Читать книгу Czarne nenufary - Michel Bussi - Страница 10
ОглавлениеDZIEŃ PIERWSZY
13 maja 2010
(Giverny)
Zbiegowisko
– 1 –
Przejrzysta woda w rzece zabarwia się na różowo małymi strużkami, jak ulotny pastelowy kolor strumienia wody, w którym płucze się pędzel.
– Nie, Neptun!
Wraz z nurtem płynącej wody kolor się rozwadnia, osadza się na zieleni gęstych traw, które zwisają z brzegów na brunatno-żółtych korzeniach topoli, wierzb.
Dość to ładne.
Tylko że czerwień nie pochodzi z palety, którą malarz miałby przemywać w rzece, lecz z przedziurawionej czaszki Jérôme’a Morvala. Krew wydostaje się z głębokiej ciętej rany czaszki, wyraźnej, czystej, przemywanej przez odnogę Epte, w której zanurzona jest jego głowa.
Podchodzi tam mój owczarek niemiecki, węszy. Znowu krzyczę, tym razem bardziej stanowczo:
– Neptun, nie! Odejdź!
Spodziewam się, że lada chwila znajdą trupa. Chociaż jest dopiero szósta rano, na pewno zaraz się zjawi jakiś spacerowicz albo malarz, facet uprawiający jogging, zbieracz ślimaków... przechodzień, który trafi na ciało.
Uważam, żeby nie pójść dalej. Opieram się na lasce. Ziemia przede mną jest błotnista, w ostatnich dniach dużo padało, brzegi strumyka są ruchome. Osiemdziesiąt cztery lata to nie wiek, żeby bawić się w najady, nawet w takim ledwo widocznym strumyku, mniej niż metr szerokim, którego połowa nurtu jest zawracana, aby zasilić staw w ogrodach Moneta. Zresztą zdaje się, że już tego nie robią, że teraz istnieje wydrążony podziemny kanał do zasilania stawu z nenufarami.
– Chodź, Neptun. Idziemy dalej.
Podnoszę laskę w jego kierunku, żeby nie wtryniał nosa w głęboką ziejącą dziurę szarej kurtki Jérôme’a Morvala. Druga rana. Sam środek serca.
– Rusz się! Nie będziemy się tu włóczyć.
Ostatni raz patrzę na pralnię naprzeciwko i idę dalej drogą. Nie ma co, jest świetnie utrzymana. Najbardziej zagrażające drzewa zostały ścięte równo z ziemią. Pobocza odchwaszczone. Trzeba powiedzieć, że codziennie tę drogę przemierza kilka tysięcy turystów. Można tędy przejść z wózkiem, z niepełnosprawnym w fotelu na kółkach, poprowadzić staruszkę z laską. To ja!
– No, chodź, Neptun.
Skręcam trochę dalej, w miejscu gdzie strumyczek Epte rozdziela się na dwie odnogi zamknięte zaporą i wodospadem. Z drugiej strony są pewnie ogrody Moneta, nenufary, mostek japoński, szklarnie... To dziwne, urodziłam się tutaj w roku 1926, w roku śmierci Claude’a Moneta. Przez całe lata po jego odejściu, prawie pięćdziesiąt lat, te ogrody były zamknięte, zapomniane, opuszczone. Dzisiaj koło się obróciło i co roku dziesiątki tysięcy Japończyków, Amerykanów, Rosjan czy Australijczyków przemierzają kulę ziemską tylko po to, żeby powłóczyć się po Giverny. Ogrody Moneta stały się świątynią, mekką, katedrą... Zresztą te tysiące pielgrzymów lada chwila tu przybędą.
Patrzę na zegarek. Godzina 6.02. Jeszcze kilka godzin wytchnienia.
Idę dalej.
Między topolami a olbrzymimi lepiężnikami posąg Claude’a Moneta wpatruje się we mnie złośliwym spojrzeniem zirytowanego sąsiada, podbródek ma zarośnięty, ukryty pod brodą, głowę schowaną pod czymś, co z trudem przypomina słomkowy kapelusz. Cokół z kości słoniowej informuje, że popiersie zostało postawione tu w 2007 roku. Drewniany napis umieszczony obok głosi, że mistrz czuwa nad „łąką”. Swoją łąką! Pola, od strumyczka do Epte, od Epte do Sekwany, rzędy topoli, faliste zalesione wzgórza niczym miękkie fale morskie. Magiczne miejsca, które namalował. Nietykalne... Pokryte werniksem, uwiecznione po wsze czasy!
To prawda, o szóstej rano to piękne miejsce jest jak iluzja. Przede mną na wprost dziewiczy horyzont pól zbożowych, kukurydzianych, czerwonych maków. Ale nie będę wam kłamać. Łąka Moneta teraz prawie przez cały dzień to tak naprawdę parking. Dla ścisłości nawet cztery parkingi, które odchodzą od asfaltowej łodygi niczym asfaltowy nenufar. W moim wieku mogę sobie pozwolić to powiedzieć. Rok w rok patrzyłam – i to od dawna – jak krajobraz się zmienia. Wieś Moneta dzisiaj to dekoracja supermarketu!
Neptun idzie kilka metrów za mną, potem pędzi przed siebie, przemierza parking, sika na drewnianą barierę, biegnie dalej przez pole w stronę ujścia Epte do Sekwany, tego kawałka pola wciśniętego między dwie rzeki i nazwanego dziwnie – L’île aux Orties – Wyspa Pokrzyw.
Wzdycham i idę dalej drogą. W moim wieku nie będę przecież za nim biegła. Patrzę, jak się oddala, potem wraca, jakby się ze mną przekomarzał. Waham się, czy go wołać. Jest wcześnie. Znowu znika w zbożu. Teraz Neptun cały czas tak się zachowuje. Biegnie sto metrów przede mną! Wszyscy mieszkańcy Giverny znają tego psa, ale niewielu z nich, jak myślę, wie, że to mój pies.
Przechodzę wzdłuż parkingu i kieruję się w stronę młyna des Chennevières. To właśnie tam mieszkam. Wolę wrócić przed tłumami. Młyn des Chennevières jest z daleka najpiękniejszą budowlą w pobliżu ogrodów Moneta, jedyną wzniesioną wzdłuż strumyka, ale odkąd przerobili łąkę na pole blachy i opon, czuję się tam jak wsadzony do klatki gatunek na wymarciu, który ciekawscy przychodzą oglądać, podpatrywać, fotografować. Nad strumyczkiem są tylko cztery mostki, przez które przechodzi się z parkingu do miasteczka, a jeden z nich łączy oba brzegi tuż przed moim domem. Do osiemnastej czuję się osaczona ze wszystkich stron. Potem miasteczko znowu cichnie, łąka powraca do wierzb i Claude Monet może znów otworzyć swoje oczy z brązu, nie kaszląc w brodę zapachami węglowodorów.
Przede mną wiatr porusza las jasnozielonych kłosów, perlący się na czerwono od rosnących tu i ówdzie maków. Gdyby ktoś oglądał tę scenę na wprost, wzdłuż Epte, na pewno przywiodłaby mu na myśl obraz impresjonistyczny. Harmonia kolorów, pomarańczowych we wschodzącym słońcu, z jedną jedyną żałobną nutą, raptem jednym malutkim czarnym punkcikiem w głębi.
Starucha ubrana na ciemno. Ja!
Subtelna nuta melancholii.
Znowu krzyczę:
– Neptun!
Stoję tam długo, delektując się tym ulotnym spokojem, nie wiem, jak długo, co najmniej dobrych kilka minut, aż zjawia się jogger. Biegnie przede mną z MP3 wciśniętym w uszy. T-shirt. Adidasy. Wynurzył się na łące niczym anachronizm. Jest pierwszym, który tego dnia się tu pojawił i zakłócił obraz, po nim będą inni. Posyłam mu lekkie skinienie głowy, odwzajemnia je i oddala się pośród cykania elektronicznego konika polnego, które dobiega z jego słuchawek. Widzę, jak skręca w kierunku popiersia Moneta, małego wodospadu, tamy. Domyślam się, że wraca wzdłuż strumyka, uważając jak inni, by ominąć błoto na poboczu drogi.
Siadam na ławce. Czekam na dalszy ciąg. Nieunikniony.
Na parkingowej łące ciągle jeszcze nie ma żadnego autokaru, kiedy policyjna furgonetka zatrzymuje się gwałtownie na brzegu chemin du Roy między pralnią a moim młynem. Dwadzieścia kroków od leżącego w wodzie ciała Jérôme’a Morvala.
Wstaję.
Waham się, czy jeszcze raz, ostatni, zawołać Neptuna. Wzdycham. W końcu zna drogę. Młyn des Chennevières jest tuż obok. Rzucam ostatnie spojrzenie na gliniarzy, którzy wysiadają z pojazdu, i odchodzę. Wracam do domu. Z wieży młyna na czwartym piętrze można o wiele lepiej obserwować przez okno wszystko, co się dzieje w okolicy.
I o wiele dyskretniej.
– 2 –
Inspektor Laurenç Sérénac zaczął od odgrodzenia kilkumetrowej strefy wokół trupa, przymocowując do gałęzi drzew rosnących nad strumyczkiem szeroką pomarańczową taśmę plastikową.
Sceneria zbrodni pozwala przypuszczać, że zapowiada się skomplikowane śledztwo. Sérénac pociesza się, mówiąc sobie, że wykazał się dobrym refleksem, kiedy zadzwonił telefon z komisariatu w Vernon: przybył tu wraz z trzema kolegami. W obecnej chwili głównym zadaniem pierwszego z nich, policjanta Louvela, jest powstrzymanie gapiów, którzy zaczynają się gromadzić wzdłuż strumyka. Jest ich tak dużo, że trudno sobie wyobrazić. Jeden z policyjnych wozów przejechał przez puste miasteczko, a po kilku minutach, można powiedzieć, wszyscy mieszkańcy zdążają w kierunku miejsca zbrodni. Bo na pewno mamy do czynienia z morderstwem. Nie trzeba było trzech lat szkoły policyjnej w Tuluzie, żeby mieć pewność. Sérénac znowu obserwuje otwartą ranę w sercu, górną część otwartej czaszki i głowę zanurzoną w wodzie. Policjant Maury, najlepiej, jak się zdaje, wyszkolony specjalista z komisariatu w Vernon, zajmuje się ostrożnie zabezpieczaniem śladów kroków w ziemi tuż przed trupem i robieniem kopii odcisków w szybkoschnącym gipsie. To Sérénac dał mu rozkaz uwiecznienia błotnistej ziemi jeszcze przed podejściem do trupa i zbadaniem go. Facet nie żyje, nie ucieknie, nawet nie zmartwychwstanie. Nie ma mowy, żeby naruszyć miejsce zbrodni, zanim będzie się miało wszystko na zdjęciu i w torebkach.
Na moście wynurza się inspektor Sylvio Bénavides. Łapie oddech. Kilku mieszkańców Giverny odsuwa się, by go przepuścić. Sérénac poprosił go, żeby się przeleciał aż do miasteczka Giverny, tuż obok, do górnej jego części, ze zdjęciem ofiary w ręku, i zebrał pierwsze informacje, a mianowicie zidentyfikował zamordowanego mężczyznę. Inspektor Sérénac od dawna nie urzęduje już w Vernon, ale szybko się zorientował, że Sylvio Bénavides działa bardzo skutecznie, gorliwie wykonuje rozkazy, organizuje wszystko, starannie przechowuje materiały. W zasadzie idealny zastępca. Bénavides cierpi może na lekki brak inicjatywy... a właściwie... Sérénac wyczuwa intuicyjnie, że to bardziej nadmierna nieśmiałość niż brak kompetencji. Facet oddany! No, oddany... Oddany swojej pracy gliniarza! Bo tak naprawdę to Bénavides bierze swojego przełożonego, inspektora Laurença Sérénaca, który jest świeżo po szkole policyjnej w Tuluzie, za coś w rodzaju niezidentyfikowanego obiektu policyjnego... Bo przecież, nawet wiedząc, że cztery miesiące temu zrobili Sérénaca szefem komisariatu w Vernon, chociaż bez stopnia komisarza, czyż można brać poważnie – na północ od Sekwany – gliniarza, który nie ma trzydziestki, który rozmawia z byle kim jak z dobrym kumplem, ma akcent langwedocki, i który od początku zachowuje się cynicznie, nadzorując miejsce zbrodni?
Nie wiadomo, myśli Sérénac. Ludzie są tu tak zestresowani... Nie tylko w policji. Wszędzie! Tu, w Vernon, jeszcze bardziej, na tym dużym przedmieściu Paryża, które udaje Normandię. Zna mapę swojego okręgu, granica Île-de-France przebiega w Giverny, jakieś kilkaset metrów stąd, po drugiej stronie głównego nurtu rzeki. Ale tu mieszkają Normandczycy, a nie paryżanie. I bardzo to podkreślają. To taki rodzaj snobizmu. Jakiś facet powiedział mu z całą powagą, że na granicy biegnącej wzdłuż Epte, tej śmiechu wartej rzeczki, w ciągu wieków poległo o wiele więcej ludzi niż nad Mozą i Renem...
Idioci!
– Inspektorze...
– Mów mi Laurenç, do cholery... Przecież już cię prosiłem.
Sylvio Bénavides się waha. Inspektor Sérénac wykrzykuje mu to przy policjantach Louvelu i Maurym, z piętnastu gapiach i pływającym we krwi trupie. Jakby to był właśnie najlepszy moment, żeby dyskutować o tym, czy należy mówić sobie po imieniu.
– No, tak. No, dobrze, szefie... Myślę, że trzeba będzie posuwać się ostrożnie... Bez trudu zidentyfikowałem ofiarę. Wszyscy ją tu znają. Zdaje się, że to gruba ryba. Jérôme Morval. Znany chirurg okulista, jego gabinet znajduje się na avenue Prudhon w Paryżu w najdroższej dzielnicy. Mieszka w jednym z najpiękniejszych domów w miasteczku, przy ulicy Claude-Monet 71.
– Mieszkał... – uściśla Sérénac.
Sylvio nie reaguje. Stoi z miną faceta, który dostał przydział na front wschodni. Z miną urzędnika przeniesionego służbowo do tych z północy, zwanych chtis... Gliniarza wysłanego do Normandii... Patrząc na niego, Sérénac uśmiecha się pod wąsem. To on, a nie jego zastępca, powinien się dąsać.
– Okay, Sylvio – mówi Sérénac. – Dobra robota. Na razie nie ma się co stresować. Doszlifujemy CV później...
Sérénac zdejmuje z haka pomarańczową taśmę.
– Ludo, to się nadaje do odcisków? Można tam podejść bez desek?
Ludovic Maury potwierdza. Policjant oddala się z różnymi odlewami gipsowymi, a tymczasem inspektor Sérénac grzęźnie w błocie przy brzegu strumienia. Jedną ręką chwyta się gałęzi najbliższego jesionu, a drugą wskazuje nieruchome ciało.
– Podejdź tu, Sylvio. Popatrz. Nie uważasz, że jakoś dziwnie dokonano tej zbrodni?
Bénavides podchodzi. Louvel i Maury również się odwracają, jak na komendę, jakby to była uroczystość promocji ich przełożonego.
– Przyjrzyjcie się ranie, chłopcy, tam, pod kurtką. Najwyraźniej Morval został zabity bronią sieczną. Nożem albo czymś podobnym. Trafiony w samo serce. Bez krwi. Zanim się wypowiedzą biegli sądowi, można wysunąć hipotezę, że to było przyczyną śmierci. Tylko że, przyglądając się śladom w błocie, można zauważyć, iż ciało było wleczone przez kilka metrów nad brzeg rzeczki. Dlaczego zadano sobie ten trud? Dlaczego przemieszczono trupa? A potem zabójca złapał kamień czy inny ciężki przedmiot takiej samej wielkości i rozwalił mu górną część czaszki i skroń. A to znowu po cholerę, w jakim celu?
Louvel podnosi nieśmiało rękę.
– Może Morval jeszcze żył?
– No, ale – słychać śpiewny głos Sérénaca. – Biorąc pod uwagę wielkość rany, nie bardzo w to wierzę... A jeśli Morval jeszcze żył, dlaczego nie dostał na miejscu drugiego ciosu nożem? Po co było go przenosić, a potem dziurawić mu czaszkę?
Sylvio Bénavides nic nie mówi. Ludovic Maury rozgląda się wokół. Na brzegu strumyka leży kamień. Wielkości dużej piłki futbolowej, pokryty krwią. Pobrał z niego wszelkie możliwe próbki. Stara się odpowiedzieć:
– Bo w pobliżu był kamień. Zabójca użył broni, którą miał pod ręką...
Sérénacowi błyszczą oczy.
– Tu się z tobą nie zgadzam, Ludo. Przypatrzcie się dobrze temu miejscu, chłopcy. Jest coś jeszcze dziwniejszego. Popatrzcie na strumyk, dwadzieścia metrów. Co widzicie?
Inspektor Bénavides i obaj policjanci nie spuszczają oczu z brzegów strumienia i nie rozumieją, do czego Sérénac zmierza.
– Nie ma żadnego innego kamienia! – triumfuje Sérénac. – Na całej długości rzeczki nie widać ani jednego innego kamienia. A jak się przyjrzeć trochę bliżej temu kamieniowi, nie ma wątpliwości, że on też został tu przyniesiony. Nie jest oblepiony suchą ziemią, przygnieciona pod nim trawa jest świeża... No to co tu robi ten opatrznościowy kamień? Zabójca go tutaj przyniósł, to się od razu rzuca w oczy...
Policjant Louvel próbuje odsunąć mieszkańców Giverny w stronę prawego brzegu strumienia, przed most, od strony miasteczka. Nie wydaje się jednak, żeby zgromadzeni przeszkadzali Sérénacowi.
– Chłopcy – ciągnie inspektor – podsumowując, mamy do czynienia z następującym przypadkiem: Jérôme Morval został pchnięty nożem na drodze, zapewne był to cios śmiertelny. Potem morderca przywlókł go nad rzekę. Sześć metrów dalej. Następnie, jako że był perfekcjonistą, wygrzebał gdzieś w okolicy kamień, taki około dwudziestu kilo, i wrócił, by rozwalić nim Morvalowi mózg... I wcale na tym nie poprzestał... Zwróćcie uwagę na pozycję ciała w strumyku: głowa jest prawie całkowicie pod wodą. Uważacie, że to naturalna pozycja?
– Właśnie pan powiedział, szefie – odpowiada Maury, tonem prawie rozdrażnionym. – Morderca uderzył Morvala kamieniem nad brzegiem wody. Potem ofiara osunęła się aż do strumienia...
– Jakby przypadkiem – ironizuje inspektor Sérénac. – Uderzenie w czaszkę i głowa Morvala ląduje w wodzie na dnie... Nie, chłopaki, gotów jestem się z wami założyć. Weźcie kamień i rozwalcie Morvalowi głowę. Tam, na brzegu. W ani jednym przypadku na tysiąc głowa trupa nie znajdzie się na dnie, idealnie zanurzona na głębokości dziesięciu centymetrów... Panowie, myślę, że rozwiązanie jest o wiele prostsze. Mamy do czynienia w pewnym sensie z potrójnym morderstwem na tej samej osobie. Raz, zabijam cię. Dwa, rozwalam ci głowę. Trzy, topię cię w wodzie.
Na wargach zastyga mu uśmieszek.
– Mamy do czynienia z kimś zdeterminowanym. Zawziętym. Bardzo, bardzo wściekłym na Jérôme’a Morvala.
Laurenç Sérénac odwraca się do Sylvia Bénavides’a z uśmiechem.
– Chcieć go zabić trzy razy to nie bardzo miłe dla naszego doktorka, ale w końcu zawsze lepiej niż zabić za jednym zamachem trzy różne osoby, no nie?
Sérénac puszcza oko do inspektora Bénavides’a, który jest coraz bardziej zmieszany.
– Nie chciałbym siać paniki w miasteczku – ciągnie – ale w tym miejscu zbrodni nic nie wydaje mi się dziełem przypadku. Nie wiem dlaczego, ale można powiedzieć, że to niemal jakaś kompozycja, zainscenizowany obraz. Tak jakby każdy szczegół został wymyślony. To właśnie miejsce, Giverny. Rozwój wydarzeń. Nóż, kamień, zatopienie...
– Zemsta? – sugeruje Bénavides. – Jakiś rytuał? Tak pan myśli?
– Nic nie wiem – odpowiada Sérénac. – Zobaczymy... Na razie to wszystko wydaje się zupełnie bez sensu, ale jedno jest pewne, dla mordercy ma to sens...
Louvel łagodnie odpycha gapiów na moście. Sylvio Bénavides nadal milczy, skupiony, jakby próbował się rozeznać w potoku słów Sérénaca, poukładać je między zdrowym rozsądkiem a prowokacją.
Nagle z lasku topoli od strony łąki wyłania się brązowy cień, przechodzi pod pomarańczową taśmą i brnie w nadbrzeżnym błocie. Policjant Maury bezskutecznie usiłuje go zatrzymać.
Owczarek niemiecki!
Pies ociera się radośnie o dżinsy Sérénaca.
– O, patrzcie – mówi inspektor – nasz pierwszy dobrowolny świadek...
Odwraca się do tłumu na moście.
– Czy ktoś zna tego psa?
– Tak – odpowiada bez wahania starszy facet w stroju malarza: aksamitne spodnie i tweedowa marynarka. – To Neptun. Miejscowy pies. Wszyscy go tu spotykają. Biega za dzieciakami z miasteczka. Jest, że tak powiem, częścią krajobrazu...
– Chodź tu, piesku – mówi Sérénac, kucając na wysokości Neptuna. – No co, to ty jesteś naszym pierwszym świadkiem? Powiedz mi, widziałeś zabójcę? Znasz go? Za chwilę przyjdziesz do mnie złożyć zeznanie. Mamy tu jeszcze trochę pracy.
Inspektor łamie gałąź wierzbową i rzuca ją kilka metrów dalej. Neptun podejmuje wyzwanie, włącza się do zabawy. Odbiega, wraca. Sylvio Bénavides ze zdziwieniem obserwuje manewry swojego przełożonego.
W końcu Sérénac się podnosi. Przez dłuższą chwilę ogląda każdy szczegół wokół: pralnię z cegieł i glinobitki tuż przy strumieniu; most nad rzeczką, a za nim, z tyłu, tę dziwaczną niekształtną budowlę z pruskiego muru, w której króluje coś w rodzaju czteropiętrowej wieży. Można przeczytać jej nazwę wykutą w murze: MOULIN DES CHENNEVIÈRES. Nie wolno niczego zaniedbać, notuje w zakątku głowy, trzeba zrobić przegląd wszystkich potencjalnych świadków, mimo że morderstwo zostało zapewne popełnione około szóstej rano.
– Michel, odsuń publikę. Ludo, podaj mi rękawiczki, przejrzymy kieszenie naszemu doktorkowi, nawet gdybyśmy mieli sobie zamoczyć stopy, jeśli nie chcemy przenosić ciała.
Sérénac zrzuca tenisówki, skarpetki, podwija dżinsy do połowy łydki, wciąga rękawiczki, które mu podaje policjant Maury, i schodzi boso do strumyka. Jego lewa ręka utrzymuje w równowadze ciało Morvala, a druga przeszukuje kurtkę. Wyciąga skórzany portfel i podaje go Bénavides’owi. Jego zastępca otwiera portfel i przegląda dokumenty.
Nie ulega wątpliwości, że to Jérôme Morval.
Ręka w dalszym ciągu przeszukuje kieszenie trupa. Chusteczki. Kluczyki od samochodu. Wszystko przechodzi z jednej ręki w rękawiczce do drugiej ręki w rękawiczce, a potem wpada do przezroczystych torebek.
– Cholera. Co to...
Palce Sérénaca wydobywają z zewnętrznej kieszeni kurtki trupa pogniecioną kartkę. Inspektor zerka na nią. To zwyczajna pocztówka. Obrazek przedstawia Nenufary Moneta, wersję niebieską: reprodukcja, jakich miliony sprzedaje się na całym świecie. Sérénac odwraca kartkę.
Tekst jest krótki, napisany wielkimi literami. JEDENAŚCIE LAT. NAJLEPSZE ŻYCZENIA URODZINOWE.
Tuż pod tymi kilkoma słowami został przyklejony wycięty z czegoś cienki pasek papieru. Tym razem aż siedem słów: Zgadzam się by marzenia jako zbrodnie sądzić...
Cholera...
Woda w strumieniu mrozi nagle kostki inspektorowi niczym stalowe kajdanki. Sérénac krzyczy do gapiów stojących naprzeciwko, stłoczonych wokół normańskiej pralni, jakby czekali na autobus.
– Czy Morval miał dzieci? Powiedzmy, jedenastoletnie dziecko?
Malarz w aksamitach i tweedzie znowu odpowiada najszybciej:
– Nie, panie komisarzu. Na pewno nie!
Cholera...
Kartka urodzinowa przechodzi w ręce inspektora Bénavides’a. Sérénac podnosi głowę, obserwuje. Pralnia. Most. Młyn. Miasteczko Giverny, które się budzi. Ogrody Moneta, które zapewne są trochę dalej. Łąka i topole.
Chmury, które przyczepiają się do zalesionych wzgórz.
Te siedem słów, które przyczepiły się do jego myśli.
Zgadzam się by marzenia jako zbrodnie sądzić...
Nagle Sérénac nabiera przekonania, że w tym impresjonistycznym pejzażu pocztówki coś nie jest na swoim miejscu.
– 3 –
Patrzę na gliniarzy z wysokości wieży młyna des Chennevières. Ten, który nosi dżinsy, szef, ma jeszcze stopy w wodzie, trzej pozostali są na brzegu, otoczeni tym głupim tłumem; teraz jest już prawie trzydzieści osób, którym nic nie umknie z tej sceny, są zupełnie jak w teatrze, teatrze ulicznym. W teatrze rzecznym zresztą, jeśli chodzi o ścisłość.
Uśmiecham się do siebie. To idiotyczne, prawda, wymyślać sobie takie gry słów? Tylko dla siebie. A czy ja jestem mniej głupia niż ci gapie, dlatego że stoję na balkonie? W lepszym miejscu, wierzcie mi. Widzieć, nie będąc widzianą.
Waham się. Śmieję się też, dlatego że się waham. Nerwowo.
Co mam robić?
Gliniarze właśnie wyciągają z białej furgonetki dużą plastikową torbę, zapewne będą ładować w nią trupa. Pytanie w dalszym ciągu chodzi mi po głowie. Co powinnam zrobić? Czy powinnam pójść na policję? Czy powinnam powiedzieć gliniarzom z komisariatu w Vernon wszystko, co wiem?
Czy gliniarze będą zdolni uwierzyć w majaczenie starej wariatki? Czy nie będzie słuszniej milczeć i czekać? Odczekać kilka dni, tylko kilka dni. Obserwować, pobawić się w myszkę, która siedzi w swojej dziurze, odstawiać niewiniątko, zobaczyć, jaki będzie rozwój wydarzeń. No i trzeba będzie jednak porozmawiać też z wdową po Jérôme’ie Morvalu, Patricią, tak, oczywiście, muszę to zrobić.
Ale rozmawiać z glinami...
Na dole koło strumyka trzej policjanci, pochyleni, ciągną w stronę torby trupa Jérôme’a Morvala jak wielki rozmrożony kawał mięsa ociekający wodą i krwią. Strasznie się męczą, biedaki. Wyglądają jak rybacy amatorzy, którzy złapali na harpun zbyt wielką rybę. Czwarty gliniarz wciąż stoi w wodzie i obserwuje ich. Stąd, gdzie jestem, widać nawet, jakby się zaśmiewał. No tak, z tego, co mogę dostrzec, co najmniej się uśmiecha.
A właściwie to może niepotrzebnie tak główkuję, jeśli porozmawiam z Patricią Morval, to przecież wszyscy się dowiedzą, to pewne. Przede wszystkim gliny. Ta wdowa dużo gada... No, a ja jeszcze nie jestem wdową, nie całkiem.
Zamykam oczy, może na minutę. Zaledwie.
Podjęłam decyzję.
Nie, nie będę rozmawiać z glinami! Zamienię się w czarną mysz, niewidzialną. Przynajmniej na kilka dni. W końcu jeśli gliny będą chciały mnie znaleźć, to mogą, w moim wieku już się tak szybko nie biega. Wystarczy, że pójdą za Neptunem... Otwieram oczy i patrzę na mojego psa. Leży jakieś kilkadziesiąt metrów od policjantów, w paprociach, on też bacznie obserwuje miejsce zbrodni.
Tak, postanowione, odczekam kilka dni, przynajmniej do chwili, aż będę wdową. Taka jest norma, prawda? Minimum przyzwoitości. Później zawsze będzie czas, by improwizować, działać w odpowiednim momencie. Zależnie od okoliczności... Czytałam kiedyś, dość dawno, kryminał. Rzecz działa się w jakimś dworze angielskim czy czymś w tym rodzaju. Cała sprawa była widziana oczami kota. Tak, dobrze usłyszeliście, kota! Kot był świadkiem wszystkiego, a siłą rzeczy nikt nie zwracał na niego uwagi. To on na swój sposób prowadził śledztwo! Słuchał, obserwował, węszył, sprawdzał. Powieść została nawet wystarczająco dobrze skonstruowana, żeby można było pomyśleć, że to kot okaże się mordercą. No, dobrze, nie będę wam psuła przyjemności, nie zdradzę zakończenia, sami przeczytacie tę książkę, jeśli będziecie mieli okazję... Mówię o niej tylko po to, żeby wam wyjaśnić, co mam zamiar zrobić: zostać świadkiem w tej sprawie, świadkiem poza wszelkimi podejrzeniami, tak jak kot z tego angielskiego dworu.
Znowu odwracam głowę w stronę rzeki.
Trup Morvala prawie zniknął połknięty przez plastikowy worek, który, można by rzec, jest niczym nażarta anakonda; jedynie kawałek głowy sterczy jeszcze między dwiema szczękami połączonymi nie do końca zapiętym zamkiem błyskawicznym. Trzej gliniarze na brzegu wydają się zziajani. Z góry wygląda to tak, jakby tylko czekali na gest przełożonego, żeby wyjąć papierosa.