Читать книгу Czas jest mordercą - Michel Bussi - Страница 10

2
12 sierpnia 2016 roku

Оглавление

– To tutaj.

Clotilde położyła bukiecik fioletowej macierzanki na brzegu żelaznej balustrady. Poprosiła Francka, żeby się zatrzymał kilka zakosów wyżej, bo chciała nazrywać kwiatków wśród janowców rosnących między skałami Petry Cody.

Wystarczy dla trojga.

Franck też zbierał, ani na sekundę nie spuszczając z oczu drogi. Passat stał zaparkowany na zboczu, z włączonymi światłami, które migotały.

Valentine schyliła się jako ostatnia, okazując wyraźnie złą wolę, tak jakby zgięcie stu siedemdziesięciu centymetrów własnego ciała stanowiło nadmierny wysiłek.

Stali tu wszyscy troje nad dwudziestometrową dziurą. Morze buzujące między podwodnymi rafami usiłowało niezmordowanie zabarwić na fioletowo czerwone skały, zawieszając w szczelinach skalnych drobne brązowe wodorosty, jak starcze plamy na pomarszczonej skórze.

Clotilde odwróciła się do córki. Piętnastoletnia Valentine przewyższała ją już o piętnaście centymetrów. Miała na sobie dżinsy rozcięte nad kolanem i T-shirt z napisem House of Cards. Strój niezupełnie odpowiedni do tego, żeby wejść do mauzoleum, złożyć kwiaty i zachować minutę ciszy.

Clotilde nie zwróciła na to uwagi. Jej głos stał się łagodny.

– To tutaj, Valentine. Tutaj zginął twój dziadek i twoja babcia. I twój wujek Nicolas.

Valentine patrzyła gdzieś dalej, wyżej, wpatrywała się w skuter wodny, który podskakiwał na morskich falach nieopodal cypla Revellaty. Franck, oparty o balustradę, zerkał to na urwisko, to na migacze passata.

Czas się wydłużał, jakby osłabiony przez upał. Słońce skraplało sekundy w powolnym kapaniu. Jakiś samochód przejechał tuż obok nich w upalnej aureoli świetlnej. Kierowca z nagim torsem spojrzał w ich stronę zdziwiony.

Clotilde nigdy tu nie była od lata 1989 roku.

Tysiące razy myślała jednak o tym miejscu, o tej jednej jedynej chwili. O tym, co powie, co pomyśli nad tą pustką. O wspomnieniach, które będą powracać co jakiś czas. O sposobie przedstawienia tej pielgrzymki. Jako hołdu. Jako czegoś, czym chciała się podzielić.

A oni wszystko jej udaremniali!

Clotilde wyobrażała sobie duchowe porozumienie, delikatne pytania, wspólne emocje, wzruszenie, które dzieli z Franckiem i Valentine. Razem, połączeni, jednomyślni. A oni stali przyciśnięci do barierki w palącym słońcu, tak jakby im nawaliła opona passata i jakby czekali na pogotowie drogowe, nudząc się, zerkając na zegarek albo wznosząc oczy do nieba, wszystko jedno gdzie, byle nie zatrzymać wzroku na tych wulkanicznych kamieniach koloru krwi.

Clotilde usiłowała zainteresować córkę.

– Twój dziadek miał na imię Paul. Twoja babcia miała na imię Palma.

– Wiem, mamo…

Dziękuję, Valentine! Po prostu super!

Córka trochę za często powtarzała swoje „wiem”, można to było porównać do jej standardowych odpowiedzi na codzienne polecenia.

Uporządkuj ubrania. Wyłącz komórkę. Rusz pupę.

Do jej zwyczajowego minimalnego wysiłku, by ją udobruchać…

Wiem, mamo…

OK, Valou, pomyślała Clotilde. OK, to nie jest najfajniejsza chwila tych wakacji. OK, zawracam wam głowę tym wypadkiem sprzed prawie trzydziestu lat. Ale, do diabła, moja Valou, piętnaście lat czekałam, żeby cię tu przywieźć! Żebyś była już duża, żebyś mogła zrozumieć, żeby ci wcześniej nie zatruwać tym życia.

Skuter wodny zniknął. Albo zalała go fala i utonął.

– Jedziemy? – zapytała Valentine.

Tym razem bez zwyczajowego minimalnego wysiłku. Nawet nie starając się ukryć znudzenia pod maską melancholijnej zadumy.

– Nie!

Clotilde podniosła głos. Franck po raz pierwszy oderwał wzrok od passata, który wciąż mrugał do niego porozumiewawczo.

Nie! – powtórzyła Clotilde w myśli. – Od piętnastu lat wytrzymuję to wszystko, od piętnastu lat cię ochraniam, moja mała, od dwudziestu lat odgrywam kumpelkę cool, mój Franckie, taką, co nigdy się nie skarży, taką, co się uśmiecha od ucha do ucha, trochę szaloną, wesołą, tę, co wszystko łagodzi, tę, co skleja rozsypane kawałki, naprawia sytuację, tę, co chroni, daje radę, tę, co jedzie prosto drogą, trzymając kierownicę dnia codziennego, podśpiewując, żeby podróż wam się nie dłużyła. I czego żądam w zamian? Raptem piętnastu minut! Piętnastu minut z waszych piętnastu dni wakacji! Piętnastu minut z twoich piętnastu lat życia, moja mała! Piętnastu minut z naszych dwudziestu lat miłości, kochanie!

Piętnastu minut wobec całej reszty, kwadransa współczucia za moje dzieciństwo, które się tutaj rozbiło, tu, na tych skałach, które mają to gdzieś, które o wszystkim zapomniały i które będą tu jeszcze za tysiąc lat. Piętnaście minut z życia to zbyt wygórowane żądanie?

Poświęcili jej dziesięć.

– Jedziemy, tato? – dopytywała się znowu Valentine.

Franck kiwnął głową i dziewczyna ruszyła w stronę passata, idąc wzdłuż balustrady, postukując sandałami po asfalcie, przeszukując oczami każdy zakątek drogi aż po trzy zakosy wzwyż, jakby szukała jakiegoś śladu życia na tej kamiennej pustyni.

Franck odwrócił się do Clotilde. Głos rozsądku, jak zawsze.

– Wiem, Clo. Wiem. Ale zrozum Valou. Ona nie znała twoich rodziców. Ja też nie. Zmarli dwadzieścia siedem lat temu. Kiedyśmy się poznali, nie żyli już prawie od dziesięciu lat, a prawie od piętnastu, kiedy Valou się urodziła. Dla niej oni są… – Zawahał się, wytarł czoło wierzchem dłoni. – Oni… oni nie należą do jej życia, nie są jego częścią.

Clotilde nie odpowiedziała.

Ostatecznie wolałaby, żeby Franck się zamknął i poświęcił jej ostatnie pięć minut milczenia.

Teraz już przepadło. Po głowie chodziło jej małostkowe porównanie z babcią Jeanne i dziadkiem André, rodzicami Francka, do których jeździli raz na miesiąc w weekend, u których Valou spędzała wszystkie środy, wolne od szkoły, aż do dziesiątego roku życia i do których jeszcze teraz uciekała, kiedy rodzice nie chcieli zaspokoić jakiegoś jej kaprysu.

– Ona jest za młoda, żeby zrozumieć, Clo.

Za młoda…

Clotilde skinęła jednak głową, co miało znaczyć, że się zgadza.

Że słucha Francka. Jak zawsze. Często. Coraz rzadziej.

Że podziela jego łatwe, proste rozwiązania przy każdej okazji.

Franck spuścił oczy i też pomaszerował w stronę passata.

Clotilde się nie ruszyła. Jeszcze nie.

Za młoda…

Sto razy ważyła wszystkie za i przeciw.

Czy lepiej nic nie mówić o wypadku, nie wciągać córki w tę starą historię? Zachować to dla siebie? Nie ma problemu, Clo już się przyzwyczaiła do przeżuwania rozczarowań.

Ale na drugiej szali leżały opinie psychologów, ilustrowanych pism dla dziewcząt, dobre rady przyjaciółek: nowoczesna mamusia powinna grać w otwarte karty, wykładać na stół rodzinne sekrety, eliminować wszelkie tabu. Bez zastanawiania się wszystko ujawniać.

Widzisz, Valou, kiedy byłam w twoim wieku, miałam bardzo poważny wypadek. Postaw się przez sekundę na moim miejscu. Wyobraź sobie tylko, że wszyscy troje mamy wypadek, że my oboje, tatuś i ja, giniemy. Że zostajesz sama.

Pomyśl tylko o tym, córeczko… Może to ci pomoże zrozumieć, kim jest twoja matka. Dlaczego od tamtej pory robi wszystko, żeby życie prześlizgnęło się po niej, nie ubrudziwszy jej.

Jeśli to cię w ogóle interesuje.

Clotilde ostatni raz popatrzyła na zatokę Revellaty, na trzy bukieciki fioletowej macierzanki, potem zdecydowała się dołączyć do rodziny.

Franck siedział już za kierownicą. Wyłączył dźwięk radia samochodowego. Valentine opuściła całkiem szybę w drzwiach i wachlowała się Przewodnikiem autostopowicza. Lekkim ruchem dłoni Clotilde potargała włosy córce, która coś burknęła. Zmusiła się do uśmiechu, weszła do samochodu i usiadła obok męża.

Siedzenia były tak rozgrzane, że aż parzyły.

Clotilde uśmiechnęła się do Francka przepraszająco; to była jej maska pojednawcza, którą odziedziczyła po bracie. Jedyna rzecz, którą zostawił jej w spadku Nicolas. Razem ze swoim sercem twardziela i grabiami do zgarniania przegranych historii miłosnych.

Samochód ruszył. Clotilde położyła rękę na kolanie Francka. Tuż przy jego szortach.

Passat mknął spokojnie między morzem a górami. Słońce było w zenicie, kolory wydawały się niemal zbyt intensywne, nasycone, jak na jakiejś dawnej widokówce.

Wymarzone wakacje na panoramicznym ekranie.

Wszystko już poszło w niepamięć. Jeszcze w nocy, przed nastaniem świtu, wiatr zmiecie bukiety macierzanki.

Nie odwracać się, myślała Clotilde. Naprzód.

Zmusić się do kochania życia; zmusić się do kochania swojego życia.

Opuściła szybę i wystawiła na podmuch wiatru długie czarne włosy; słońce pieściło jej gołe uda.

Rozumować tak jak w magazynach ilustrowanych, tak jak koleżanki, jak sprzedawcy przepisów na szczęście w dziesięciu lekcjach.

Szczęście, to takie proste, wystarczy w nie wierzyć!

Wakacje do tego służą, bezchmurne niebo, morze, słońce.

Żeby w to wierzyć.

Żeby zatankować bak do pełna złudzeniami na resztę roku.

Ręka Clotilde przesunęła się trochę wyżej po udzie Francka, podczas gdy jej kark się obracał, wystawiając szyję do zbyt niebieskiego nieba, jakby sztucznej dekoracji. Zasłony. Kurtyny zaciągniętej przez Boga kłamcę.

Franck zadrżał, kiedy Clotilde zamykała oczy. Automatycznie. Odłączając swoje palce od swoich myśli.

Wakacje służą również do tego.

Opalone skóry, gołe ciała, ciepłe noce.

Żeby podtrzymać złudzenie pożądania.

Czas jest mordercą

Подняться наверх