Читать книгу Ray Allen. Za trzy. Moja podróż przez życie i grę, którą kocham - Michael Arkush - Страница 4

1.
Rzut życia

Оглавление

Nawet wielki LeBron James nie był już w stanie nas uratować. Rzut za trzy punkty, który spudłował na dziesięć sekund przed końcem, oznaczał, że o ile nie zdarzy się cud, to San Antonio będą musieli tylko zebrać tę jedną piłkę, by zostać mistrzami NBA. Zbiórka oznaczałaby, że Miami Heat, drużyna, w której wtedy grałem razem z Wielką Trójką – LeBronem, Dwyane’em Wade’em i Chrisem Boshem, przegra w finałach NBA po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat. Zaraz miało się wokół nas zaroić od sępów – sorry, miałem na myśli dziennikarzy. Tak właśnie się dzieje, kiedy butnie zapowiadasz, że będziesz zdobywał jeden tytuł mistrzowski za drugim – „nie dwa, nie trzy, nie cztery…”, jak chwalił się LeBron, kiedy w 2010 roku dołączył do Heat – a potem ci się to nie udaje.

Kibice w South Beach też nie zamierzali być wyrozumiali. Tak naprawdę to wielu z nich kierowało się już tego czerwcowego wieczoru w 2013 roku do wyjścia, co totalnie wkurzyło zarówno moich kolegów z drużyny, jak i mnie. Zarzynaliśmy się każdej nocy przez cały wyczerpujący, trwający 82 mecze sezon i dwa miesiące play-offów, a rok wcześniej nasza drużyna dała temu miastu mistrzowski tytuł. Inni też myśleli, że jest już pozamiatane. Wzdłuż linii bocznej zaczęto rozciągać żółtą wstęgę, która miała oddzielić boisko od trybun, żeby komisarz NBA David Stern mógł wręczyć zwycięzcom puchar mistrzowski imienia Larry’ego O’Briena. Nie wiadomo było tylko, kto zostanie MVP Finałów. Spurs mieli postawić na swoim – było to bardziej niż pewne – odkąd na 28,2 sekundy przed końcem objęli prowadzenie różnicą pięciu punktów.

Kiedy z nimi graliśmy, zawsze się stresowaliśmy – w NBA nie było bardziej efektywnej drużyny. Każdy zawodnik potrafił rzucać za trzy albo urwać się zwodem swojemu obrońcy. Ich słowem kluczem było „zaufanie”. Trener Gregg Popovich ufał swoim graczom. Nie jest to w żadnym razie reguła. Wielu szkoleniowców przydziela zawodnikom konkretne, ograniczone zadania, które ci mają wykonywać konsekwentnie od meczu numer 1 do meczu numer 82. Jak mają grać coraz lepiej, jeśli nie zwiększa się ich odpowiedzialność? Jak mają się stawać dla swojej drużyny coraz cenniejsi?

Ale można też powiedzieć, że to my ułatwialiśmy im życie, bo przy trzech posiadaniach piłki z rzędu traciliśmy ją, przy czym dwukrotnie stratę zaliczył sam LeBron! Po trzeciej stracie i moim faulu Manu Ginobili stanął na linii rzutów wolnych i rzucał dwa osobiste – na szczęście trafił tylko raz. Wtedy nasz trener Erik Spoelstra poprosił o czas.

„To nie powinno się tak skończyć” – powiedział Norris Cole, jeden z naszych rezerwowych. Nie, Norris, nie powinno.

Kiedy tak staliśmy w kręgu podczas przerwy, nie wyczuwało się w naszym gronie desperacji, a przecież zdarzało mi się bywać w grupach, w których zawodnicy wydzierali się na siebie tak głośno, że nie było nawet słychać, co mówi trener. Kiedy spoglądałem na twarze kolegów i próbowałem odczytać mowę ich ciał, zauważyłem, że wszyscy nadal wierzą. Gdyby tej wiary nie było, nie mielibyśmy szans.

Kiedy wznowiono grę, Mike Miller, nasz doświadczony obrońca, podał piłkę do LeBrona, który nie trafił za trzy punkty, ale Mike zebrał piłkę i raz jeszcze mu ją oddał. Tym razem LeBron nie spudłował. Prowadzenie zmniejszyło się do dwóch punktów. Po chwili, na 19,4 sekundy przed końcem, sfaulowany został Kawhi Leonard ze Spurs, ale na szczęście też trafił tylko jeden z dwóch rzutów wolnych.

Spurs 95, Heat 92.

Nadal wszystko było możliwe. Mamy do czynienia z dyscypliną sportu, w której piłka może się odbić w najdziwniejszy sposób, i od kiedy dołączyłem do ligi w 1996 roku, widziałem wiele takich nagłych zwrotów akcji. Takie niespodzianki kazały ci wierzyć, że maczają w tym palce jakieś inne siły.

Poza tym mieliśmy podczas tych ostatnich sekund jedną ewidentną przewagę. Mieliśmy Chrisa Bosha. Mierzył 210 centymetrów, nazywaliśmy go CB i był najwyższym zawodnikiem na parkiecie. A to dlatego, że Tim Duncan, legenda San Antonio Spurs, siedział na ławce. Popovich zmienił go na niższego gracza podkoszowego, Borisa Diawa, stawiając na szybkość w defensywie podczas pick-and-rolla. Mądre posunięcie mądrego trenera.

No i patrzcie: kiedy LeBron nie trafił za trzy punkty, CB zebrał w ataku piłkę, którą mógłby przechwycić Duncan. Do końca meczu pozostało dziewięć sekund. Oczywiście nadal potrzebowaliśmy celnej trójki. Wręcz desperacko. Czyjejś trójki. Czyjejkolwiek.

Chciałem być tym kimś. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, bez końca rozgrywałem w głowie dokładnie takie mecze, które rozstrzygały się w końcówkach.

„Pięć sekund do końca, piłka trafia do Allena, jego drużyna przegrywa jednym punktem. Kozłuje do linii rzutów wolnych, mija obrońcę. Zatrzymuje się. Skacze. Rzuca. Bang!!! Tłumy szaleją. Koledzy znoszą Raya Allena z parkietu po zdobyciu mistrzostwa NBA”.

Chyba niczym się nie różniłem od innych dzieciaków, które dorastały w latach 80., uwielbiały koszykówkę i chciały być kiedyś takie jak Michael Jordan. Wiedziałem to, od kiedy skończyłem 14 lat i po raz pierwszy zobaczyłem go w telewizji w meczu przeciwko New York Knicks. Patrzyłem, jak pędzi przez parkiet, jak fruwa ponad wszystkimi, wytyczając sobie ścieżkę. Pomyślałem wtedy: Chcę płynąć przez powietrze dokładnie tak jak on!

Ale ku mojemu zdziwieniu najpierw na studiach, a potem w NBA okazało się, że wielu zawodników, nawet tych najlepszych, wcale nie cieszy okazja do stania się kimś takim jak Mike – zwłaszcza wtedy, kiedy jest to najważniejsze.

Jasne, przez większość meczu są nieustraszeni – prowokują rywali, uprawiają trash-talking, trafiają z najtrudniejszych pozycji – ale kiedy następuje tych kilka najcenniejszych sekund, w których tworzą się legendy, to nie sposób ich znaleźć. Boją się, że zostaną na zawsze zapamiętani jako ci, którzy nie trafili najważniejszego rzutu w końcówce. Podajcie im piłkę i nawet wtedy, kiedy będą mieli dobrą pozycję pod koszem, pozbędą się jej tak szybko, że nie zdążysz nawet odwrócić głowy.

Ja podchodziłem do tego typu sytuacji z odwrotnym nastawieniem: wyobrażałem sobie nagrody, które na mnie czekają, jeśli trafię ten wielki rzut. A, Boże chroń, jeśli spudłuję, to przynajmniej udowodnię, że miałem w sobie na tyle dużo odwagi, żeby spróbować i położyć na szali swoją reputację. A to już 50 procent sukcesu, a może nawet i więcej.

Mówiąc szczerze, niewiele osób podejmuje próbę zostania bohaterem. A jeśli nawet to robią, często rzucają w niewłaściwy sposób. Taki, jakiego oczekuje od nich obrońca – oddają rzut z odchylenia albo z biegu, zamiast zrobić to w sposób, który najlepiej pasuje do ich stylu gry i umiejętności. Gotowość do podjęcia w takiej chwili wyzwania nie stanowi jakiejś niezgłębionej tajemnicy. Wymaga tego, czego zawsze wymaga sukces. Poświęcenia. Dzień po dniu. Rok po roku.

W momencie kiedy zobaczyłem piłkę w rękach CB, mogłem ruszyć tylko w jedno miejsce: za linię rzutów za trzy punkty. To oznaczało cofnięcie się o trzy kroki, w kierunku prawego narożnika boiska. Nie był to oczywiście najbardziej idealny sposób na to, żeby złapać rytm, ale odkąd pamiętam, we wszystkich salach gimnastycznych i halach w kraju przygotowywałem się właśnie do takiej chwili.

Podczas treningów w Milwaukee, które było moim pierwszym przystankiem w NBA, zacząłem ćwiczyć akcję, w której najpierw klęczałem, a potem ruszałem, wyskakiwałem w powietrze, łapałem piłkę i oddawałem rzut. Albo robiłem to samo, zaczynając od leżenia na plecach czy na brzuchu. Chodziło o to, żeby wyćwiczyć pamięć mięśniową, która pozwalała na oddanie dobrego rzutu, kiedy wokół ciebie panuje chaos.

Niewiele momentów w koszykówce może być równie chaotycznych jak mecz Finałów NBA, po którym w wypadku porażki odpadniesz z rozgrywek, w końcowych sekundach przegrywasz różnicą trzech punktów, a zegar odmierzający czas jest dla ciebie takim samym wrogiem jak twój przeciwnik. Potrzebujesz czegoś, co ustabilizuje twoje ciało i nie pozwoli ci wpaść w panikę. Musisz umieć poczuć się tak, jakbyś już wcześniej bywał w takich sytuacjach, choć przecież to nieprawda.

Dzięki Bogu CB dostrzegł, gdzie jestem, i podał do mnie piłkę. Nadeszła moja kolej. Po pierwsze, musiałem uniknąć nadepnięcia na linię boczną, co – uwierzcie mi – w narożniku boiska jest dość trudne. W Milwaukee grałem z Timem Thomasem, gościem, który potrafił trafić z każdej pozycji, o ile tylko nie nadepnął na linię. Zaczynał od tego, że robił krok w tył, co często kończyło się stratą. Doprowadzało to naszego ówczesnego trenera, George’a Karla, do szału.

„Timmy, musisz wiedzieć, gdzie się znajdujesz!” – wrzeszczał na niego George.

Rozstawienie jest w koszykówce wszystkim. Dlatego właśnie ruszyłem w kierunku linii końcowej, kiedy tylko zobaczyłem, że LeBron rzuca za trzy. To nie miało sensu, prawda? Czy nie lepiej by było, gdybym został tam, gdzie byłem, bliżej linii rzutów za trzy, pozostając w gotowości do szybkiej trójki, jeśli CB albo inny kolega z drużyny zbierze piłkę? Pamiętajmy o tym, że rzut za dwa punkty nam nie wystarczał.

Ale nie do końca byłoby lepiej. Ponieważ się przemieściłem, Danny Green, facet, który mnie krył, ruszył za mną i nie zajął najodpowiedniejszej pozycji obronnej, kiedy CB do mnie podał. Gdybym pozostał na obwodzie, Green byłby na wprost mnie. Pewnie kombinował tak: Ray nie będzie rzucał za trzy, nie muszę się już nim martwić.

Oczywiście nadal musiałem jeszcze trafić ten rzut i wiedziałem, że będzie ciężko. Przez cały wieczór nie byłem integralną częścią ataku Heat. Spoelstra wierzył w to, że im ważniejszy jest mecz, tym bardziej powinien polegać na Wielkiej Trójce. Z 92 zdobytych przez nas punktów LeBron, CB i D-Wade mieli na swoim koncie w sumie 52.

Tymczasem ja trafiłem do kosza tylko raz i to dopiero w połowie czwartej kwarty po tym, jak spudłowałem pierwsze cztery rzuty. Powiedzmy sobie szczerze: zdarzały mi się lepsze wieczory.

Ale jedno wychodziło mi wciąż nie najgorzej: moja głowa znajdowała się na swoim miejscu i bardzo dobrze wczułem się w mecz. Na początku kariery nie zawsze tak bywało. Muszę przyznać, że podczas pobytów na ławce mojemu umysłowi zdarzało się wędrować w różne strony i zamiast skupiać się na grze i na tym, co dzieje się na parkiecie, zwracałem większą uwagę na ludzi na trybunach – członków mojej rodziny, przyjaciół albo jakichś hałaśliwych kibiców. Pewnie nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Można to prawdopodobnie zrzucić na młodość i brak doświadczenia. Na szczęście szybko nauczyłem się ignorować próby odwrócenia mojej uwagi i w stu procentach koncentrować na meczu.

Bo przecież taka chwila dekoncentracji, nawet jeśli trwa tylko przez ułamek sekundy, może ciebie i twoją drużynę bardzo drogo kosztować. Czy to z powodu kontuzji, czy konieczności powstrzymania rywala, który właśnie pojawił się na parkiecie, przeczucia, czegokolwiek – trener w każdym momencie może cię wywołać i jeśli nie jesteś głową w grze, możesz bardzo wiele przegapić.

Kto jest na fali, a kto nie? Jak twój przeciwnik radzi sobie z obroną przeciwko pick-and-rollom? Czy sędziowie gwiżdżą po aptekarsku, czy pozwalają grać?

Nie muszę wspominać, że w trakcie szóstego meczu Finałów NBA mój umysł był skoncentrowany tylko na jednym. W ciągu 16 poprzednich sezonów tylko raz udało mi się sięgnąć po tytuł mistrzowski, z Boston Celtics w 2008 roku, a teraz, w wieku 37 lat, mogłem mieć już na to swoją ostatnią szansę.

Co z powrotem przywodzi nas do tej ostatniej akcji, kiedy LeBron nie trafił za trzy punkty, CB zebrał piłkę z tablicy, podał mi w pobliże narożnika boiska i cały mecz, a wraz z nim cały sezon, zależał od tego jednego rzutu. Wyskoczyłem pionowo w górę, jakbym stał w budce telefonicznej, i wypuściłem piłkę z rąk.

Nie miałem pojęcia, czy piłka wpadnie do kosza i czy dostaniemy dzięki temu nowe życie. Ale wiedziałem, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby odpowiednio się na tę chwilę przygotować. Tylko tego dnia podczas treningu oddałem przed meczem jakieś 200 rzutów z wyskoku. Na wprost kosza, z boku, z prawego rogu, z lewego rogu – rzucałem z każdego miejsca. W przerwie spotkania też oddałem więcej prób niż zwykle, bo wiedziałem, że podczas gry rzadziej otrzymam okazję do rzutów, które pomogłyby mi się rozluźnić – a jednocześnie byłem świadomy, że może nadejść chwila, kiedy będę miał do dyspozycji ten jeden rzut, który będę musiał trafić. Po prostu.

I właśnie teraz, kiedy taki moment nadszedł, a piłka i nasze przeznaczenie znalazły się w moich rękach, zacząłem się obawiać najgorszego.

Nie wyskoczyłem odpowiednio wysoko. Nie podniosłem wystarczająco piłki. Nie wpadnie.

I właśnie wtedy ujrzałem to, co zobaczyli wszyscy inni: czyściutko! Wynik meczu był nagle remisowy: po 95.

Czy to aby na pewno prawda? W rogu panował chaos, więc nie miałem pojęcia, czy moje nogi rzeczywiście znajdowały się za linią rzutów za trzy punkty, kiedy oddałem swój. Odpowiedzi mieli nam udzielić sędziowie, którzy oglądali na monitorze powtórki.

Kiedy podszedłem do linii bocznej, zobaczyłem zaniepokojenie na twarzy Mike’a Millera.

„Nadepnąłem na linię?” – zapytałem.

„Wydaje mi się, że nie” – odpowiedział Mike.

Ale nie mógł być pewien. Nikt nie mógł.

Wszystko zależało od raptem kilku centymetrów. Wystarczyło, żeby któraś część jednej z moich stóp dotknęła linii bocznej, a wciąż byśmy przegrywali 95:92 i Spurs mieliby piłkę na 5,2 sekundy do końca meczu. Potrzebowalibyśmy przechwytu albo musielibyśmy popełnić szybki faul, a potem modlić się o jeszcze jedną okazję do oddania rzutu.

Ale nie było się czego bać, znalazłem się wyraźnie poza linią. Kibice, którzy nie postawili na nas krzyżyka, oszaleli ze szczęścia. Później się dowiedziałem, że ci, którzy dotarli już na parking, próbowali wejść z powrotem do hali, ale ich nie wpuszczono.

Potem uzyskaliśmy już przewagę – w ostatniej akcji zatrzymaliśmy Spurs, Tony Parker spudłował rzut z odchylenia, w dogrywce wygraliśmy z nimi 8:5, a cały mecz 103:100. I nikt nie był szczęśliwszy od LeBrona.

„Dziękuję ci, Jezusie – powiedział. – Dziękuję ci, Jezusie”. Chodziło mu o Jesusa Shuttleswortha, głównego bohatera filmu Gra o honor Spike’a Lee, w którym zagrałem pod koniec lat 90.

„Cieszę się, że mogłem odegrać swoją rolę” – odpowiedziałem.

Dwa dni później, w decydującym siódmym meczu, udało nam się przetrwać kolejną zaciętą końcówkę – wygraliśmy 95:88. Do zwycięstwa poprowadził nas LeBron, który zdobył 37 punktów, rzucając pięciokrotnie za trzy punkty i zbierając z tablicy 12 piłek. Shane Battier, nasz rezerwowy skrzydłowy, także zagrał znakomity mecz, trafiając sześć z ośmiu trójek. Nie zdobyłem ani jednego punktu, ale miałem to w nosie. W meczu numer sześć zdobyłem trzy punkty, bez których nie zagralibyśmy następnego spotkania i nie zostali mistrzami świata.

Czy byłem podekscytowany zdobyciem drugiego mistrzowskiego pierścienia? Oczywiście, że tak. Czy w świecie sportu można sobie wyobrazić lepsze uczucie? Oj nie.

Ale jakkolwiek usatysfakcjonowani czuliśmy się w szatni po siódmym meczu – lał się szampan, lały się łzy, mogliśmy wreszcie głęboko odetchnąć z ulgą – to prawdziwego zwycięstwa nie odniosłem wcale tej nocy. Wygrywałem podczas wielu innych wieczorów, kiedy nie było przy mnie kibiców ani kamer.

Tylko ja i piłka.

Kiedy w 2016 roku wpadłem na Marka Cubana, właściciela Dallas Mavericks, usłyszałem od niego wspaniały komplement. Nie mówił o tym, ile trójek trafiłem ani ile pobiłem rekordów. Powiedział, że kiedy drużyna, w której grałem, przyjeżdżała do Dallas, zawsze przychodził do hali na kilka godzin przed meczem, żeby popatrzeć na mój rutynowy przedmeczowy trening. Powiedział, że właśnie to będzie najlepiej wspominał z całej mojej kariery. I ja też to wspomnienie będę w sobie pielęgnował.

Na przebieg meczów nie zawsze mam wpływ, ale kiedy jestem sam, mam wpływ na wszystko. Mogę kontrolować rzuty, które oddaję, zagrania, których próbuję, albo to, jak dużo biegam. Nigdy nie jestem spokojniejszy.

Przypomina mi to o dniach, które spędzałem wieki temu w malutkim miasteczku Dalzell w Karolinie Południowej, kiedy koszykówka była promykiem nadziei w mrocznym i dziwnym świecie.

Ray Allen. Za trzy. Moja podróż przez życie i grę, którą kocham

Подняться наверх