Читать книгу Nigdy nie zapomnieć - Michel Bussi - Страница 11
2
Ufać mi do końca?
ОглавлениеZimny deszcz zaczął padać bez uprzedzenia na trzy budynki z czerwonej cegły Instytutu Terapeutycznego Saint-Antoine w Bagnolet, na trzyhektarowy park i na białe posągi hojnych, sławnych i zapomnianych ofiarodawców minionych wieków. Około dziesięciu sylwetek ożywiło się raptownie, dając złudzenie, że ulewa wraca życie rzeźbom. Lekarze, pielęgniarze i noszowi w białych fartuchach przybiegli schronić się przed deszczem jak duchy, które się boją zamoczyć swój całun.
Niektórzy znaleźli schronienie w bramie, inni w dwudziestu samochodach typu monospace i minibusach zaparkowanych jeden za drugim w żwirowej alei, z otwartymi jeszcze drzwiami, z dzieciakami upchanymi w środku.
Jak w każdy piątkowy wieczór najbardziej niezależni młodzi ludzie wyjeżdżali na weekend do swoich rodzin. Tego piątku weekend plus dwa tygodnie ferii zimowych.
Ja też jak inni pobiegłem schronić się przed ulewą, kiedy już wcisnąłem Grégory’ego z tyłu scénica i zostawiłem na deszczu jego pusty fotel na kółkach. Rzuciłem tylko okiem na trzy samochody dalej, w stronę karetki, której kogut rozpryskiwał deszcz, żeby znaleźć Ophélie, potem wróciłem na salę personelu medycznego.
Panował tu nastrój sali w schronisku, w której spotykają się zmarznięci turyści po wycieczce narciarskiej na biegówkach. Koledzy z Instytutu Saint-Antoine, prawie wyłącznie kobiety, pielęgniarki, wychowawczynie i psychoterapeutki, ściskały w zlodowaciałych palcach kubeczki z herbatą lub kawą. Niektóre z nich nawet nie spojrzały w moją stronę, inne rzuciły przelotne spojrzenie, Sarah i Fanny, najmłodsze nauczycielki, uśmiechały się do mnie, Nicole, szefowa psycholożek, jak zwykle trochę za długo wpatrywała się w moją sztywną nogę. Większość dziewczyn z Instytutu w gruncie rzeczy lubiła mnie mniej lub bardziej w zależności od wieku, dyspozycyjności uczuciowej i zawodowej sumienności. Matki Teresy bardziej niż Marilyny.
Ten kretyn Jérôme Pinelli, szef działu kadr, wszedł tuż po mnie, powiódł spojrzeniem po zebranych, po czym zmierzył mnie wzrokiem zupełnie jak gliniarz.
– Zabierają Ophélie. Pewnie jesteś dumny z siebie, co?
Niezupełnie.
Wyobraziłem sobie koguta karetki na podwórzu. Ophélie wyjącą, żeby ją zostawili w spokoju. Przez kilka sekund próbowałem zastanowić się nad kilkoma słowami wyjaśnienia, przynajmniej przeprosin, żeby mieć spokój. Szukałem bez przekonania pomocy na sali. Nikogo. Dziewczyny opuszczały głowy.
– Załatwimy to po feriach – podsumował Pinelli.
Do listy codziennych oprawców, którzy szukają sobie ofiary, do występnych bogów i nauczycieli sadystów trzeba dodać jeszcze faszyzujących szefów: Jérôme Pinelli. Pięćdziesiąt trzy lata. Kadrowiec. W ciągu niecałych sześciu miesięcy przyczynił się do jednego cudzołóstwa, dwóch depresji i trzech zwolnień z pracy.
*
Stanął przed wielkim plakatem z Mont-Blanc, który powiesiłem na ścianie w sali personelu. Metr na dwa metry. Cały grzbiet, jego zarys. Mont-Blanc zwany przeklętą górą, igłą Południa, zębem Giganta, Zieloną igłą…
– Cholera – powiedział Pinelli – wcale mi nie będzie brakować tych smarkatych debili. Basta… Za niecałe dziesięć godzin będę w Courchevel…
Obrócił się powoli, jakby chcąc umożliwić damskiej świcie podziwianie swojego profilu, potem stanął naprzeciw mnie i ostentacyjnie utkwił wzrok w mojej protezie.
– A ty? Jedziesz poszaleć na śniegu? Fajnie masz, co? Z tą swoją węglową stopą możesz wypożyczyć tylko jedną nartę!
Roześmiał się. Śliski teren… Personel medyczny zawahał się, czy pójść w jego ślady. Wszystkie Marilyny parsknęły, Matki Teresy oburzyły się w milczeniu.
Pinelli nie zdążył dorzucić jakiejś głupoty ani się pogrążyć, kiedy w jego kieszeni rozległy się pierwsze akordy I gotta feeling. Wyciągnął komórkę, mrucząc pod nosem „psiakrew”, następnie nie spiesząc się, wyszedł z sali, rzucając mi oczywiście ostatnie spojrzenie.
– Po feriach trzeba będzie się policzyć, Salaoui. Mała jest nieletnia, nie będę cię mógł ciągle kryć.
Skurwiel!
W tym momencie wszedł Ibou i zamknął mu drzwi przed nosem.
Ibou był jedynym moim prawdziwym sprzymierzeńcem w tej pracy. W Instytucie sanitariusz od noszy zajmował się też zakładaniem kaftanów, unieruchamianiem, kiedy dwóch młodych naparzało się między sobą. Czasem też pomagał mi w różnych robotach. Stawiać rusztowania albo przesuwać meble, zmieniać koło jumpera. Ibou był szafą z lustrem wyrzeźbioną w baobabie. W rodzaju Omara Sy. Ten drań godził Marilyny i Teresy, przystojny, spokojny, śmieszny. Wysportowany.
No, wysportowany… One nie wiedziały, że nawet jeśli biegał ze mną w każdy czwartek piętnaście kilometrów z parku w La Courneuve do lasu Montmorency, to za każdym razem w końcowym sprincie go wyprzedzałem, choć dawałem mu fory na zakręcie.
Poklepał mnie po ręce.
– Słyszałem tego durnia i jego szyderstwa o nartach. Bez wygłupów, Jam, jedziesz na wakacje?
Odwrócił się do plakatu z Alpami. On też napawał oczy wiecznymi śniegami lodowców wiszących na ścianach sali.
– Do Yport. I to dzięki tobie!
– Yport? Łał! Tam są trasy?
– To jest miejscowość w Normandii, staruszku. Koło Etretat. Tysiąc metrów różnicy wysokości na dystansie dziesięciu kilometrów. Ale bez śniegu i wyciągów narciarskich…
Ibou gwizdnął, nie komentując, po czym zwrócił się do kobiecego audytorium.
– Bo ten skryty chłopczyk Jamal nie powiedział wam, że jest wysokiej klasy sportowcem! Ten uparciuch odmawia uczestniczenia w dyscyplinach paraolimpijskich, które mogłyby przysporzyć Instytutowi Saint-Antoine sławy, chwały i medali, za to wbił sobie do głowy, że będzie pierwszym jednonogim, który przekroczy metę najtrudniejszego biegu Ultra-Trail du Mont-Blanc…
Natychmiast poczułem, że dziewczyny zaczęły inaczej na mnie patrzeć. Ibou, jako usłużny kumpel, ciągnął:
– Najtrudniejszy na świecie wyścig. Mały nie ma żadnych wątpliwości, co?
Oczy dziewczyn wędrowały między mną a biało-niebieskim plakatem. Ja z kolei zapatrzyłem się na wysokość trzech tysięcy metrów. Morze lodowe. Vallorcine. Kolejka linowa na iglicę Południa. UTMB to było sto sześćdziesiąt osiem kilometrów włóczęgi, dziewięć tysięcy sześćset metrów różnicy wysokości, czterdzieści sześć godzin biegu… Na jednej nodze. Czy byłem zdolny do takiego wyczynu? Dojść do kresu swoich możliwości, zapomnieć o bólu? Pielęgniarki już się litowały, z łezką w oku. Miałem wrażenie, że zaczerwieniłem się jak prawiczek. Moje oczy ścigały niewidzialne detale, biały, brudny, chropowaty tynk ściany, ślady zagrzybienia i rdzy, które tworzyły zacieki na suficie.
– W dodatku Jam jest kawalerem – nawiązał Ibou. – Może by któraś z nim pojechała? Yport, cholera!
Puścił oko w moją stronę. Zwiększyłem czujność.
– No, dziewczyny… – zachęcał. – Która chętna? Tydzień marzeń w towarzystwie mistrza olimpijskiego, tydzień przyjemności.
Dziękuję ci, Ibou…
– Ale bez wygłupów, dziewczyny. Tym razem trzeba będzie mi go oddać.