Читать книгу Korea Północna. Dziennik podróży - Michael Palin - Страница 6
ОглавлениеLot British Airways numer 39 do Pekinu, miejsce przy oknie. Jest siódma rano i właśnie podnoszę zasłonę po kiepsko przespanej nocy. Kiedy wyglądam przez szybę, pod nami widzę brązową, poszarzałą i przerażająco martwą połać mongolskiej ziemi. To musi być pustynia Gobi. Wszyscy pozostali pasażerowie mają zasłonięte okna, ale ja za nic w świecie nie przegapiłbym Gobi. To tu zaczęła się inwazja. To z tych spieczonych słońcem górzystych ziem Czyngis-chan wyruszył na podbój Azji Południowej. Nie ulega wątpliwości, że zostawił po sobie ślad. Czytałem gdzieś, że mongolski wódz miał rozbuchane libido – podobno jedna na dwieście żyjących dziś osób jest z nim spokrewniona. Rozglądam się po współpasażerach, ale trudno mi cokolwiek stwierdzić, bo wszyscy śpią.
W miarę jak zbliżamy się do Pekinu, magiczną i tajemniczą pustynię zaczynają mi zasłaniać gęste chmury. Długie podchodzenie do lądowania, choć jest dzień, odbywa się w ciemności, która rozpływa się dopiero przy samej ziemi. Ledwo się obejrzałem, a koła samolotu uderzają o asfalt.
Na lotnisku wita nas Nick Bonner, pionier północnokoreańskiej turystyki i właściciel agencji Koryo Tours, która przygotowała nam plan wyprawy. Mamy nie wspominać ani o Independent Television Network, znanej z dziennikarstwa śledczego, ani o Channel 5. Obie stacje postrzegane są jako organy brytyjskiego rządu, a zatem – sługusy Ameryki. Chociaż, jak się później okaże, w tych skomplikowanych czasach służalczość wobec Stanów Zjednoczonych wcale aż tak bardzo nie szarga reputacji.
Umyty i przebrany wychodzę z hotelu i idę wzdłuż drogi, która biegnie ze wschodu na zachód, przecinając miasto na pół. Nick Bonner nazywa ją pekińską Tamizą, tyle że to rzeka samochodów zatruwających miejskie powietrze. Kiedy zbliżam się do placu Tiananmen i Zakazanego Miasta, tłum stopniowo gęstnieje, a wszędzie widać patrolujących ten teren policjantów. Czuję się osaczony, więc zawracam. Nieopodal głównego traktu turystycznego, między wieżowcami, znajduję niewielki park. Są w nim powykręcane wierzby płaczące i misternie pomalowane altanki ze szklanymi dachami.
Jak wszędzie na świecie, w Pekinie oprócz masowo obleganych tras można trafić na mniej wydeptane ścieżki. Ta maleńka oaza zieleni skłania mnie do zboczenia z najprostszej drogi i w rezultacie do hotelu wracam labiryntem wąskich uliczek. Czeka mnie w nich nagroda: stragany z lokalnym jedzeniem, przy których miejscowi głośno się targują, oraz sklepiki z herbatą i dziwacznymi bibelotami.