Читать книгу Krew i honor - Michał Zygmunt - Страница 5
1
ОглавлениеWarszawa, kwiecień 1936 roku
Wylądowałem w innej rzeczywistości w poczuciu totalnego dyskomfortu. Czaszkę i kark wypełniała mi gęsta glątwa kaca, ściskająca gardło jak myśliwskie lasso. Ból głowy zdawał się promieniować w stronę lędźwi niejako wbrew grawitacji (zwisałem bowiem z łoża głową w dół, z nogami zaplątanymi w skotłowaną pościel), najbardziej doskwierało mi jednak zjadliwe pieczenie w okolicach pierwszej czakry. Pulsowały boleścią tylne me strefy niesforne, paliły ogniem i nie dawały chwili wytchnienia. „A więc znów nadużyłem swej godności” – pomyślałem z niesmakiem. „Znów zdołałem utracić szacunek do siebie już w pierwszych chwilach po przebudzeniu na ciężkim kociokwiku”. A przecież tyle razy przysięgałem sobie poprawę… Wpatrując się w zwierciadło, powtarzałem: „Nie będziesz wystawiał się na weneryczną zawieruchę, nie pozwolisz z rana cierpieć głowie i częściom ciała wiecznie chronionym przed światłem słońca”.
Chwilę po pierwszych wrażeniach sensorycznych zdobyłem się na odwagę, by uchylić powieki. Nie przyszło mi to łatwo, przez dłuższą chwilę mógłbym przysiąc, że skórę wokół rzęs skleiła mi plwocina złośliwego skrzata. Wreszcie zdołałem otworzyć oczy, po to tylko, by natychmiast je zamknąć. Świetlisty świder wwiercił mi się w głąb czaszki, wyciskając z zasuszonego gardła jęk bólu. „A więc nie tylko mieszałem” – kolejna niepokojąca myśl znalazła miejsce w sponiewieranej czaszce. „Efekt zbyt silny na samą wódkę, zwłaszcza zapijaną sokami… Widocznie piłem szampana, tak, dużo szampana, no i zapewne koko… Ale zaraz, gdzie ja do cholery wczoraj byłem?”
Nie zdarzało mi się to często. Owszem, chlałem jak świnia, wciągałem do przepalenia śluzówek nosa, ale film właściwie mi się nie urywał; czasem tylko pojawiały się w nim kolorowe bąbelki przesłaniające właściwą treść czasu, jak przebarwienia na starym zdjęciu albo otworki wypalone w kliszy. Tym razem nie miałem zielonego pojęcia o wydarzeniach ostatnich kilkunastu godzin. Nie dało się ich odtworzyć bez pracy intelektu, który jednak czuł się jak arabska klacz świeżo po kryciu; okrucieństwem byłoby zmuszać go do czegokolwiek. W zamian jeszcze raz spróbowałem posłużyć się zmysłem wzroku. Ponownie oberwałem słonecznym pejczem, ale tym razem zachowałem hart i odwagę polskiego kawalerzysty: przez chwilę mrużyłem powieki, dopuszczając do źrenic jedynie wąską strugę światła, po czym wreszcie szeroko otworzyłem oczy.
Najpierw zobaczyłem odbijającą się w wielkim zwierciadle własną napuchniętą twarz, a na niej białawe szlaki pokonane przez wyschnięte już strużki śliny. Włosy, tak starannie układane wczoraj u balwierza, zwisały smutno w kilku grubszych strąkach posklejanych wieczorną brylantyną. Na nagiej piersi zauważyłem kilka śladów po czyichś pazurach, co mnie nie zdziwiło. W obliczu natężenia dyskomfortu wokół pierwszej czakry byłem wręcz zaskoczony, że jest ich tak niewiele. Pisał przecież mędrzec: „Prawdziwa miłość jest raną. I tylko tak można ją odnaleźć w sobie”.
Dźwignąłem się niezdarnie i usiadłem na łożu. W głowie załomotało. Jęknąłem i pewnie nawet bym zaskowyczał, ale przypomniałem sobie o etosie kawalerzysty. Jak wiadomo, polski ułan trwać musi w ustawicznej gotowości na jedno z trzech zdarzeń losowych: śmierć, upadek z cwałującego konia i figle z wiejską dzieweczką. Figle nieraz zaliczyłem, teraz moje wnętrze zawisło w nieokreślonej przestrzeni między upadkiem z konia a ostatecznym końcem wszechrzeczy (o ile jednostkową śmierć można rozpatrywać w kategoriach końca świata, co dla niniejszej relacji nie ma zresztą większego znaczenia).
Zamiast cierpieć bez celu, rozejrzałem się po miejscu mojej kaźni. Urządzone było gustownie i niezwykle bogato, co znacznie mnie uspokoiło; nie pohańbiłem swojej klasy społecznej, oddając się jakiemuś wyrzutkowi. Siedziałem na łożu z pikowanej skóry. Materac tkwił w hebanowej ramie, ściśle wkomponowanej w ścianę obitą kwadratowymi panelami z jasnego drewna. Po obu stronach łoża wisiały dwa wielkie drzeworyty Ottona Eckmanna, gustowne w swojej bezpretensjonalnej brzydocie. Ścienne panele pokryto pozornie nieskoordynowaną siecią esów-floresów, w rzeczywistości układającą się w przemyślny wzór, choć nie miałem teraz ochoty go analizować. Żyrandol z opalizujących srebrnych baniek przywodził na myśl puszczane przez śpiących nocne gazy, które zmaterializowały się nad łóżkiem na podobieństwo bombek choinkowych. Nad drzwiami wejściowymi widniał okolony trójkolorową wstęgą portret starszego mężczyzny z pożyczką i efektownym hiszpańskim zarostem. Grube okrągłe okulary nadawały mu cień podobieństwa do nieletniego czarodzieja.
Nagle drzwi się otworzyły i wychynął zza nich lokaj ze srebrną tacą. Stała na niej samotna szklanka wypełniona niezidentyfikowanym burozielonym płynem. Lokaj nie był ani szczególnie przystojny, ani dobrze urodzony, przypominał raczej chłopa pańszczyźnianego z pretensjami, co nie przeszkodziło mu spoglądać na mnie z jawną pogardą. Prezentował się, przyznam, nienagannie, w szarych spodniach w kant, fraku, kamizelce, śnieżnobiałej koszuli i grubym czarnym fularze, a najważniejszy atrybut lokaja – aksamitne rękawiczki – nakazał mi zignorować jego faux pas, a nawet uśmiechnąć się, gdy nachylił się nade mną, podsuwając tacę. Bijąca od lokaja elegancja skłoniła mnie do wychylenia zawartości szklanki bez cienia wątpliwości, za co podziękowałem Bogu już chwilę później, gdy rozkoszny orzeźwiający kwas spłynął w moje sponiewierane gardło.
– Sok z kiszonej kapusty. Wyborny! – wychrypiałem radośnie i spojrzałem służącemu w oczy. Dostrzegłem w nich tylko zaklęte rewiry niechęci. – Gdzie ja jestem?
– Pan proszą do salonu – odpowiedział nie na temat, po czym opuścił sypialnię.
Drzwi zamknął bezgłośnie, za co raz jeszcze poczułem do niego wdzięczność. Do pokoju wpłynął powiew świeżego powietrza przesyconego zapachem chrupiącego pieczywa i kawy oraz dźwiękami koncertu fortepianowego Schuberta.
„A więc zaraz dowiem się, kto tej nocy wystawił na szwank moją reputację” – pomyślałem. „To z pewnością człowiek wielkiej kultury, wnioskując z wystroju wnętrza, Schuberta i pachnących bułek”.
Wstałem i zacząłem szukać moich ubrań. Szło mi to opornie, cała podłoga usłana była bowiem rozmaitymi częściami męskiej garderoby, a ja za żadne skarby nie mogłem sobie przypomnieć, co wczoraj założyłem. Zastosowałem więc metodę doboru według rozmiaru: przymierzałem kolejne ubrania i odrzucałem te, które wisiały na mnie jak płócienne wory na tyczkowatych ciałach wiejskiej biedoty. Bieliznę, koszulę i marynarkę udało mi się dopasować; niestety, przy spodniach się poddałem – tych zabrakło w ogóle. Przez chwilę zastanawiałem się nad stosownością pojawienia się w cudzym salonie w półnegliżu, w końcu zwyciężył posterotyczny pragmatyzm; skoro ktoś skutecznie spacyfikował moją południową bramę (przebierając się, zauważyłem cienką czerwoną nitkę ciągnącą się od pośladków aż do prawego kolana, niechybnie krwawą pozostałość po zabawie), z pewnością zniesie też widok moich łydek. Nie dywagując dłużej, zaczerpnąłem powietrza, poprawiłem fryzurę i pewnym krokiem pomaszerowałem do salonu. A tam zamarłem z przerażenia.
Przy śnieżnobiałym fortepianie, centralnym elemencie wyposażenia wnętrza, siedział bulwiasty karzeł. To on grał koncert Schuberta, z dużym wyczuciem, ale i emfazą. Przedwcześnie wyłysiałą czaszkę okalał wieniec włosów, na nalanej twarzy kwitło kilka soczystych brodawek, a w oczach (gdy tylko zaległo na mnie ich frenetyczne spojrzenie) dostrzegłem nieznośną życzliwość.
– Nareszcie wstałeś! Już się martwiłem, że coś ci dolega. Mam nadzieję, że Edward cię nie obudził?
Miał na myśli lokaja. Właśnie zauważyłem go przy oknie, czaił się między zasłonami jak łasica gotowa do skoku. Wciąż wyczuwałem z jego strony pogardę, dlatego szybko skupiłem uwagę na karle.
– Nie, zachował się… – Spojrzenia moje i Edwarda zderzyły się w powietrzu i rozpadły z trzaskiem na miliony kawałeczków. – …niezwykle życzliwie. Uratował mi ranek, rzec można. Podsumował tym samym niewątpliwie ciekawą noc. A skoro już mowa o nocy, czy my…
– Cokolwiek – wyszeptał karzeł, oblewając się pełnokrwistym rumieńcem. – Nie spotkałem w tym kraju nikogo o takiej kreatywności i szczerej odwadze. Jesteś apostołem ekstazy. Ujeżdżałeś mnie jak napoleońska kawaleria pod Somosierrą…
– O Boże – jęknąłem, wyobrażając sobie honor kawalerzysty.
Niewiele z niego zostało. Powiewał na wietrze rozpusty, świecąc gołą dupą i poczuciem upokorzenia.
– Mnie też się podobało. – Uśmiechnął się i uderzył w klawisze.
Moja rozpacz rozpłynęła się w atonicznym akordzie. Próbowałem pomyśleć o czymś wesołym, ale nic nie przychodziło mi do głowy, dlatego rozejrzałem się po salonie. O ile sypialnia urządzona była nie tylko kunsztownie, ale i z wyraźnym gustem, o tyle salon przypominał koszmar rodem z romantycznych rojeń pensjonarki. Niemal wszystko, od ścian po meble, miało tu odcień jasnego różu, wszechobecność pikowanych poduch nasuwała skojarzenie z domem uciech doprawionym szczyptą szaleństwa pod postacią figury białego jelenia ustawionej przy fortepianie. Miałem wrażenie, że zły święty Mikołaj odlał ją z marzeń niewinnych dzieci, odebrawszy im uprzednio prezenty.
– Niewykluczone, że dzięki tobie wreszcie pokocham wasz kraj. Miałem z tym dotychczas problem. Warszawa jest straszliwie niekoherentnym miastem. Z jednej strony urocze okolice Łazienek czy tej nowej dzielnicy na południu, klimatyczne Stare Miasto, z drugiej zaś bezkresne połacie brudu i niedbałości od wschodu na zachód, i ta nieszczęsna rzeka, którą traktujecie z niezrozumiałą niechęcią.
Dopiero teraz zorientowałem się, że karzeł mówi do mnie perfekcyjną francuszczyzną. Skojarzyłem to z portretem na ścianie sypialni. Nie omieszkałem też pogratulować sobie siły intelektu – mimo alkoholowej poniewierki automatycznie uruchomił zasoby obcego języka.
– Czym się zajmujesz na co dzień, drogi… – Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam jego imienia. – …drogi przyjacielu z zachodniej cywilizacji?
– Mam na imię Julien. Miałeś prawo zapomnieć, nie przeczę, po tych wszystkich substancjach… Jestem ambasadorem Republiki Francuskiej w Warszawie.
Zamarłem.
– Czyli portret nad drzwiami sypialni przedstawia…
– Alberta Sarrauta, naszego premiera.
– Czy wasz premier reprezentuje Front Ludowy?
– Skądże! – obruszył się Julien. Nerwowo nawinął na palec siwy strąk włosów znad ucha. – Został nominowany przez Partię Radykalną. Nasi socjaliści gardzą takimi jak ja.
Odetchnąłem z ulgą. Świadomość nocy spędzonej z tym wytworem nietrzeźwego Boga wciąż paliła moją duszę, ale przynajmniej był konserwatystą. Zrobiło mi się jakby lżej i nawet pozwoliłem sobie na uśmiech.
– Czy mógłbyś mi przypomnieć, co wczoraj robiliśmy? – zapytałem. – Mimo najszczerszych chęci napotykam w głowie wielką czarną dziurę…
– Ależ oczywiście. – Jego usta wykrzywiły się w podejrzanym uśmieszku. – Poznaliśmy się na kolacji u Fukiera. Rozmawialiśmy o nadchodzących wyborach parlamentarnych, groźbie remilitaryzacji Niemiec i przypakowanym kelnerze. Potem pojechaliśmy do tego słynnego kabaretu z tancerkami i szansonistkami…
– Adria…
– Tak, Adria. Bawiliśmy się świetnie, wyraziście zaznaczyłeś swoje stanowisko polityczne. Następnie udaliśmy się do Weneckich Lusster…
– Pojechaliśmy do Lusster? Słodki Jezu – wyjąkałem.
Nie wróżyło to nic dobrego. W Lusstrach stale rezydował mój ulubiony dostawca koko. Miałem też skłonność do wydawania tam ogromnych sum na szampana i przegrywania w karty, a że lokal, jako typowa afterownia, otwierał się późno, docierałem tam zwykle już zalany w sztok.
– No tak. Na miejscu tańczyliśmy, dużo śpiewałeś, znów wygłaszałeś rozmaite teorie, a także…
– A także…?
– Całowaliśmy się. – Kostropaty karzeł przypominał teraz trzynastoletnią dzierlatkę, ofiarę pierwszych miłosnych uniesień.
Całe moje wnętrze jęknęło z egzystencjalnego bólu.
– Co takiego śpiewałem? I jakie teorie…
Przerwał mi dzwonek telefonu. Odebrał Edward. Zamienił z rozmówcą kilka słów i przekazał słuchawkę Julienowi.
– Tak? Oczywiście. Niezwłocznie. – Odłożył słuchawkę. – Za chwilę będzie tu policja. Wysłano już dwa pojazdy. Najkorzystniejszym wyjściem byłaby chyba twoja ewakuacja.
– Moja ewakuacja? Ale jak to? Czego może chcieć ode mnie policja?
– Noooo… Nie zachowałeś się wczoraj najpiękniej. W Adrii… – Zawahał się. – Powiedzmy, że mogą mieć do ciebie kilka pytań.
– Ale tu nie wejdą. Przecież ambasada to wasz teren. Eksterytorialność, brak polskiej jurysdykcji, takie tam.
– Niestety. – Julien chrząknął z zakłopotaniem. – Kiedy przyjmuję… ekhm… gości… opuszczam rezydencję. Na takie okazje wynajmuję dom. Właśnie w nim jesteśmy.
Chyba zbladłem, bo pogarda na twarzy Edka jakby zelżała. Podbiegłem do okna. Dwa wozy policyjne już parkowały przy bramie wjazdowej. Wyskoczyło z nich trzech granatowych policjantów i dwóch smutnych panów w szarych garniturach. „Niedobrze” – pomyślałem.
Dynamika tego ranka zdecydowanie mnie przerosła. Nadeszła pora na stanowcze działania.
– Czy mógłbym skorzystać z telefonu na osobności? – spytałem. – Mam pewne prywatne kwestie do wyjaśnienia.
– Oczywiście! Poproszę Edwarda, żeby zajął się policjantami. Przetrzyma ich w salonie na dole, to powinno ci dać trochę czasu. W razie czego jest tu tylne wyjście!
Chwilę później siedziałem przy biurku w sypialni, czekając na zgłoszenie się telefonistki.
– Z kancelarią prawną Farbenlehr, Kuratow i Goldfinger z ulicy Kruczej poproszę.
Ku mojemu zdumieniu odebrał Samuel, a nie jego sekretarka. Najwyraźniej spodziewał się mojego telefonu.
– I co, jak jest? – zapiszczał charakterystycznym falsetem. – Poszerzyłeś na użytek własny definicję urody? Wsparłeś wyposzczonego żabojada gestem pełnym humanitaryzmu? Może potrzebujesz pomocy prawnej?
– Samuelu… – szepnąłem, wpatrując się tępo w ebonitowe krągłości aparatu. – Najuprzejmiej cię proszę, opowiedz mi, co się wczoraj działo. Ale spokojnie i powoli.
Perlisty śmiech przyjaciela nieprzyjemnie zagrał mi w uchu.
– Jest weselej, niż myślałem. Naprawdę nic nie pamiętasz? No cóż, musimy zacząć od Adrii… A spotkanie u mnie pamiętasz?
– Nie – szepnąłem.
– Zaczęliśmy we dwóch, nad butelką jakiegoś francuskiego wina przyniesionego przez klienta. Niespecjalnie dobre, ale dwie lampki wypiłeś. Potem dołączył Farbenlehr z dwiema gojkami, nie najcięższych obyczajów, chociaż co ja tam wiem, może po prostu są wyzwolone. Było trochę obcałowywania, krzyków, muzyki i pikantnych pogawędek. Na tym etapie zachowywałeś się jeszcze niezwykle kulturalnie. Spławiłeś moją uroczą żonę, kiedy zaczęła bombardować nas telefonami. Potem pojechaliśmy na kolację do Fukiera…
– To wiem. I tam poznałem tego karła?
– Zaraz, zaraz. O karle za chwilę. Najpierw dużo zjedliśmy, szczególnie smaczna była sarnina zapiekana z…
Na wspomnienie krwistego mięsa poczułem masę krytyczną wzbierającą w przełyku.
– Samuelu, błagam cię, nie mów o jedzeniu. Skup się na sprawach istotnych.
– A więc karzeł, tak. Najpierw rozmawialiście o sprawach zagranicznych, potem chyba o wskaźnikach giełdowych, nie pamiętam dokładnie. Trochę mnie zaskoczyłeś, omawiając ze szczegółami wszystkie ideowe zwroty proroka Mahometa, wskazując na wewnętrzną niezgodność licznych zapisów Koranu i twoje ulubione cytaty. „O ludzie! Bójcie się waszego Pana / Który was stworzył z jednej istoty / I stworzył z niej drugą do pary / A z nich dwojga / Rozprzestrzenił wiele mężczyzn i kobiet / Bójcie się Boga / O którego jedni drugich pytacie / I czcijcie łona!”[1] Emfazę położyłeś oczywiście na ostatni wers, śmiechu było co niemiara. Potem przeszliście do problematyki algierskiej. Roztoczyłeś przed karłem ciekawą wizję rychłego powstania kalifatu paryskiego.
Na dole narastała kłótnia Edwarda z policjantami. Najwyraźniej domagali się niezwłocznego wpuszczenia do domu. Julien zamknął donośnie klapę fortepianu i podszedł do lustra. W szczelinie uchylonych drzwi widziałem, jak przygląda się uważnie swojemu odbiciu, składa usta w dziubek i udaje paryską modelkę. Westchnąłem ciężko.
– Co mówiłem o tym kalifacie?
– Coś o konieczności przywrócenia ustroju opartego na chrześcijańskich wartościach. Tu, wybacz, nie zdołałem powstrzymać śmiechu. Ale byliśmy wtedy pijani, więc pewnie nie zwrócił na mnie uwagi. Potem wszyscy razem pojechaliśmy do Adrii, gdzie od progu wdałeś się w przepychankę z oficerami.
– Ułani?
– A jakże, nie bombardierzy przecież. Krzyczałeś coś o szarżach na czołgi i zapachu końskiego łajna o poranku. Jak kwiatowy sok potrafi udusić pszczołę, tak zapach łajna pożera umysłowe siły ułana, zmieniając go w marionetkę szarżującą na czołg.
– Co ty z tymi czołgami? Skup się na akcji.
– To ty, a nie ja. Ty mówiłeś o czołgach. Wracając do rzeczy, w kabarecie było jak zawsze: szampan, kawior i dupy. Jedno się chyba tylko zmieniło: mam wrażenie, że był tam Stary Popierdol.
– Ten Stary Popierdol?
Nie mogłem w to uwierzyć. Słyszało się, co prawda, że w jesieni życia ten przerażający dziad zaczął chodzić do klubów, ale nigdy nie widziałem go w żadnym na własne oczy.
– Nie kto inny. Przy jednym ze stolików siedziała grupa posłów ozonu i jakieś zamaskowane towarzystwo. Bardzo wyrafinowane maski, uważasz, coś brazylijskiego, amerykańskie skórzane ochraniacze na twarz, ale i proste, choć piękne, maski weneckie… W każdym razie miałem wrażenie, że on tam siedzi. W jednej z tych masek. I faktycznie, coś było na rzeczy, kelnerki jakby plotkowały.
– Dlaczego stamtąd wyszliśmy?
– No bo… – Samuel wyraźnie się zawahał. – Po przetańczeniu kilku kawałków uznałeś, że jest nudno. Pojechaliśmy do Weneckich Lusster, a tam…
– Już się domyślam. Powiedz mi, dlaczego, do jasnej cholery, jest tu policja?
– Jaka policja?
– Granatowa! Polska policja, a jaka ma być, NKWD? Próbują tu wejść od dobrych paru minut!
Faktycznie, na dole robiło się coraz goręcej. Do Edwarda dołączył teraz Julien, obaj przekonywali oficerów, że na górze nie ma nikogo. Samuel jęknął.
– A mówiłem ci, żebyś się zamknął…
– Kiedy, gdzie i w jakiej sprawie?
– Jeszcze w Adrii. Kiedy szansonistka, wyjątkowo urocza panienka, skończyła swój popisowy numer, zacząłeś rzucać pustymi butelkami po szampanie w portret Rydza-Śmigłego. Dołożyłeś do tego kilka epitetów w rodzaju „sławojki budować, a nie politykę wojskową robić”. Natychmiast dopadło cię paru tych ułanów, szamotaliście się i pewnie by ci wpierdolili, gdyby reszta gości nie skorzystała z okazji do wszczęcia bójki. Wszyscy zaczęli tłuc się ze wszystkimi, a my szybko nawialiśmy do Lusster.
– Czyli obraza majestatu?
– Znieważenie marszałka RP. Chyba że masz coś innego na sumieniu?
Poprosiłem Samuela, by czekał przy telefonie na wypadek mojego aresztowania. Poświęciłem kilka sekund na głęboki facepalm, a potem szybko przebiegłem do salonu. Za oknem południowe słońce topiło ogród w urzekającym złocie. W innych okolicznościach zapewne doceniłbym jego piękno, teraz jednak miałem ochotę dołączyć do tej kompozycji własne barwy jesieni. Wyszedłem na parapet i zacząłem schodzić po rynnie, modląc się, by wytrzymała. Na dole wyjrzałem zza węgła i stwierdzając brak mundurowych na zewnątrz budynku, pobiegłem przez ogród do płotu. Po chwili byłem już na następnej posesji. Goniły mnie tylko poczucie niesmaku, lęk przed więzieniem i głęboka, niejasna tęsknota, nierozpoznane pragnienie, którego istotę miałem pojąć dopiero za kilkadziesiąt godzin.
[1] Koran, sura 4 – Kobiety, 1, www.mzr.pl/koran/ (dostęp 26 listopada 2019).