brzegach kadru. Można to korygować graficznie, ale to zawsze wpływa na środek zdjęcia, który ma się idealnie zgadzać z oryginałem, a nagle po korekcji przestaje się zgadzać. Widzę, że masz zakrzywioną czasoprzestrzeń w oczach... Chyba nie umiem lepiej tego wyjaśnić. Może tak: to jest strasznie trudne, ale na szczęście jest Photoshop. To jak zadanie matematyczne, w którym wiesz, jaki masz uzyskać wynik i potrzebna ci tylko odpowiednia metoda. Ten sam efekt można osiągnąć różnymi kombinacjami tych narzędzi – chodzi o to, żeby znaleźć najszybszą, najprostszą i dającą efekt nie tylko poprawny, ale najbardziej spektakularny dla oglądającego.

Poza tym jest wiele zdjęć, których nie można było zrobić z idealnie tego samego miejsca. Bo po prostu tych miejsc już nie ma. Jest znane zdjęcie powstańca stojącego w wielkiej dziurze we frontowej ścianie kościoła św. Krzyża. Aby zrobić coś podobnego, musiałbym wybić dziurę w ścianie kościoła. Przez mur zdjęcia nie zrobię.

Ten powstaniec zresztą został sfotografowany w kilku kadrach: raz patrzy na ulicę, innym razem w obiektyw. Nie udało się ustalić, kto to jest. Podobna jest sytuacja z sanitariuszką z ulicy Miodowej. „Joachim” zrobił jej kilka zdjęć; do dziś nie wiadomo kto to.

Może teraz uda się przywrócić jej imię i nazwisko? Po kilku akcjach „Gazety Wyborczej”, Narodowego Archiwum Cyfrowego i Muzeum Powstania to się udawało.

A drugie trudne zdjęcie?

Z zupełnie innego powodu. Zdjęcie okładkowe. Bo Sylwester Braun „Kris” uchwycił moment trafienia Prudentialu pociskiem wystrzelonym z moździerza Karl, stojąc na dachu kamienicy przy ul. Kopernika 28. Też chciałem wejść na ten sam dach i zrobić zdjęcie z tego samego miejsca. I zaczęły się schody! Bo okazało się, że mimo teoretycznie sprzyjających okoliczności – kamienica stoi do dziś – nie da się. Ponad miesiąc próbowałem dostać się na dach. Wykonałem kilkanaście telefonów, przeprowadziłem naście rozmów z członkami spółdzielni. Przekonałem w końcu szefową spółdzielni, aby wydała stosowne zezwolenie. I gdy już prawie stawiałem stopę na pochyłym dachu, okazało się, że potrzebuję alpinistycznego zabezpieczenia. Wróciłem zatem z asekuracją. Ale w końcu zgody nie uzyskałem. Pani ze spółdzielni już świetnie znała temat i w pewnym momencie ją olśniło – przecież po wojnie kamienica została nadbudowana o jedno piętro. Czyli tak naprawdę nie muszę wchodzić na dach, wystarczy dostać się do mieszkania na ostatniej kondygnacji. Ta pani dała mi telefon do właścicielki, w końcu się do niej dodzwoniłem. Ta się zgodziła, więc się umówiłem i... cisza. Zniknęła, nie odbierała już telefonu ani esemesów. Przez 10 lat byłem reporterem, więc nie odpuściłem – zdobyłem namiar na mamę tej właścicielki. Bez problemu zadzwoniła do lokatorów, którzy to mieszkanie wynajmowali, mili młodzi ludzie mnie wpuścili i się udało.

„Kris” robiąc zdjęcie, jedną ręką trzymał się komina...

Gdyby się go nie złapał, to by wtedy, 28 sierpnia 1944 r., z tego dachu spadł. Tak potężna była fala uderzeniowa po trafieniu Prudentialu pociskiem z moździerza. Dzięki tej informacji wiedziałem, z którego okna mam robić zdjęcie, bo obok była ściana z przewodem kominowym – choć umówmy się, że to już była sztuka dla sztuki, jeśli chodzi o dokładność. Przy odległości między kamienicą na ulicy Kopernika a Prudentialem, wynoszącej w linii prostej 568 metrów, zmiana kąta widzenia o dwa metry w bok jest praktycznie niewidoczna.

W komentarzach do twoich zdjęć odnalazłem i taki. Natanel1 napisał: „Mam mieszane uczucia, bo z jednej strony warto powstanie upamiętniać, ale myślę sobie, co będzie wzruszać kolejne pokolenia? Jak będzie się ta pamięć wyrażać – w prostej symbolice, ciszy i zadumie, czy też w sporządzonych pieczołowicie fotomontażach? I czy przypadkiem nie banalizujemy historii i nie mieszamy dzieciakom w głowach? Może wystarczy, że dzieci w całej swojej godnej podziwu naturalności i naiwności bawią się w wojnę, biegając po podwórkach z plastikowymi karabinami?”

Też miałem taką obawę, czy aby moja praca nie banalizuje historii. Z drugiej jednak strony pomyślałem, że powstanie jest tak ważnym punktem odniesienia dla dzisiejszych Warszawiaków, że warto te emocje czy uczucia jakoś złapać w kadr. Sfotografować je. To rzeczywiście może wyglądać jak świętokradztwo, ale we mnie buzowały i wciąż buzują takie emocje, że jednak podjąłem decyzję, by ingerować w tę świętość, jaką jest prawdziwe powstanie. Nie wiem, na ile mi się udało. Komentarze są oczywiście różne, ale w znakomitej większości pozytywne. Powiedzmy to tak: tablica pamiątkowa w miejscu walk powstańczych jest ważna, ale wyobraźni raczej nie uruchomi, a pamięć tak naprawdę nie żyje w kamieniu, tylko właśnie w naszej wyobraźni. Jeśli uda się ją przenieść dalej w przyszłość, w kolejne pokolenia, to fajnie. I chyba dobrze?... Bez „chyba”. Tak. Dobrze.

Misja_apollo13 napisał: „A mnie to przywodzi na myśl świat duchów. Istnienie równoległego świata ludzi umarłych, którzy wciąż przebywają w miejscu, gdzie żyli, zginęli. Powstańcy wciąż tu są, wciąż walczą...”

Ten komentarz jest mi bardzo bliski. Zauważyłem też w wielu reakcjach, jak zmienia się podejście do miasta. Ktoś pisze – cytuję z pamięci: „O rany, ja codziennie idę do pracy tą drogą, codziennie przechodzę tą uliczką! Od teraz zawsze w tym miejscu, będę widział powstańca z pistoletem, opartego o mur”.

I o to też w tym wszystkim chodzi – o Warszawę. To nie tylko uliczki, budynki, te wciąż istniejące i nowe, ale też pokolenia, ludzie, którzy przecież walczyli tylko czasem, a w większości żyli tu, kochali się, nie cierpieli, pracowali, leniuchowali, płakali, bywali szczęśliwi... Warszawa to takie mrowie zmieniających się budowli w jeszcze większym mrowiu ludzkich emocji, które nieustannie płyną wraz z czasem. Szkoda, że nie mogę tych zdjęć pokazać moim dziadkom.

Walczyli?

Nie. Ale przeżyli tę apokalipsę jako cywile. W czasie okupacji dziadkowie mieszkali na ul. Wiśniowej i przyjaźnili się z rodziną Bytnarów, rodzicami „Rudego”. Janek Bytnar „Rudy”, rocznik 1921, był starszym kolegą mojego ojca, rocznik 1935. Ojciec bawił się jego zabawkami, które dostawał, gdy „Rudy” z nich wyrósł. W jakiejś książce zresztą jest napisane, że mieszkanie moich dziadków w czasie okupacji pełniło rolę agencji prasowej JPP.

?

JPP, czyli Jedna Pani Powiedziała. Po prostu tam się spotykano, a potem plotki i wiadomości zebrane w dziadkowym salonie rozchodziły się dalej po znajomych. Powstanie ich rozdzieliło, bo dziadek z moim ojcem kryli się 1 sierpnia na Polach Mokotowskich, tam zdybał ich jakiś żołnierz i gdyby nie profesorski niemiecki dziadka, to byśmy dziś nie rozmawiali. A babcia z siostrą ojca przeczekiwały bombardowania w kamienicy świętej Anny na Rynku Starego Miasta; ta siostra zresztą jest na jednym ze zdjęć. Poza tym znałem siostrę „Rudego”. Ciocia Dusia była bohaterką moich konspiracyjnych spotkań organizowanych w stanie wojennym. Bo zupełnie przez przypadek byłem harcerzem „Pomarańczarni”...

23 Warszawska Drużyna Harcerska „Pomarańczarnia” im. Bolesława Chrobrego działała w Liceum im. Stefana Batorego. Należał do niej „Rudy” i kilku innych członków Szarych Szeregów.

Za moich licealnych czasów to był Szczep 23 Warszawskich Drużyn Harcerskich im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. I w początkach stanu wojennego na jedną z zakonspirowanych zbiórek przyprowadziłem siostrę „Rudego”, aby tradycji spiskowania stało się zadość. I tyle moich związków z powstaniem.

Jest jeszcze jeden. Bardzo osobisty. Na stronie Teraz44 napisałeś, że stworzyłeś ten projekt z podziwu dla dzielności. Cytuję: „Każdej. Tamtej i dzisiejszej. Wielkiej i małej, polskiej i niepolskiej, sporadycznej i codziennej... Tę stronę dedykuję mojej żonie, która od kilkunastu lat prowadzi codzienną, nierówną walkę ze stwardnieniem rozsianym. I jest bardzo dzielna. Jeśli zamiast biletu wstępu na tę wirtualną wystawę możesz przekazać 1% swojego podatku lub wpłacić dowolną darowiznę na konto jej Fundacji, będę Ci ogromnie wdzięczny”.

I jestem ogromnie wdzięczny za pomoc, która się pojawiła. Były „bilety” za 100 i 500 zł, ale było mnóstwo po 5, 10 i 15 zł. Nie mam na to odpowiednich słów. Jestem po prostu bardzo, bardzo wdzięczny. Moja żona jest chora na SM od kilkunastu lat, ale pracuje, jeździ specjalnie przystosowanym samochodem i się nie poddaje. Niech to źle nie zabrzmi, absolutnie nie porównuję tego z tamtymi czasami, dlatego wymieniłem te rozmaite dzielności, ale jak na nią patrzę, to myślę, że w 1944 walczyłbym bez zastanowienia – ale czy znalazłbym w sobie dziś tyle dzielności co ona? Nie wiem. Chyba pójście na wojnę jest prostsze...

Pozytywna reakcja na nasz projekt dała jej sporo siły, mocno ją podbudowała. Także rzeczywiście, tu masz rację, to jest silny związek. Ta książka też jest rodzajem „cegiełki”; kto ją kupił i teraz czyta, dołożył już swoją „cegiełkę”, bo całość moich dochodów przeznaczam oczywiście na Fundację. A jeśli ktoś miałby ochotę pamiętać w przyszłości o 1% podatku, to krótką i prostą instrukcję znajdzie na stronie mojej żony: www.otochodzi.com.

Aha, jest coś jeszcze. Powstanie regularnie, co jakiś czas, mi się śni. Nie mam pojęcia dlaczego. To nie są żadne straszliwe sceny. Raczej jakaś bieganina, strzelanina, szczęśliwie nie widać ofiar... I co ciekawe, to dzieje się tylko na Mokotowie.

Śnisz na czarno-biało?

Nie, jest takie pomarańczowe, boczne, ciepłe światło, jak późnym popołudniem pod koniec wakacji. Moje powstanie jest kolorowe.

Warszawa, 15 maja 2015 r.

Teraz 44. Historie

Подняться наверх