Читать книгу Ray Allen. Za trzy. Moja podróż przez życie i grę, którą kocham - Michael Arkush - Страница 5
2.
Ruszaj na Południe, młody człowieku
ОглавлениеKiedy dorastałem, nigdy nie czułem, że naprawdę gdzieś przynależę.
Jak mogłoby być inaczej? Mój ojciec, Walter Allen, pracował jako technolog, inżynier obróbki powierzchni metalu w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych, co oznaczało, że bez przerwy się przeprowadzaliśmy – z Północnej Kalifornii, gdzie się urodziłem, do Niemiec, stamtąd do Oklahomy, potem do Anglii, do Południowej Kalifornii, aż wreszcie, jesienią 1988 roku, do Dalzell, przeszło 60 kilometrów od stolicy stanu, Columbii. Trudno się dziwić, że kiedy w połowie lat 90. udało mi się trafić do NBA, byłem już przyzwyczajony do życia w drodze.
Byłem za takie życie bardzo wdzięczny losowi i rodzicom. Mogłem odwiedzać miejsca, których większość z nas nigdy nie zobaczy, i pomogło mi to zrozumieć, że choć czerpię dumę z tego, że jestem Amerykaninem, nie mamy jako naród monopolu na to, jak we właściwy sposób myśleć czy żyć. Własną perspektywę mają Brytyjczycy, odmienną Niemcy, a jeszcze inną dziesiątki kolejnych narodów z całego świata. U nas w Ameryce niektórym może być to trudno zrozumieć, ale świat wcale nie kręci się wokół Stanów Zjednoczonych.
Z drugiej strony taki wędrowny styl życia wiąże się z wieloma poważnymi minusami, nawet jeśli trafiasz do najpiękniejszych zakątków świata. Najbardziej zasmucało mnie to, że ciągle musiałem rezygnować z czegoś, co było dla mnie bardzo ważne. Jaki sens ma wiązanie się z czymkolwiek, skoro wiadomo, że wkrótce i tak trzeba będzie się z tym pożegnać?
Próbowałem się kumplować z innymi dzieciakami, miałem nadzieję, że zrozumieją, że jestem taki sam jak one, ale nawet kiedy udawało nam się nawiązać jakąś więź, to wiadomo było, że prędzej czy później – za dwa albo trzy lata – przyjdzie czas, czy to dla mnie, czy dla nich, na delegację do kolejnej bazy. Można powiedzieć, że byłem bez przerwy wymieniany do innych klubów przez tego samego dyrektora generalnego, Wujka Sama – w zależności od tego, jaki rozkaz akurat wydał. Ciągle musiałem zaczynać od początku. I za każdym razem było mi trudno. Ale nigdy nie czułem się tak obco jak wtedy, kiedy po raz pierwszy postawiłem stopę w Karolinie Południowej… na Południu.
To ten stan jako pierwszy wystąpił z Unii pod koniec 1860 roku, co zapoczątkowało wojnę secesyjną – wojnę, którą niektórzy ponad 120 lat po tym, jak generał Lee skapitulował przed generałem Grantem, toczą do dziś, teraz już za pomocą słów, a nie broni.
Było mi wystarczająco trudno osiąść w części kraju, o której prawie nic nie wiedziałem, poza tym rok szkolny trwał już od kilku miesięcy. Ten czas sprawił ogromną różnicę. Klasowe grupki zdążyły się już uformować, opinie – często pochopne – wyrobić. I oto pojawia się ten nowy chłopak, skądś z Zachodu. Serio – jaką miałem szansę, żeby się odnaleźć?
Nie byłem jedyną osobą w gospodarstwie Allenów, która miała wtedy problemy z aklimatyzacją. Kiedy mama po raz pierwszy podwiozła mnie na zajęcia w gimnazjum Ebenezer, rozpłakała się, widząc, jaka zniszczona i brudna jest moja szkoła i że znajduje się naprzeciwko cmentarza.
Kiedy pojechało się przecznicę dalej, mijało się kilka kolejnych farm, a potem wjeżdżało do lasu. Mieszkaliśmy na wsi i na wiele sposobów czuliśmy się tak, jakbyśmy żyli w przeszłości. Nie żebym miał coś przeciwko wsi, żyło tam mnóstwo wspaniałych ludzi, ale była to dla nas bardzo duża zmiana i choć znaleźliśmy się tu po to, by służyć krajowi, mama czuła się winna, tak jak czułby się w podobnej sytuacji każdy rodzic.
Żebyście mogli lepiej zrozumieć to, z czym mieliśmy tam do czynienia – w Ebenezer woda pitna w kranach była z początku pomarańczowa przez zardzewiałe rury. Ale i tak ją piliśmy, bo nie chcieliśmy być przez resztę dnia spragnieni.
Mimo to moje rodzeństwo nie narzekało. Pewnie dlatego, że odkąd pamiętam, nigdy nie mieliśmy zbyt wiele. Rząd opłacał nasze mieszkanie, ale wszystkie inne wydatki musieliśmy ponosić sami. Uczciwie muszę przyznać, że inne rodziny w Dalzell żyły w równie beznadziejnych warunkach, ale ponieważ w naszej było pięcioro dzieciaków – ja zawsze byłem tym środkowym – mieliśmy wszystkiego trochę mniej. Chodziłem w dziurawych butach, a ubrania rodzice kupowali mi na raty. Zdarzało się, że nosiłem rzeczy mojego o trzy lata starszego brata Johna, ale rosłem tak szybko, że ciągle wszystko robiło się na mnie za małe. Wszyscy znaliśmy datę wypłaty, która przypadała co dwa tygodnie, bo oznaczało to, że będą pieniądze na zakupy. Staraliśmy się, żeby produktów wystarczyło nam na jak najwięcej dni.
Można się jednak do tego przyzwyczaić, w Kalifornii też jakoś wiązaliśmy koniec z końcem. Tam któregoś razu, gdy miałem 11 czy 12 lat, sytuacja mnie przytłoczyła i popełniłem potworny błąd. Wszedłem do znajdującego się w bazie wojskowej sklepu spożywczego i ukradłem pudełko słodyczy. Byłem głodny, a nie chciałem zawracać mamie głowy i prosić ją o te kilkadziesiąt centów. Starannie schowałem słodycze w rękawie kurtki i ruszyłem w kierunku drzwi wyjściowych, myśląc, że jestem zajebiście sprytny.
Cóż, byłem idiotą. Sprzedawca stojący za ladą znalazł się przede mną szybciej niż Gary Payton. Wkrótce przyjechała policja, zapakowano mnie do radiowozu i zawieziono do komisariatu. Zanim się zorientowałem, siedziałem na krześle w malutkim pokoju bez okien. Minuty ciągnęły się jak godziny. Byłem śmiertelnie przerażony. A wszystko dla dziadowskiego pudełka ze słodyczami.
Najdziwniejsze było to, że wcale nie przestraszyłem się policjantów. Bałem się rodziców. Wolałem zostać aresztowany, niż zmierzyć się z ich reakcją.
Najpierw mamy, która nie wahała się użyć pasa, kiedy coś nabroiłem. Tym razem nie musiała nawet nic mówić. Wystarczyło pełne rozczarowania spojrzenie.
„Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś – powiedziała mi. – Nie mogę się doczekać, kiedy ojciec wróci do domu”.
Wtedy do mnie dotarło, że miałem szczęście. Ojciec był na rocznej delegacji w Korei Południowej. Kto wie, być może właśnie dlatego postanowiłem zaryzykować. Nie mógł mnie przecież stłuc pasem, co było w jego przypadku typową karą, bo znajdował się ponad dziesięć tysięcy kilometrów stąd.
Mógł na mnie natomiast nawrzeszczeć, a ja nie śmiałem mieć do niego o to pretensji. Przez to, co zrobiłem, mogła go spotkać degradacja, a szarża była dla wojskowego wszystkim.
Dzięki Bogu nic takiego się nie wydarzyło. Nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Kiedy dwa miesiące później wrócił, wszyscy zdążyli zapomnieć o tym przykrym incydencie. A ja dostałem nauczkę i wyciągnąłem z niej wnioski: nie wolno ci brać czegoś, co do ciebie nie należy.
Kiedy dorastałem, pobierałem także inne lekcje, niektóre równie bolesne. Kiedyś jeden z przyjaciół w Karolinie Południowej powiedział, że mogę sobie od niego pożyczyć spodenki i że podrzuci mi je wieczorem. Bardzo ich potrzebowałem. Przez wiele tygodni chodziłem w tej samej parze dżinsów. Inne dzieciaki to zauważyły i zaczęły się ze mnie nabijać. Cieszyłem się, że wreszcie im pokażę. Będę mógł spacerować korytarzami gimnazjum Ebenezer w nowych szortach i nikt nie będzie już się ze mnie nabijać.
Siedziałem tamtej nocy przy oknie i czekałem na swojego przyjaciela. Czekałem… i czekałem… i czekałem.
Nigdy się nie pojawił. Nie pamiętam nawet, jak się potem tłumaczył. Pamiętam tylko, jak bardzo byłem tamtego dnia zdeterminowany, żeby prędzej czy później nie musieć już zależeć w czymkolwiek od kogokolwiek. Nie wyłączając moich rodziców, a zwłaszcza mojego ojca. Nigdy się u nas nie przelewało, ale zawsze miałem poczucie, że mógłby pomagać bardziej. Pamiętam niezliczone poranki, kiedy budził mnie około piątej rano, pojawiając się na podjeździe po całej nocy spędzonej z kumplami. Zawsze robiło na mnie wrażenie to, że jest w stanie kilka godzin później być gotowy do pracy, tak jakby przez całą noc spał. Ale to, że wydawał gdzieś pieniądze, oznaczało, że ja sam nie będę miał już czego wydać w szkolnej kafejce.
„Dlaczego nie jesz obiadu?” – pytały się mnie inne dzieciaki.
„Nie jestem głodny” – odpowiadałem.
Uważałem, że lepiej będzie skłamać – przed nimi i chyba także przed sobą – niż znosić kolejne upokorzenia. Całkowicie mi wystarczały nieprzyjemności związane z noszeniem wciąż tej samej pary dżinsów. Trzeba tu dodać, że mój ojciec był w pracy niezwykle szanowany, a ludzie, których był szefem, wiele się od niego nauczyli. Co nie zmienia faktu, że choć był bardzo mądry, jego kariera i awanse nie potoczyły się tak, jak mogły. Obiecałem sobie wtedy, że niezależnie od tego, jaką będę miał pracę, gdy dorosnę, będę pracował tak ciężko, jak się da. Bez względu jednak na to, co sądzę o niektórych wyborach, jakich dokonał, był moim ojcem i kochałem go.
Mama nie zawsze była taka wyrozumiała i pewnego razu musiała za to zapłacić. Pokłóciła się z ojcem, a on w pewnym momencie zrobił się agresywny. Próbowałem ich rozdzielić, ale nie mogłem nic zrobić. Miałem przecież tylko 13 lat. Dlaczego mama mimo to z nim została? No cóż, kilka razy decydowali się na separację. Kiedy ojciec wyjechał do Korei, a miał dwa takie wyjazdy, podejrzewaliśmy z rodzeństwem, że nie jedziemy z nim po to, by rodzice mogli sprawdzić, czy czasowe rozstanie pomoże jakoś ich małżeństwu. Nie mam pojęcia, czy tak się stało. Po jego powrocie nie przypominam sobie żadnych zmian w tym, jak się do siebie odnosili, ale na pewno nie byłem najlepszą osobą, żeby to osądzać.
Myślę, że nasza kondycja finansowa odgrywała znaczącą rolę w tym, że mama próbowała zawsze załagodzić sytuację. Niezależnie od tego, co robił wieczorami, mój ojciec co dwa tygodnie przynosił do domu czek i zważywszy na to, ile osób trzeba było wykarmić, nie można było tego po prostu olać. Pomimo wszystkich innych obowiązków mama jakimś cudem znalazła jeszcze czas na zajęcia zarobkowe: pracowała jako kasjerka na stacji benzynowej i sprzątała domy w bazie wojskowej po tym, jak wyprowadzali się ich rezydenci. Robiła wszystko: zeskrobywała brud z toalet, ze ścian i z podłóg, myła listwy przypodłogowe, wymieniała żarówki, a reszta rodziny starała się jej w tym pomagać. Dodatkowa kasa, którą przynosiła, robiła ogromną różnicę. Ciężka praca na pewno nie była jej obca. Dorastała pod koniec lat 50. na wsi w Arkansas i często pomagała rodzicom oraz rodzeństwu na polu – zaraz po powrocie ze szkoły zbierała bawełnę.
Wcześniej, w Kalifornii, zarabiałem jakieś pieniądze dla siebie, kosząc trawniki. W bazie lotnictwa wojskowego Edwards, w której co czwartek odbywały się inspekcje, była to poważna sprawa. Trawa nie mogła rosnąć na chodniku, pomiędzy płytami. Chodząc po okolicy, szybko się zorientowałem, którzy goście sami opiekują się swoim trawnikiem, a którzy płacą za to, żeby ktoś to robił za nich.
Nie muszę dodawać, że nie byłem jedynym dzieciakiem w bazie, który wpadł na tak genialny pomysł, co oznaczało, że musiałem się czymś od reszty delikwentów odróżnić. Dlatego też każdego środowego popołudnia, kiedy szykowałem się, żeby zapukać do drzwi żołnierzy, ćwiczyłem to, co zamierzałem im powiedzieć.
Nie zarabiałem fortuny – dziesięć dolarów za trawnik – ale zazwyczaj zajmowało mi to nie więcej niż pół godziny i udawało mi się opędzić przed zmrokiem pięć domów. To dawało razem 50 dolarów, czyli uczciwą dniówkę wystarczającą na zakup słodyczy i innych potrzebnych mi rzeczy.
Przed przyjazdem do Karoliny Północnej, czy to w Stanach, czy za granicą, chodziliśmy razem z moim rodzeństwem do szkoły w bazach wojskowych – były tam boiska do koszykówki, korty tenisowe i mnóstwo innych udogodnień. Czuliśmy się prawie jak na kampusie studenckim. Za wszystko płaciło Ministerstwo Obrony, więc wiadomo było, że w klasach i na korytarzach będzie czyściuteńko. Dawali nam wszystko, co trzeba: najlepszy program nauczania, najlepsze podręczniki szkolne i – co najważniejsze – najlepszych nauczycieli. Ci pedagodzy, dobrze opłacani i szanowani, bardzo troszczyli się o swoich uczniów, robiąc wszystko, co w ich mocy, żeby przygotować swoich podopiecznych na czekające ich wyzwania.
Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że w Ebenezer tak nie było, podobnie jak w znajdującym się kilka kilometrów dalej liceum Hillcrest, do którego uczęszczałem potem.
Tamtejsi nauczyciele nie byli dobrze opłacani i nie mieli do dyspozycji porównywalnych zasobów. Troszczyli się o nas, choć niektórzy nie zawahaliby się przed tym, żeby nas oblać. Często zastanawiam się nad tym, co mogłyby osiągnąć w życiu niektóre z tych dzieciaków, gdyby tylko ktoś w nie uwierzył, zamiast się poddać. Dotyczy to także części trenerów.
Weźmy na przykład mojego brata Johna. Był jednym z najlepszych w całym stanie biegaczy w futbolu amerykańskim, a pamiętajcie, że chodzi o Południe, gdzie futbol był i zawsze będzie religią. Nie miał najlepszych ocen, ale był bardzo błyskotliwym dzieciakiem. Zamiast jednak zaczekać i sprawdzić, czy da radę poprawić oceny, jeden z trenerów zaczął rozpowiadać plotki o tym, że John nie zda do następnej klasy. A przecież nie mógł tego wiedzieć. Skauci rekrutujący zawodników do drużyn uniwersyteckich przestali się nim interesować, a mój brat nie poszedł na studia, co odmieniło całe jego życie. Aha, gwoli ścisłości: John zdał wtedy wszystkie egzaminy.
Ale nauczyciele w gimnazjum Ebenezer mieli mnóstwo zajęć. Nigdy potem nie słyszałem tak często słowa na k… jak w wykonaniu chłopaków ze szkoły, a przecież spędziłem bardzo dużo czasu, grając w koszykówkę i obcując z przepychankami oraz ciosami rozdawanymi z konieczności nieustannego udowadniania swojej męskości. A zatem miałem do czynienia z bardzo wulgarnym językiem.
Był alkohol, były narkotyki, był seks – a pomyślcie, że nie byliśmy przecież nawet w liceum, kiedy hormony zaczynają buzować jeszcze bardziej. Jedna z dziewczyn z mojej ósmej klasy zaszła w ciążę, ale najdziwniejsze było dla mnie to, że nikt nie wyglądał na specjalnie zdumionego tym faktem. Myślę, że to dość wiele mówi o tej społeczności.
Choć musiałem dopasować się do nowej kultury, robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby przyswoić jak najwięcej wiedzy, nawet jeśli niektóre z rzeczy, jakich się uczyłem, były dość niepokojące.
Przykład A: historia Stanów Zjednoczonych.
Na lekcjach tego przedmiotu, które pobierałem w Kalifornii, uczyłem się o Abrahamie Lincolnie, Teddym Roosevelcie, Johnie Kennedym i innych historycznych przywódcach naszego kraju. Tego samego spodziewałem się w Ebenezer. Zamiast tego słuchałem o historycznych przywódcach Karoliny Południowej, ludziach, którzy dla mnie i dla większości czarnych nigdy nie mogliby stać się przywódcami.
Był wśród nich John C. Calhoun, były senator, wiceprezydent Stanów Zjednocznych z XIX wieku i… właściciel niewolników. Żebyście sobie nie myśleli – tego akurat o Johnie C. Calhounie nauczyciele nam nie powiedzieli, sam odkryłem to później. Ale się nie skarżyłem – ani nikomu w szkole, ani rodzicom. Sami mieli wystarczająco dużo problemów, bez mojego marudzenia. W każdym razie nauczyciele byli dalecy od tego, żeby wstydzić się za rasistowską przeszłość swojego stanu – a zdaniem niektórych również teraźniejszość – i gloryfikowali ją niezależnie od tego, jak wiele krzywdy uczyniło wprowadzenie niewolnictwa tak wielu ludziom. Ale czego można by się spodziewać po miejscu, w którym regularnie, aż do dziewięćdziesiątki, wybory wygrywał senator Strom Thurmond, zagorzały przeciwnik integracji rasowej? Od miejsca, gdzie z dachów gmachów państwowych powiewały flagi Konfederacji?
Raptem kilka przecznic od naszego domu znajdowała się dzielnica mieszkaniowa o nazwie Oakland Plantation. Prawdziwa posiadłość znajdująca się na plantacji pozostała nietknięta, a na jej ścianach nadal wisiały kajdany. Były odrażające, ale byliśmy zbyt młodzi, żeby w pełni zdawać sobie sprawę z tego, co oznaczają. Mam dreszcze za każdym razem, kiedy teraz myślę o tych łańcuchach. Po tym, co wydarzyło się w 2017 roku w Charlottesville[2], widzimy, jak ważne jest usunięcie wszelkich symboli opresji, niezależnie od tego, gdzie się znajdują. Lepiej późno niż wcale.
W tamtych czasach problemem dla mnie był nie tylko konflikt czarni kontra biali. Niektórzy ludzie o tym samym kolorze skóry co ja też spoglądali na mnie z góry i to wcale nie dlatego, że byłem nowy. Popełniałem błąd, bo nie mówiłem tak jak oni.
„Mówisz jak białas” – twierdzili.
Białas?
To było coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem, więc bardzo mnie to denerwowało i zbijało z tropu. Mówiłem tak jak zawsze. Nie miałem pojęcia, jak mają brzmieć czarni. Niezależnie od tego, gdzie akurat stacjonowaliśmy, nigdy nie zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób jestem identyfikowany, i sam też nikogo w ten sposób nie klasyfikowałem. Służyliśmy po prostu razem z innymi Amerykanami. A nie z białymi albo czarnymi Amerykanami. Dzieciaki to oczywiście dzieciaki, potrafią być wyjątkowo niedelikatne, a ponieważ nie znałem nikogo z Karoliny Południowej i jak zazwyczaj miałem nadzieję, że jakoś się dopasuję, byłem bardzo podatny na krytykę ze strony rówieśników. I po raz pierwszy w życiu zacząłem kwestionować własną osobowość: czy coś jest ze mną nie w porządku? Czy powinienem być taki jak oni?
To, że mówiłem w inny sposób, nie było moją jedyną zbrodnią. Było nią też to, że odważyłem się zaprzyjaźnić z białymi chłopcami i dziewczynami. Nie miało znaczenia, że mieszkali oni po prostu w moim sąsiedztwie. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. To, że bawiłem się z białym chłopcem w chowanego, nie sprawiało przecież, że robiłem się biały.
W Kalifornii tak nie było.
Pamiętacie film Stań przy mnie, z Riverem Phoenixem i Coreyem Feldmanem, gdzie w tle pobrzmiewa klasyczna piosenka Stand By Me Bena E. Kinga z początku lat 60.? Chłopcy, których znałem w Edwards, zarówno ci biali, jak i ci czarni, byli dokładnie tacy jak bohaterowie tego filmu.
Rozbijaliśmy obozowiska na swoich podwórkach, chodziliśmy razem łowić ryby w strumieniach, graliśmy w bilard, ping-ponga i gry wideo w centrum rekreacji w bazie, chodziliśmy do siebie na nocowanki, nie pytając nawet rodziców o zgodę. To były piękne czasy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będą trwały wiecznie, wiedzieliśmy, że w końcu ojciec jednego z nas zostanie przeniesiony, ale z pewnością czuliśmy się tak, jakby to się miało nigdy nie skończyć.
Ale teraz byłem w Karolinie Południowej, gdzie od każdego oczekiwano, że będzie trzymał ze swoimi. Owszem, jeśli spędzałbyś czas z białymi dzieciakami u siebie w domu albo czekałbyś razem z nimi na autobus na przystanku, mogłoby ci się jeszcze upiec, ale kiedy byłeś już w szkole, wymagano, byś wybrał, po której jesteś stronie. Dzieląca nas przepaść nigdy nie była widoczna lepiej niż w stołówce podczas przerwy obiadowej. Biali siedzieli z białymi, a czarni z czarnymi. Mógłbyś przysiąc, że mamy rok 1958, a nie 1988.
Podczas mojego pierwszego dnia w Ebenezer, które było w większości czarnym gimnazjum, mijałem jakiegoś białego chłopca i usłyszałem, jak mówi: „Bo”. Poszedłem dalej. Pomyślałem, że przecież to niemożliwe, by zwracał się do mnie. Ale tak właśnie było i jak się potem okazało, nie był to wcale jedyny biały chłopiec, który mnie w ten sposób nazywał. Z czasem pogodziłem się z tym, że słyszę takie określenie, i nawet próbowałem przekonać samego siebie, że to oznaka akceptacji, tak jakby wołali na mnie „koleś”.
Ależ byłem naiwny. Potem się dowiedziałem, że „Bo” to slangowy skrót od boy (chłopcze). Wydaje mi się, że to określenie równie poniżające jak słowo na n[3], i nie robiło mi różnicy, że nie tylko biali, ale i czarni zaczęli nazywać mnie Bo. I choć niektórzy czarni uznawali to za ujmujący sposób zwracania się do siebie, konotacje związane z tym słowem, wypowiadanym w przeszłości przez pana do niewolnika, sprawiają, że jego używanie jest obraźliwe. Wspomniałem o tym ojcu, który odpowiedział, że jakiś facet w bazie też zwraca się do niego per Bo. Chyba trochę mi wtedy ulżyło, że nie jestem jedyny.
Nieważne. Byłem Bo i nie mogłem na to nic poradzić. To, na co miałem wpływ, to kogo wybiorę, kiedy autobus każdego ranka podjeżdżał pod szkołę – czarnych czy białych. Zdecydowałem się na trzecią opcję – koszykówkę. I każdy, kto pojawiał się w pobliżu i chciał ze mną zagrać – mógłby być nawet żółty albo zielony – stawał się moim przyjacielem.