Читать книгу Czas jest mordercą - Michel Bussi - Страница 11
3
ОглавлениеPoniedziałek 7 sierpnia 1989 roku,
pierwszy dzień wakacji, letnie niebieskie niebo
Jestem Clotilde.
Przedstawiam się, bo to minimum grzeczności, nawet jeśli mi jej nie odwzajemnisz, ponieważ nie wiem, kim jesteś, ty, który mnie teraz czytasz.
To będzie za kilka lat, jeśli wytrzymam. Wszystko, co piszę, jest supertajne. Całkowite embargo. Niezależnie od tego, kim jesteś, zostałeś uprzedzony! Zresztą kim ty możesz być, ty, który mnie czytasz mimo wszystkich moich ostrzeżeń? Kim ty możesz być?
Moim ukochanym, jedynym, tym, którego wybrałam na całe życie, któremu powierzę rano, trzęsąc się po moim pierwszym razie, swój dziennik intymny z lat dojrzewania?
Jakimś palantem, który go znalazł, bo skoro jestem bałaganiarą, musiało mi się to przydarzyć?
Jednym z tysięcy fanów, którzy rzucają się na to arcydzieło nowej genialnej gwiazdy literatury? (to ja!!!).
Czy ja… Ale ja stara, za piętnaście lat… No, powiedzmy, nawet bardzo stara, za trzydzieści lat. Odnalazłam ten stary dziennik intymny w głębi szuflady i czytam go znowu, jakbym wsiadła do wehikułu czasu. Jakbym stała przed odmładzającym lustrem.
Jak to odgadnąć? A więc mając wątpliwości, a nie mając pewności, piszę na czuja, nie wiedząc, w jakie ręce, w jakie oczy wpadnie ten zeszyt.
Pfff pfff…
Masz, mam nadzieję, mój przyszły czytelniku, piękne oczy, piękne dłonie, piękne serce. Nie zawiedziesz mnie? Obiecujesz?
Zaczynam od kilku słów o sobie, coś w rodzaju przedstawienia się. Na zwierzenia przyjdzie czas, mój czytelniku z innego świata, z tamtej strony.
A więc Clotilde. W trzech punktach:
Małe 1. Mój wiek. Już stara… Piętnaście lat. No, no, wow, można dostać zawrotu głowy!
Małe 2. Mój wzrost. Jeszcze niski… metr czterdzieści osiem, a to, to grozi chandrą!
Małe 3. Mój look. Według mamy zabójczo przerażający. To proste, pożądany efekt to wyglądać jak Lydia Deetz w Soku z żuka. Jeśli nie od razu kojarzysz jej look w stylu goth, mój czytelniku z planety Mars, nie przejmuj się: w tym zeszycie co trzy linijki będę ci zawracać głowę Lydią Deetz, jako że jestem absolutną fanką tej dziewczyny. Powiem jasno: to nastolatka najbardziej cool na świecie, ze swoimi czarnymi koronkami, kosmykami włosów jak zęby smoka, wielkimi oczami pandy… a na dodatek ona rozmawia z duchami! Dodam jeszcze, piękny nieznajomy, że gra ją Winona Ryder, która nie ma jeszcze osiemnastu lat i jest po prostu najpiękniejszą aktorką na świecie. Chciałam zdjąć wszystkie jej plakaty wiszące w moim pokoju, żeby je powiesić w pokoju na wakacjach, ale mama postawiła weto pineskom wbijanym w ścianki bungalowu.
Dobrze, dobrze, mój czytelniku, zauważyłam, że moje małe 3 to było duże 3. Wracam więc do mojego pierwszego dnia wakacji… Wielka przygoda Idrissich z Tourny w czerwonym fuego taty. Tourny, żebyś wiedział, położone jest w regionie Vexin, na wielkiej buraczanej równinie, wciśniętej między Normandię a Paryż, z dziwaczną rzeką Epte, o której miejscowe pleciugi opowiadają, że wywołała więcej wojen i uśmierciła więcej ludzi niż Ren. My mieszkamy powyżej, pośród małych pagórków wysokich jak trzy jabłka, które miejscowi zarozumialcy nazwali le Vexin bossu, garbatym Vexin. Ale wymyślili!
Długo się wahałam, w jaki sposób mam ci opowiedzieć o wielkim wyjeździe na Korsykę, o bagażach upychanych w bagażniku, kiedy w Normandii była jeszcze noc, o niekończącej się drodze, kiedy siedziałam z tyłu razem z Nico, który przez dziesięć godzin oglądał samochody, drzewa i tablice rejestracyjne i wcale nie wyglądał tak, jakby się nudził. O tunelu pod Mont Blanc i rytualnym obiedzie w Chamonix, tarta i sałata, o przejeździe przez Włochy, dlatego że, tata dixit, Genua nie leży dużo dalej niż Nicea, Tulon czy Marsylia, ale Włosi nigdy nie strajkują. Tak, mogłabym ci opowiedzieć to wszystko ze szczegółami, ale daruję sobie. To mój wybór narracji, drogi międzygalaktyczny czytelniku. Tak to jest!
Skupię się na promie.
Ten, kto nigdy nie płynął promem na wyspę, nie wie, co to pierwszy dzień wakacji.
Słowo Lydii Deetz!
Udowodnię to za pośrednictwem czterech żywiołów.
Najpierw woda
Olbrzymi prom, żółto-biały z czarną głową Maura, flagą wyspy, początkowo robi wrażenie. Ale kiedy otwiera swoją paszczę, to już robi się mniej zabawnie.
Przynajmniej tacie. Trzeba przyznać, że prowadzić dziesięć godzin, żeby dotarłszy do celu, zostać zwymyślanym przez bandę podnieconych Włochów, rozumiem, że to może człowieka zdenerwować.
Destra
Sinistra
Włosi, którzy wrzeszczą i wymachują rękami, tak jakby tato pobierał pierwszą lekcję nauki jazdy.
Avanti avanti avanti
Tato, który musi manewrować pośród kilkudziesięciu innych przerażonych kierowców z ich przyczepami i skuterami wodnymi na dachach, w sportowych kabrioletach z wystającymi deskami surfingowymi, w renault espace załadowanych, że o mało nie pękną, kołami ratunkowymi, materacami, ręcznikami, prawie pod sam dach, tak wysoko, że przez tylną szybę nic nie widać.
Avvicina avvicina
Ciężarówki, samochody, przyczepy kempingowe, motocykle. Wszystko się mieści! Zawsze. Co do centymetra. To pierwszy cud wakacji.
Stop stop stop
Włosi od promów, kiedy one były jeszcze małe, osiągali mistrzostwo w upychaniu rzeczy. Wprowadzić na statek trzy tysiące samochodów w niecałą godzinę to jak zabawa gigantycznymi klockami lego.
Włoch uśmiecha się, podnosi kciuk.
Perfetto
Fuego taty jest jednym z trzech tysięcy elementów układanki. Otwiera drzwi, próbując nie zadrasnąć corsy przyklejonej do niego z lewej strony, i wciąga brzuch, żeby do nas dołączyć.
Potem ziemia
Prawdziwe rzeczy dzieją się między tą chwilą, kiedy zrzucacie ubrania, żeby położyć się spać w kabinie, a tą, kiedy cztery czy pięć godzin później wstajecie; to trochę tak jak przeobrażenie. Jak wąż, który zmienia skórę.
Ja często pierwsza wsuwam swoje klapki; szorty, T-shirt z napisem Van Halen, ciemne okulary i siup… na pokład.
Ziemia! Ziemia!
Wszyscy stoją już przy barierce, podziwiając wybrzeże od stawu Biguglia do przylądka Capicorsu. Słońce zaczyna strzelać swoimi laserowymi promieniami do wszystkiego, co się porusza poza strefą cienia, a ja pędzę po korytarzach statku, żeby wdychać nieznane wonie. Przechodzę nad wielkim niedobudzonym blondynem, leżącym w korytarzu na swoim plecaku. Ale ciacho! Przyklejona do niego dziewczyna jeszcze śpi z gołymi plecami, z potarganą grzywą, z ręką wsuniętą pod rozpiętą koszulę swojego Szweda.
Kiedyś to ja będę dziewczyną z gołymi plecami. I ja też będę miała swojego źle ogolonego autostopowicza, który będzie mi służył za materac, z blond zarostem na torsie, który mi posłuży za przytulankę.
No, życie, nie zawiedziesz mnie, obiecujesz?
Na razie zadowalam się jodowym zapachem Morza Śródziemnego. Opierając się plecami o barierkę górną częścią mojego metra czterdzieści.
Oddychając wolnością, na paluszkach.
Niestety ogień
Wszyscy państwo proszeni są o powrót do swoich pojazdów.
Piekielny ogień!
Prawdę mówiąc, mój czytelniku z kresów galaktyki, myślę, że piekło przypomina chyba właśnie to: ładownię promu. Upał, co najmniej sto pięćdziesiąt stopni, a jednak wszyscy się pchają na schodach, żeby tam zejść. Tak jakby wszyscy ludzie, co umarli na ziemi o tej samej godzinie, wchodzili gęsiego do płynnego wnętrza wulkanu. Subway to Hell!
Hałasują łańcuchy, głośno pojękuje metal; Włosi wrócili, jako jedyni są ubrani w spodnie i kurtki, jako jedyni się nie pocą, podczas gdy wszyscy wczasowicze już w krótkich spodenkach spływają potem i się wycierają.
Tkwimy tu całą wieczność, w tym piecu, zablokowani, bo może jakiś mądrala, który zaparkował przy drzwiach, się nie obudził. Ten, co przybył wczoraj w ostatniej chwili. Możliwe, że to blondyn, szwedzki autostopowicz, który nas wszystkich wkurza do tego stopnia, że ja już go uwielbiam i chcę mieć później takiego jak on.
Włosi wyglądają jak diabły, brakuje im tylko bata. To była pułapka, wszyscy tu wykitujemy w dwutlenku węgla, bo jeden kretyn uruchomił silnik i cała reszta zrobiła to samo, a jednocześnie ani jeden samochód się nie ruszył.
W końcu wrota promu spadają z hałasem roztrzaskującej się blachy. Opada most zwodzony.
Cała armia żywych trupów wyrywa się do raju.
W końcu wolni!
Wreszcie powietrze
Tradycją w rodzinie Idrissich jest śniadanie na tarasie pod palmami na placu Saint-Nicolas koło portu w Bastii.
Tato funduje nam wypasiony zestaw, rogaliki, sok z wyciskanych owoców, konfiturę z kasztanów. Nagle mamy wrażenie, że jesteśmy rodziną. Nawet ja z moim wyglądem najeżonego Gotha. Nawet Nico, który przed wyjazdem zakręcił globusem i wycelował na chybił trafił palcem, żeby dowiedzieć się, w jakim języku będzie mówiła dziewczyna z kempingu, z którą będzie randkował.
Tak, rodzina, przez dwadzieścia jeden dni, trzy tygodnie w raju.
Mama, tata i Nicolas.
I ja.
W tym dzienniku będzie mowa zwłaszcza o mnie, wolę cię od razu uprzedzić!
Wybaczysz mi? Lecę wciągnąć kostium kąpielowy.
Zaraz do ciebie wrócę, mój gwiezdny czytelniku.
* * *
Zamknął delikatnie dziennik.
Zakłopotany.
Od lat go nie otwierał.
Niespokojny.
A więc wróciła…
Po dwudziestu siedmiu latach.
Dlaczego?
To było tak oczywiste. Wróciła, by odgrzebać przeszłość. Poszperać. Podrążyć. Poszukać tego, co tu zostawiła, w innym życiu.
Przygotowywał się na to. Od lat.
Ale nigdy nie udało mu się odpowiedzieć na to pytanie.
Jak głęboko chciałaby zejść? Do którego poziomu chciałaby opróżnić szambo? Na jaką głębokość chciałaby dotrzeć w przesiąkniętych zgnilizną podziemnych galeriach tajemnic rodziny Idrissich?
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.