Читать книгу Nigdy nie zapomnieć - Michel Bussi - Страница 10
1
Dziennik Jamala Salaoui
ОглавлениеDługo nie miałem szczęścia.
Ponieważ szczęśliwy traf zdarza się zawsze po jednej stronie, nigdy po mojej, doszedłem do tego, że wyobrażałem sobie życie jako coś w rodzaju gigantycznej konspiracji, składającej się wyłącznie z członków, którzy sprzysięgli się przeciwko mnie. Na jej czele – ktoś jakby bóg podobny do nauczyciela sadysty, który zawziął się na najsłabszego z klasy. A wszyscy pozostali koledzy, zbyt zadowoleni, że ciosy nie spadają na nich, również odgrywają gorliwych oprawców. Na odległość. Żeby uniknąć rykoszetów. Tak jakby pech był zaraźliwy.
Później, z biegiem lat zrozumiałem.
To złudzenie.
W swoim życiu nie spotykacie raczej występnego, szczwanego boga, spotykacie belfra, który was traktuje jak królika doświadczalnego.
Zarówno bogowie, jak i nauczyciele mają was gdzieś. Nie istniejecie dla nich.
Jesteście całkiem sami.
Żeby moneta spadła kiedyś na waszą stronę, trzeba po prostu grać, często, dużo, ciągle zaczynać od nowa.
Nie ustępować.
To jest po prostu kwestia prawdopodobieństwa. I może również, koniec końców, szczęścia.
Nazywam się Jamal.
Jamal. Salaoui.
Nie jest to nazwisko, które przynosi szczęście.
Chociaż…
Mam takie samo imię, jak może zauważyliście, jak Jamal Malik, chłopiec ze Slumdog. Milioner z ulicy. Nie jest to zresztą nasz jedyny wspólny punkt. Obaj jesteśmy muzułmanami w kraju, który muzułmański nie jest, i trochę sobie z tego kpimy. On dorastał w Dharavi, slumsie Bombaju, ja w wieżowcu Balzac osiedla 4000 w La Courneuve. Nie wiem, czy naprawdę można porównywać. Pod względem fizycznym też nie, nie wiem. On nie jest bardzo urodziwy z tymi swoimi odstającymi uszami i wyglądem lękliwego wróbla. Ja też nie. Gorzej, mam tylko jedną nogę, no, powiedzmy, jedną i pół, druga dochodzi tylko do kolana i zakończona jest plastikową protezą koloru ciała. Kiedyś wam opowiem.
To był jeden z tych razów, kiedy moneta nie spadła na dobrą stronę.
Ale główny punkt wspólny stoi przede mną. Dla Jamala Malika najważniejsza sprawa to nie miliony rupii, to Latika, jego najdroższa, piękna jak marzenie, zwłaszcza pod koniec, w żółtej chustce, kiedy odnajduje ją na dworcu w Bombaju. Jego jackpot to ona.
Ze mną jest podobnie.
Mam naprzeciw siebie niesamowicie powabną dziewczynę. Włożyła właśnie sukienkę koloru niebieskiego tulipana. Jej piersi tańczą pod jedwabnym dekoltem, w który wolno mi zanurzać wzrok tak długo, jak długo tego pragnę. Jak wam to powiedzieć, żebyście zrozumieli? Ona jest moim kobiecym ideałem, to trochę tak, jakby mnie podrywała w swoich marzeniach w ciągu tysięcy nocy, zanim któregoś pięknego ranka wynurzyła się przede mną.
Jem z nią kolację.
U niej w domu.
Płomienie w kominku jakby pieszczą białą skórę jej twarzy. Jest też szampan. Piper-Heidsieck 2005. Za kilka godzin, może nawet przed końcem kolacji, będziemy się kochać.
Będziemy się kochać co najmniej przez całą noc.
Może kilka nocy.
Może przez wszystkie pozostałe noce mojego życia, jak marzenie, które nie ulatnia się rano, które będzie mi towarzyszyć pod prysznicem, potem w obskurnej windzie ostatniego bloku na osiedlu 4000, którego nie wysadzono w powietrze, potem aż do stacji Courneuve-Aubervilliers metra RER B.
Uśmiecha się do mnie. Podnosi kielich z szampanem do ust, wyobrażam sobie bąbelki, które schodzą do jej ciała i musują w niej. Dotykam wargami jej warg. Wilgotne od piper-heidsiecka jak musujący cukierek.
Wolała intymność w swoim domu niż szyk nadmorskiej restauracji. Może w głębi duszy trochę się wstydziła afiszować ze mną, wstydziła się spojrzeń z sąsiednich stolików na niepełnosprawnego Araba w towarzystwie najpiękniejszej dziewczyny w tym regionie. Rozumiem ją, chociaż mam w nosie tę ich nędzną zazdrość. Bardziej niż kto inny zasłużyłem na tę chwilę. Postawiłem wszystko. Za każdym razem, kiedy moneta spadała na złą stronę, odgrywałem się. Nigdy nie przestając wierzyć w to, że się odegram.
Wygrałem.
Pierwszy raz spotkałem tę dziewczynę sześć dni temu w miejscu najbardziej nieprawdopodobnym, by spotkać czarodziejkę. Yport.
W ciągu tych sześciu dni kilka razy o mało nie umarłem.
Jestem żywy.
W ciągu tych sześciu dni zostałem oskarżony o morderstwo. O kilka morderstw. Najohydniejszych ze wszystkich. Mało brakowało, a sam bym w to uwierzył.
Jestem niewinny.
Zostałem zaszczuty. Osądzony. Skazany.
Jestem wolny.
Zobaczycie, wam też trudno będzie uwierzyć w szaleństwa biednego kalekiego innowiercy. Cud wyda się wam zbyt nieprawdopodobny. Wersja gliniarzy wyda wam się o wiele bardziej do przyjęcia. Zobaczycie, wy też będziecie mieć wątpliwości. Do końca.
Wrócicie do początku tego opowiadania, jeszcze raz przeczytacie te linijki i pomyślicie, że zwariowałem, że zastawiam na was pułapkę albo że wszystko zmyśliłem.
Niczego jednak nie zmyśliłem. Nie zwariowałem. Żadnej pułapki. Proszę was tylko o jedno, żebyście mi ufali. Do końca.
Wszystko się dobrze skończy, zobaczycie.
Jest 24 lutego 2014 roku. Wszystko się zaczęło dziesięć dni temu, w piątek wieczorem, czternastego, w porze, kiedy dzieciaki z Instytutu Terapeutycznego Saint-Antoine wracają do domów.