Читать книгу Mama kłamie - Michel Bussi - Страница 8

1

Оглавление

Lotnisko Havre-Octeville,

piątek 16 listopada 2015, godz.16.15

Malone poczuł, że stopy odrywają mu się od ziemi, i zaraz potem zobaczył panią za szybą. Ubrana była w fioletowy kostium, taki trochę jak u policjantów, miała okrągłą twarz i zabawne okulary. W tej swojej przezroczystej budce przypominała panią, która rozdaje bilety na karuzelę.

Czuł, jak obie ręce mamy trochę się trzęsą.

Pani patrzyła mu prosto w oczy, potem odwracała się do mamy, po czym spuszczała wzrok na małe brązowe książeczki, które trzymała otwarte w palcach.

Mama mu wytłumaczyła. Pani sprawdza ich zdjęcia. Chce mieć pewność, że oni to oni. Że na pewno mają prawo wsiąść do samolotu.

Tylko że pani nie wiedziała, dokąd oni jadą. Dokąd naprawdę jadą.

On jeden to wiedział.

Odlatują do lasu ogrów, ludożerców.

Malone położył dłonie na parapecie budki, pomagając mamie, by go nie upuściła. Patrzył teraz na litery przyczepione do bluzy pani. Oczywiście nie umiał jeszcze czytać, ale potrafił już rozpoznawać niektóre litery.

J... A... N...

Stewardesa dała znak kobiecie, że może postawić małego. Zazwyczaj Jeanne nie wykazywała się taką gorliwością. Zwłaszcza tu, na tym małym lotnisku Havre-Octeville, gdzie były zaledwie trzy okienka, dwie ruchome taśmy i jeden automat z kawą. Ale zaraz po dwunastej krzątała się tu służba ochrony lotniska, od parkingu do pasa startowego. Wszyscy zmobilizowani do zabawy w chowanego z niewidocznym uciekinierem, choć praktycznie nie istniało żadne prawdopodobieństwo, żeby trafił on do tej lotniczej mysiej dziury.

Nieważne. Komendantka Augresse[1] wyraziła się jasno i wyraźnie. Rozwiesić zdjęcia facetów i dziewczyny na ścianach w holu i ostrzec każdego celnika, każdego członka ochrony.

Bo oni są niebezpieczni.

Zwłaszcza jeden z tych facetów.

Najpierw bandzior. Potem zabójca. Wielokrotny recydywista, jak podano w komunikacie ogłoszonym dla całej sieci policji regionalnej.

Jeanne pochyliła się trochę do przodu.

– Leciałeś już samolotem, mój mały? Wyjeżdżałeś już tak daleko?

Dzieciak zrobił krok w bok, żeby się schować za matką. Jeanne nie miała dzieci. Żonglowała pytaniami na temat przylotów i wylotów z lotniska, ale nie udało jej się zdobyć przyjaźni małego; kiedy zadawała pytanie, uchylał się od odpowiedzi, posyłał piłkę na aut.

A przecież umiała postępować z dzieciakami. Często bardziej niż z facetami. Dzieciaki to było to, jej żywioł, umiała je oswajać. Dzieciaki i koty.

Znowu się uśmiechnęła.

– Nie boisz się, powiedz? Bo wiesz, tam, dokąd lecisz, jest...

Specjalnie zawiesiła głos, żeby zza nóg matki wciśniętych w obcisłe dżinsy wychynął wreszcie kawałek noska.

– Jest dżungla... Prawda, aniołku?

Dziecko cofnęło się o krok, jakby zaskoczone, że stewardesa przeniknęła tak szybko jego sekret. Jeanne ostatni raz obejrzała paszporty, po czym energicznym ruchem postawiła dwie pieczęcie.

– Ale nie bój się, nie ma czego, aniołku. Jedziesz z mamusią!

Smarkacz schował się za matką. Jeanne się zmartwiła. Gdyby teraz traciła jeszcze kontakt uczuciowy z dzieciakami... Uspokoiła się, no, tak, miejsce onieśmiela, i jeszcze ci kretyni żołnierze chodzą tam i z powrotem po holu ze spluwami za pasem i karabinami FAMAS na ramieniu, tak jakby komendantka Augresse miała robić przegląd oddziałów i przyznawać im punkty za dobre sprawowanie i gorliwy nadzór.

Jeanne nalegała. Jej robota to bezpieczeństwo. To oznaczało również uczuciowe bezpieczeństwo klientów.

– Zapytaj mamę. Opowie ci o dżungli.

Matka podziękowała jej uśmiechem. Od dzieciaka nie należało oczekiwać aż tyle, ale jednak zareagował.

Dziwnie.

Jeanne zastanawiała się przez chwilę, jak zinterpretować ten szybki ruch oczu, który uchwyciła. Ułamek sekundy... Kiedy drugi raz wymówiła słowo „mamusia”, mały nie spojrzał na matkę. Odwrócił głowę w przeciwnym kierunku, w stronę ściany. W stronę plakatu tej dziewczyny, który przykleiła tu zaledwie kilka minut temu. Plakat z podobiznami dziewczyny poszukiwanej przez całą policję z regionu i tego faceta obok niej. Alexisa Zerdy. Zabójcy.

Zapewne złudzenie.

Dzieciak patrzył chyba na wielkie oszklone drzwi po lewej stronie. Albo na samoloty za nimi. Albo na morze w oddali. Po prostu bujał na księżycu. Albo był już w niebie.

Jeanne wahała się jeszcze, czy przepytywać matkę i syna, nie dopuszczając do siebie niewytłumaczalnego przeczucia, niezdrowego wrażenia na temat relacji między tym dzieckiem a jego matką. Coś niespotykanego, podejrzanego, nie potrafiła tego określić.

Wszystkie dokumenty mają w porządku. Pod jakim pretekstem ich przytrzymać? Przechodzili właśnie dwaj wojacy ogoleni na zero, wciśnięci w swoje ochronne panterki, stukając buciorami. Zapewniali bezpieczeństwo, a na obecne tu rodziny padał blady strach.

Jeanne zastanowiła się chwilkę. To zwykła presja. Ten nieznośny klimat wojny domowej na lotniskach za każdym razem, kiedy jakiś niebezpieczny facet zwiewał w siną dal ścigany przez gliny. Była za bardzo uczuciowa, wiedziała o tym, tak samo było z chłopakami.

Stewardesa podała paszporty przez otwór w szklanej nietłukącej płycie.

– Wszystko w porządku, proszę pani. Przyjemnej podróży.

– Dziękuję.

To było pierwsze słowo, jakie wymówiła kobieta. Na końcu pasa startowego wzbijał się w górę lazurowy airbus A318 należący do KLM.

* * *

Komendantka Marianne Augresse popatrzyła w górę na błękitnego airbusa, który przecinał niebo. Przez moment wodziła za nim wzrokiem nad czarnym opalizującym oceanem, potem wróciła do swojej mozolnej wspinaczki.

Czterysta pięćdziesiąt stopni.

Jibé, pięćdziesiąt stopni wyżej, pozwolił sobie na luksus zbiegania po nich. Tak jakby jej zastępca robił sobie z tego zabawę, rzucając osobiste wyzwanie! W pierwszej chwili zdenerwowało to Marianne bardziej jeszcze niż cała reszta.

– Mam świadka! – krzyknął porucznik, kiedy znalazł się dwadzieścia stopni od niej. – I to nie byle jakiego...

Marianne Augresse uczepiła się poręczy schodów i przy okazji złapała oddech. Czuła krople potu spływające jej po plecach. Nie cierpiała tego, kiedy przy najmniejszym wysiłku robiła się mokra, a wraz z każdym gramem wagi przybywało kilka kropli. Ta cholerna czterdziestka, posiłki połykane w pośpiechu, wieczory na kanapie, samotne noce i odraczane wciąż poranne joggingi.

Jej porucznik zbiegał po schodach, jakby się ścigał z niewidzialną windą. Stanął przed Marianne i podał jej coś w rodzaju szarego szczura. Miękkiego. Nieżywego.

– Gdzie to znalazłeś?

– W ciernistych chaszczach, parę stopni wyżej. Alexis Zerda pewnie go wyrzucił, zanim i zniknął bez śladu.

Komendantka nic nie odpowiedziała. Ścisnęła tylko między kciukiem a palcem wskazującym kawałek sflaczałego, wystrzępionego pluszu, miejscami prawie białego od ciągłego głaskania, ssania, ściskania, przytulania do drżącego ciała trzyletniego dziecka. Do materiału przyszyte były oczy, dwie czarne kulki, ogromne, szeroko otwarte. Nieruchome. Jakby zastygłe w ostatecznym przerażeniu.

Jibé się nie mylił, komendantka trzymała w palcach świadka. Świadka obdartego. Osmolonego. Któremu wyrwano serce. Któremu odebrano głos, raz na zawsze.

Marianne ścisnęła pluszaka w ramionach, myśląc o najgorszym.

Dziecko nigdy by nie zostawiło swojej maskotki.

Rozgarnęła futerko pluszaka, machinalnie, tak jak się pieści zarost na piersi mężczyzny. Brunatne plamy wyzierały u nasady włókien akrylowych. Najwyraźniej krew. Taka sama, jaką znaleziono w kryjówce kilkaset stopni niżej?

Krew chłopca?

Czy Amandy Moulin?

– Dalej, Jibé! – rozkazała komendantka tonem specjalnie agresywnym. – Ruszamy. Na górę.

Porucznik Jean-Baptiste Lechevalier[2] nie dyskutował. Jednym susem wyprzedził przełożoną o pięć stopni. Marianne Augresse zmusiła się, by dostosować swoje kroki do swoich myśli, zarówno po to, by nie dopuścić, żeby zmęczenie spowolniło postępy, jak i po to, by postawić odpowiednio ułożone hipotezy, jedne na drugich. Chociaż w gruncie rzeczy narzucało się jedno pilne pytanie.

Dokąd?

Pociąg, samochód, tramwaj, autokar, samolot... Alexis Zerda dysponował tysiącem środków, żeby uciec, zniknąć mimo alarmu wszczętego dwie godziny wcześniej, mimo plakatów, mimo kilkudziesięciu zmobilizowanych ludzi.

Dokąd i jak?

Jeden stopień po drugim. Jedno rozumowanie pociągało za sobą następne.

Dokąd, jak i dlaczego?

Żeby uniknąć postawienia innego pytania. Głównego, zasadniczego.

Dlaczego wyrzucił tego pluszaka?

Dlaczego wyrwał tę zabawkę z rąk dzieciaka? Dzieciaka, który na pewno wrzeszczał, nie chciał wejść ani stopień wyżej, który wolałby raczej paść na miejscu, niż rozstać się z tym wytartym szczurem, który przesiąknięty był jego zapachem i zapachem jego mamy.

Wiatr od morza przynosił nieznośne wonie paliwa. Kontenerowce w oddali tworzyły korek w kanale Hawru, ściśnięte prawie tak samo jak samochody jeden za drugim na czerwonym świetle.

Na skroniach komendantki nabrzmiewały żyły. Krew i pot. Schody zdawały się ciągnąć w nieskończoność, tak jakby po każdym stopniu, który pokonywała, za sprawą magii na samej górze pojawiał się kolejny stopień, poza jej polem widzenia.

Jedno jedyne natrętne pytanie w dalszym ciągu odbijało się od ścian jej czaszki.

Dlaczego?

Dlatego że Zerda nie miał zamiaru obarczać się dzieciakiem? Ani też pluszakiem? Dlatego że również tego bachora wyrzuciłby do rowu nieco dalej, gdyby tylko znalazł trochę bardziej dyskretny zakątek?

Niebo przecinał kolejny airbus. Lotnisko było niecałe dwa kilometry stąd w linii prostej. Przynajmniej – uspokoiła się Marianne, myśląc o rozmieszczeniu przysłanych tu sił nadzoru – tędy Zerda nie zdołałby się przedostać!

Jeszcze kilkadziesiąt stopni. Porucznik Lechevalier dotarł już prawie do parkingu. Komendantka Augresse posuwała się teraz w równym tempie. Jej palce zaciskały się na szarej włochatej kuli, ugniatały ją, jakby chcąc sprawdzić, czy naprawdę wyrwano jej serce i język, że to pluszowe zwierzątko nigdy już nie będzie mogło niczego nikomu opowiedzieć, ani historii, ani tajemnic, ani zwierzeń, że umarło definitywnie po wszystkich tych godzinach intymnych rozmów z Malone’em, tych rozmów, których ona i jej ludzie słuchali na okrągło.

Palce komendantki błądziły jeszcze sekundę czy dwie między zesztywniałą sierścią, potem nagle się zatrzymały, oprócz palca wskazującego, który posunął się kilka dodatkowych milimetrów po akrylu. Jej oczy machinalnie powędrowały na dół, nic nie przeczuwając, nie domyślając się ani przez chwilę, co odkryją.

Co może ujawnić ten wybebeszony kawałek materiału?

Teraz z kolei spojrzenie Marianne przyhamowało, zwęziło się, skupiło na niewyraźnych znakach. I nagle prawda objawiła się w całej okazałości.

Raptem wszystkie części układanki się ułożyły. Również te najbardziej wątpliwe.

Rakieta, las potworów pożerających ludzi, piraci i ich statek na mieliźnie, amnezja tropikalnego gryzonia, skarb, cztery wieże zamkowe, wszystkie te szaleństwa, wariactwa, na których ona i jej ludzie utknęli pięć dni temu.

Bajki dzieciaka o zbyt bujnej wyobraźni. O którym myśleli, że...

Wszystko tu było zapisane. Mały Malone niczego nie zmyślił!

Wszystko opierało się na trzech słowach przytwierdzonych do syntetycznej sierści tego niemego świadka. Wszyscy mieli w rękach tego pluszaka, ale nikt niczego nie zauważył. Wszyscy skoncentrowali się wyłącznie na tym, co miał do powiedzenia. Strasznie gadatliwy pluszak, którego słuchano, ale nie oglądano. Ten pluszak zamordowany, żeby zamilkł na zawsze, po czym porzucony na zboczu przez zabójcę.

Komendantka zamknęła na chwilę oczy. Pomyślała nagle, że gdyby ktoś potrafił czytać w jej myślach, przechwytywać je tak, jak się chwyta przypadkiem fragment rozmowy, nie mając pojęcia, jaki był początek historii, wziąłby ją za wariatkę!

Pluszak nie mówi, nie płacze, nie umiera. Przyjmuje się to do wiadomości, już jak się ma cztery lata, powiedzmy sześć, co najwyżej osiem.

Tak, gdyby ktoś zaczynał tę historię od tego właśnie rozdziału, wziąłby Marianne za niespełna rozumu. Ktoś czy po prostu ona sama; ona, trzeźwo myśląca.

Ona, pięć dni temu.

Marianne nie przestała jednak przyciskać pluszaka do piersi i odwróciła się w stronę tych kilkuset stopni, po których już się wspięła, dostając zawrotu głowy. W oddali dostrzegła tylko nieskończoną pustkę nieba, nieba tak samo czarnego jak ocean, w którym szarość piany zlewała się z szarością obłoków.

Jeszcze niecałe dwadzieścia stopni. Jibé uruchomił już swoje renault mégane, słyszała warkot silnika. Przyspieszyła ostatkiem sił.

Miała już tylko jedno jedyne pytanie, które chciała sobie zadać, teraz, kiedy prawda ukazywała się z całą oczywistością.

Czy jeszcze zdążymy ich zatrzymać?

1 Augresse (czyt. Ogres) – nazwisko to, choć samo w sobie nic nie znaczy, kojarzy się z ogrem w rodzaju żeńskim (przyp. tłum.).

2 Jean-Baptiste Lechevalier (czyt. Leszewalie), zwany Jibé (czyt. Żibe) – Lechevalier znaczy rycerz, Jibé to skrót od inicjałów jego imienia (przyp. tłum.).

Mama kłamie

Подняться наверх