Читать книгу Krew i honor - Michał Zygmunt - Страница 6
2
ОглавлениеPrzestarzała hispano-suiza nie dorównywała komfortem mercedesowi 500K. Porównania z jego właściwościami trakcyjnymi, głównie dzięki zastosowaniu podwójnego wahacza przedniej osi, nie wytrzymywało żadne inne auto. Skok tłoka, stopień sprężania, moment obrotowy – wszystkie te wskaźniki były… niezwykle ważne, schodziły jednak na drugi plan wobec pytań, skąd wziąłem się w tym samochodzie, dokąd jadę i w jakim celu.
Nie ulegało wątpliwości, że nadjeżdżam Marszałkowską w stronę Dworca Głównego, daleko z tyłu zostawiwszy mauzoleum Piłsudskiego. Wcisnąłem pedał gazu aż do podłogi. Charakterystyczny syk uruchamianej sprężarki Roots nasycił mnie ciepłem i słodyczą, jakbym wypił filiżankę rosołu na pszczołach. Samochód mruczał jak wściekły kocur, ale wsłuchiwał się w każdy mój gest. Skręciłem w Aleje Jerozolimskie, a następnie zaparkowałem na przydworcowym placu. Ciało doskonale wiedziało, co robić, wyprzedzało bezwładny umysł, jakby przeszczepiony z innej rzeczywistości. Pełną piersią wdychałem specyficzny smród warszawskiej ulicy, zlepiony z rzadkich spalin, końskiego gówna i przegniłego drewna niezliczonych wozów drabiniastych i dorożek. Lawirowałem między nimi, wzbudzając panikę koni i wściekłość woźniców. Ciężka przyszłość miała dopiero nadejść, byłem więc spokojny, niemal szczęśliwy.
Przyjechałem po Klausa. Przypomniałem to sobie zaraz po wyjściu z samochodu (dwóch żebraków biegnie w moją stronę z wyciągniętymi rękami, trzymają jakieś szmaty, pewnie chcą umyć szyby, policjant strzegący parkingu przegania ich pałką i staje obok auta). Decyzję o emigracji podjął jeszcze w zeszłym roku, najpierw myślał o Stanach Zjednoczonych, ale przekonałem go do Polski. „Stany, uważasz, są krajem ustabilizowanym i spokojnym. Czeka cię tam sprawiedliwy wyścig przedstawicieli białej ludności i zaobserwujesz ścisłą korelację między stopniem swojego wysiłku a pozycją majątkową” – opowiadałem. „– Wszystko, co właśnie powiedziałem, to oczywiście kompletna bzdura, życiowa pomyślność jest kwestią szczęścia, a w Polsce po prostu nie będziesz miał co do tego wątpliwości. Poza tym jesteś człowiekiem wrażliwym. Bez ciągłych bodźców z zewnątrz umrzesz z nudów, a co będzie cię wkurwiało w dobrze zorganizowanym kraju? U nas nigdy nie zabraknie ci frustracji”. Zgodził się niemal natychmiast i za moim pośrednictwem wynajął od grubej żydowskiej lekarki mieszkanko przy Piusa XI.
„Co zdarzyło się w moim życiu od wczorajszego ranka?” – myślałem, pokonując marmurowe stopnie i wkraczając do monumentalnej hali pachnącej wiosennym morzem światła. W jego głębinie buzował ludzki plankton, jak płynna lawa w kraterze Etny. Pociąg z Berlina wtaczał się na pierwszy peron. Czekali tam już elegancko ubrani bliscy podróżnych, babiny oferujące tani nocleg, żydłaki handlujące pastą z cieciorki i mundurowi rozmaitych formacji, popatrujący groźnie to na siebie, to na kłębiący się tłum.
Spostrzegłem Klausa. Mocował się z walizką w drzwiach pierwszego wagonu. Ucałowaliśmy się serdecznie, a usłużny peronowy pociągnął za nami bagaż. Czynił to z uśmiechem, wzmocnionym przez kilka złotych, które rzuciłem mu bardziej dla efektu niż z rzeczywistej potrzeby serca.
– Przywiozłeś mi marcepan? – spytałem.
– Tobie marcepan, sobie pół roku egzystencji. Wyobraź sobie, że Deutsche Bank zwolnił wszystkie moje oszczędności, a przecież jako podłemu zdrajcy narodu mieli mi je podpierdolić.
– Zablokować. Wstrzymać możność dysponowania nimi.
– Czyli podpierdolić.
– A jak nasze knajpy? Coś w ogóle jeszcze działa?
– Oczywiście. Żaden bar się nie zamknął, stosują przeważnie strategię asymilacyjną: chorągiewki ze swastykami, portrety Führera nad wejściem do sali okolone kwietnymi wieńcami, antysemickie wątki w programach kabaretowych. Transy masowo wstępują do NSDAP. Niestety, nie ma już SA, w której wszyscy czuli się jak w domu, sporo najbardziej przegiętych koleżanek skończyło w Dachau… Istnienie barów nie zmienia jednak wszechobecności szaleństwa, nienawiści, wymuszonego zaniku naszej kultury, aresztowań i wieści o torturach na posterunkach policji. Mimo tego oni… chyba wciąż są szczęśliwi.
– Szczęśliwi to ludzie, co uszy i inne zmysły potrafią zamykać jak oczy – oznajmiłem z braku pomysłu na lepszy komentarz.
Wsiedliśmy do auta i z piskiem opon ruszyliśmy spod dworca.
– Długotrwałe szczęście traci na wartości już przez swoje trwanie. Co tu o nas mówią? O nas, Niemcach. Czy idziemy za daleko? Czy moja ojczyzna ośmiesza się paroksyzmami nienawiści do Żydów?
– Mówią na ogół źle, ale nie z powodu nienawiści do Żydów. Ozon was kocha i nie znosi jednocześnie. Oni jednak chwile najwyższej przyjemności kojarzą z cierpieniem…
Klaus odwrócił się, chcąc powiedzieć coś bolesnego. Dodałem gazu, wyminąłem dorożkę i prawie władowałem się w dwukółkę z warzywami ciągniętą przez wychudzoną chabetę. Końskie gówno z ponurym mlaskiem wbiło się w szczeliny jezdni, między kocie łby.
– Paragraf sto siedemdziesiąty piąty. Prześladowania rasistowskie. Strach.
– Co proszę?
– Kluby dalej działają, ale tylko dzięki łapówkom i cichemu wstawiennictwu nielicznych wysoko postawionych pedałów w strukturach Partii. Połowa naszych znajomych siedzi. W Moabicie, w Dachau… Podobno na posterunkach policji ruchają ich kijami od szczotek, w pierdlu zamykają z kryminalnymi… Przymusowe przejęcia żydowskich sklepów. Ucieczki intelektualistów, zapisy cenzorskie…
Nasza rozmowa mogła tak wyglądać. Wydarzenia mogły też przebiegać zupełnie inaczej, sprawy zależały od jednego przycisku, opatrzonego niebieskim krzyżykiem.
Spostrzegłem Klausa. Mocował się z walizką w drzwiach pierwszego wagonu. Ucałowaliśmy się serdecznie, a usłużny peronowy pociągnął za nami bagaż. Czynił to z uśmiechem, wzmocnionym przez kilka złotych, które rzuciłem mu bardziej dla efektu niż z rzeczywistej potrzeby serca.
– Gdzie dziś pijemy? – spytałem.
– Nie mam, kurwa, pojęcia. Nie wiem, czy w ogóle coś przełknę, Berlin absolutnie zwariował. – Klaus wbił się do auta, a ja nacisnąłem pedał gazu, gdy tylko boy zatrzasnął drzwi bagażnika. – Całe pedalstwo przeniosło się do katakumb. Wódka leje się w mieszkaniach ukrytych przy ciemnych uliczkach zupełnie nieimprezowych dzielnic, trzeba się najpierw do nich dowlec, wywąchać ciepłe ośrodki rozkoszy jak wąż odnajduje ciepłotę swoich ofiar w tropikalnym lesie. Kryzys nikogo już nie obchodzi, Wehrmacht wkroczył do Nadrenii, ruszyły programy robót publicznych. Niemcy przejmują kontrolę nad żydowskimi zakładami. Krupp, Porsche i Opel czołgają się w korytarzach rezydencji Führera skuci brylantowymi kajdankami. Nowe millenium nadchodzi dopiero teraz. Z czterdziestoletnim opóźnieniem.
Podałem Klausowi puszkę z koko. Mój wierny przyjaciel starannie usypał niewielki kopczyk między ścięgnami kciuka, zagiętego wysoko jak erekcja młodego kozła, ale jechałem zbyt szybko; wdzierający się przez okna wiatr zwiał mu kokainę wprost do oczu. Zaklął po niemiecku, tarł powieki, co oczywiście spowodowało jeszcze większe pieczenie, kichał, spluwał na jezdnię. Obserwując unoszący się wokół biały pyłek, wdychając go chciwie do płuc, rozsmarowując językiem po dziąsłach, rozkoszując się setkami wyobrażonych igiełek kłujących u nasady zębów, czułem, że nasza przyjaźń jest jak to przednie koko: paląca, niezrównana, wieczna.
Mieszkanie Klausa. Białe ściany pokryte wizerunkami rzymskich żołnierzy w boju. Zwarte grupy uzbrojone w krótkie miecze, kryjące się za ogromnymi tarczami. Tandetny obraz – podróbka Modiglianiego. Przeszklone drzwi, skórzane kanapy, szezlongi. Na stoliku karafka z rżniętego szkła, pełna ormiańskiego koniaku. Prezent dla Klausa ode mnie, a wcześniej dla mnie od attaché kulturalnego sowieckiej ambasady, skądinąd całkiem uroczego jak na rezydenta NKWD.
Obserwując Klausa starannie segregującego przywiezione papiery, powoli zacząłem przypominać sobie wydarzenia ostatniego dnia. Napływały w formie krótkich, kilkudziesięciosekundowych filmików, zmontowanych dla właściwego efektu w dłuższe sekwencje. Momenty najważniejsze sygnalizowano zbliżeniami i zmianą gamy barwnej na bardziej pastelową, o wyższej wrażliwości świetlnej. Ojciec, gruby jak zawsze, macha mi przed oczami czekiem na trzy tysiące złotych, błękitne szlaczki atramentu lśnią jak prawdziwe brylanty, wyciągam rękę, strużka śliny spływa mi z kącika ust i spada na blat stołu. Ojciec drze czek i ciska mi w twarz zgniecioną kulkę papieru; próbuję ją złapać, ale mi się to nie udaje, czek ląduje w filiżance herbaty.
– Nie będziesz, skurwysynu, przynosił nam więcej hańby! – krzyczy.
– Nie obrażaj matki.
Ojciec dopada mnie błyskawicznie, jak spasiona pantera, i prawie udaje mu się mnie uderzyć.
– Koniec z utrzymywaniem! Koniec z ciągłymi transferami gotówki! Myślisz, że tych parę godzin w tygodniu, które spędzasz na opieprzaniu się w biurze fabryki, jest warte kilka tysięcy złotych? Gówno! Masz wziąć ślub. Zaraz. Natychmiast. Nie zniosę dłużej tych złośliwych docinków, krzywych spojrzeń, a przede wszystkim marudzenia księdza Maksymiliana. Małżonkę poznasz na dzisiejszym balu u Tarnowskich. I tak się tam wybierałeś, prawda? Dla odmiany zrobisz w życiu coś konstruktywnego.
„Przerażająco patetyczna oracja” – pomyślałem, wypijając kieliszek koniaku. Wcześniej stuknąłem się z Klausem. Zakończył już porządki i zabrał się do instruowania mnie, co powinienem czynić.
– Oczywiście ożenisz się z tą pindzią, kimkolwiek będzie – powiedział. – Może przecież okazać się fajna i chodzić z nami na dupy. A kiedy zrobimy się za starzy na dupy, będzie ci gotować zupki. Albo zabawiać cię rozmową. Jest spora szansa, że to nie kretynka. Nie podejrzewam twojego ojca o celowanie niżej niż stara arystokracja, więc pewnie dziewczę napierdala od dziecka na fortepianie, jeździ konno i czyta francuskich klasyków w oryginale. Nudzić się nie będziesz. Zresztą już w Berlinie każdy wiedział o twoim lesbijskim odchyleniu… Na towarzystwie panny możesz tylko skorzystać! Widzę same pozytywy!
Poznaliśmy się jesienią 1928 roku, kilkanaście godzin po moim przybyciu do Berlina. Ledwo zdążyłem wprowadzić się do mieszkanka na Prenzlauer Berg, ledwie po raz pierwszy pojawiłem się na uniwersytecie, a już mnie dopadł, jakby pijany los nie pozostawił nam innej możliwości. Szliśmy do Tiergarten przez gęstą magmę zapachów, jakich nigdy wcześniej nie czułem w Polsce: dym najlepszych cygar przeplatał się z wonią pieczonej kiełbasy, ciężkie damskie perfumy nie zdołały zamaskować smrodu potu i uryny bijącego od weteranów, żebrzących wszędzie, gdzie się dało – pod ścianami domów, na skwerach, pod drzewami w parkowych alejkach. To akurat widziałem już w Warszawie: weterani Cudu nad Wisłą, kilka lat wcześniej wynoszeni na piedestały, dziś upadli, cuchnący, straszący nagimi kikutami kończyn. Nie było ich jednak tak wielu jak tych w Berlinie. Odnosiło się wrażenie, jakby cała niemiecka armia zaległa w rynsztoku, na komendę pogrążając się w najgłębszym wykluczeniu, śmierdząc, cierpiąc, epatując wersalskim upokorzeniem.
Klaus prowadził mnie przez Tiergarten do willi w Charlottenburgu, gdzie czekali już nam podobni, a ja – przewidując najbliższą przyszłość – udawałem, że nie dzieje się nic, czego do tej pory nie zaznałem, mimo straszliwej paniki paraliżującej wszystkie moje zmysły. Na gnijących liściach z nienaturalnym mlaskiem odbijały się podkute buty żandarmów. Gdzieś daleko odbywał się wiec jednej z partii, wówczas nie mogłem jeszcze wiedzieć której. Czy właśnie tego dnia po raz pierwszy ujrzałem siebie jako podczłowieka, z oczami podkreślonymi węglem rozmazanym przez łzy niezgody na okrutną rzeczywistość, w zdrowym ciele więżącą porażoną duszę? Zobaczyłem eleganckich mężczyzn, przypakowanych marynarzy i powyginane cioty w wydekoltowanych sukienkach. Uciekłem, bez litości chłostany przez jesienną ulewę. Wspomnienie pozostało, ale tamten strach i paniczny wstyd odeszły w niepamięć, rozpłynęły się w niebycie jak łzy w deszczu.