Читать книгу Nie puszczaj mojej dłoni - Michel Bussi - Страница 7
Оглавление3
PUSTY POKÓJ
Godzina 16.02
Słońce zawisło nad basenem jak wielka halogenowa żarówka umieszczona tam na wieczność. Dobrze zaplanowany labirynt palm i tropikalnych nadmorskich drzew o aksamitnych, filcowatych liściach, ogrodzony z trzech stron wysokim tekowym murem, chroni ten zamknięty teren przed najdrobniejszym podmuchem wiatru. Ocean wyczuwa się po szybowaniu faetonów, dalekim chłodnym powiewie pasatu. Jednak w ogrodach hotelu Alamanda, na kwadratowym gazonie, panuje nieruchomy skwar, nieliczni turyści uciekają stąd do chlorowanej wody, a potem do ocienionych zakątków z rzędami leżaków.
– Idę zobaczyć, co robi Liane.
Martial potwierdza swoje słowa czynem. Wychodzi z basenu, podciągając się na rękach. Gabin widzi, jak idzie w jego kierunku. On też jest niczego sobie, ten mąż Liane, umięśnione nogi, dobrze wypracowane mięśnie brzucha, szerokie ramiona. Mógłby być nauczycielem wuefu albo strażakiem, albo gliniarzem, wszystko jedno, kimś takim, komu płaci się za spędzanie całych dni na siłowni. Nieskazitelnie opalony, przeciwieństwo mlecznobiałej cery żony. Są tu niecały tydzień, a on już wygląda jak Murzyn... Piękny Martial na pewno ma w sobie kroplę czarnej krwi, jeden tyci chromosom od przodka niewolnika, pigment w uśpieniu, który tylko czeka na odrobinę słońca, aby się odrodzić i przesączyć jak kropla błękitnego curaçao wystarczająca do zabarwienia koktajlu.
Gdy Martial idzie w kierunku baru, Gabin obserwuje wodę ściekającą po jego gładkim ciele bez zarostu. Martial i Liane Bellionowie to piękna para turystów, którzy fundują sobie słodkie far niente w tropikach. Seksowni i bogaci, szczęściarze – myśli Gabin. No ale... coś za coś... Szczęście białych par, zakochanych i zamożnych, to najważniejszy element wakacyjnych pobytów zwanych rajskimi.
Ten cały biznes...
Martial staje przed nim.
– Gabin, czy moja żona zeszła na dół?
– Nie, nie widziałem jej...
Gabin spogląda na zegar wiszący z tyłu za nim. Liane poszła na górę dobrą godzinę temu. Jest pewien, że zapamiętałby, gdyby jej tyłeczek ponownie ukazał mu się przed oczami. Martial odwraca się, robi krok do przodu, w stronę ciał moczących się w basenie.
– Margaux, możesz popilnować Sofy? Pójdę zobaczyć, co robi Liane.
Gabin zapamiętuje tę scenę, każdy jej szczegół, z dokładnością, której sobie w tej chwili nie uświadamia. Czas, co do minuty. Pozycje ciał w wodzie i tych siedzących lub leżących na leżakach. Policja każe mu to powtarzać dziesięć razy, podpierając się szkicami. Ani razu nie poplącze się w zeznaniach.
Margaux nieznacznie odwraca się do Martiala, pokonuje kolejną długość basenu; Margaux należy do innej pary turystów, jest żoną Jacques’a, adwokata, który właśnie coś czyta, leżąc na szezlongu. Albo śpi.
„Pani komisarz – będzie się tłumaczył Gabin – wie pani, przez te jego okulary przeciwsłoneczne...”.
Margaux i Jacques Jourdainowie to już nie tak olśniewająca para jak Liane i Martial, starsi o co najmniej dziesięć lat. I okropni nudziarze. On spędza czas w holu na odczytywaniu e-maili w komputerze. Ona bez końca przepływa całą długość basenu. Kilometry. Podzielone przez dwanaście metrów od brzegu do brzegu, dają jakiś szalony wynik... To gorsze niż mały tenrek zamknięty w pudełku przez chłopaków z Les Hauts. Państwo Jourdain się nudzą, nawet w tropikach. A co dopiero w Paryżu, Gabin nawet nie chce sobie tego wyobrażać...
Sofa to córka Liane i Martiala. Mówią na nią Sofa, ale jej prawdziwe imię brzmi Josapha. Stroi miny w basenie tak, jakby miała się utopić z nadmuchanymi motylkami na rękach. Gabin już pierwszego dnia zorientował się, co za tyrański charakterek ma ta mała blondynka, zupełnie jakby jej jedynym zadaniem na wakacjach było psucie urlopu rodzicom. To zapewne dziecko z tych nadmiernie utalentowanych. Ma trochę ponad sześć lat, a już taka zblazowana. Ile paryżanek w jej wieku zakosztowało kąpieli w trzydziestostopniowej wodzie, w cieniu rzewni, obok świecących korali i ryb błazenek, które przepływają człowiekowi między palcami u nóg?
Podczas gdy Gabin roztrząsa w myślach problem rozpieszczonej jedynaczki, Martial wchodzi do hotelu.
16.05
Naivo zapamięta jedynie plecy Martiala Belliona czekającego na windę. Musiał odwrócić się, gdy Bellion przeszedł przez hol, a może był pogrążony w rachunkach. Jednak nie ma wątpliwości, to był on. Takie same plażowe spodenki, takie same plecy, takie same włosy. Nie będzie łatwo wytłumaczyć policji, że owszem, można rozpoznać człowieka od tyłu, z całą pewnością.
16.06
– Proszę, proszę, można przejść! – wykrzykuje Eve--Marie do Martiala, który zawahał się na widok świeżo wymytej posadzki. – Już wyschło!
Przez krystalicznie czyste szyby drugiego piętra Martial zerka na hotelowy ogród. Sofa siedzi nad basenem, sama. Margaux zerka na nią co trzeci wymach rąk w wodzie. Martial wzdycha i rusza w kierunku pokoju 38.
Lekko puka w ciemne drewniane drzwi. Czeka. Puka jeszcze raz. Kilka chwil później odwraca się i wyjaśnia Eve-Marie, która o nic nie pyta:
– Moja żona ma klucze... Chyba nie słyszy. Pójdę do recepcji, żeby mi otworzyli...
Eve-Marie wzrusza ramionami. Co ją to obchodzi. Już wyschło.
Martial zjawia się po kilku chwilach, za nim Naivo odgrywający świętego Piotra z ogromnym dzwoniącym pękiem kluczy w ręku. Eve-Marie unosi w górę zrezygnowany wzrok. Naprawdę, dzisiejsze popołudnie na jej korytarzu to jakaś maskarada! Naivo jest dobrze zorganizowanym portierem, pierwszym wybranym kluczem otwiera pokój nr 38.
Martial wchodzi. Naivo stoi w progu, metr za nim.
Pokój jest pusty.
Martial robi krok do przodu, jest zdezorientowany.
– Nie rozumiem. Liane powinna tu być...
Naivo opiera dłoń o futrynę. Dreszcz przenika mu rękę. Coś jest nie tak, od razu to poczuł. W czasie gdy Martial przetrząsa wzrokiem nieliczne zakątki pokoju, Naivo sonduje spojrzeniem każdy szczegół. Podwójne łóżko, na którym leży zwinięta w kłąb różowa kołdra. Porozrzucane części garderoby. Poduszki i piloty na podłodze. Na stoliku z drzewa żelaznego przewrócony jasny szklany wazon. Wszystko razem wskazywałoby na gwałtowną scenę małżeńską.
Albo na namiętne swawole kochanków, Naivo usiłuje myśleć pozytywnie.
Martial otwiera drzwi łazienki, cały w nerwach.
Nikogo.
Ani tu, ani nigdzie indziej. Nie ma balkonu, żadnej przestrzeni pod łóżkiem, gdzie można by się schować, nie ma zamykanej szafy, jedynie drewniane półki.
Martial usiadł na łóżku. Struchlały, bezradny. A jednak, co dziwne, Naivo mu nie wierzy. Nie będzie umiał wyjaśnić tego policjantom, ale w reakcji Belliona jest coś, co wydaje się nienaturalne. Naivo opisze tylko scenę pani komisarz Purvi, opowie o tym czterdziestoletnim ojcu rodziny, czarującym, pewnym siebie, który załamuje się jak dziecko, zastając pusty pokój. Znieruchomiały na łóżku playboy w kąpielówkach. Być może to właśnie wydało mu się tak kuriozalne. Ten kontrast...
Kontrast... i czerwone plamy.
Skronie Naiva wilgotnieją od potu.
Czerwone plamy zabarwiają pościel na łóżku.
Naivo szeroko otwiera oczy. Wiele innych czerwonych plam pokrywa beżową wykładzinę wokół łóżka, pod oknem, zasłony też są poplamione. Naivo nic nie mówi. Widzi już tylko pokój zbryzgany krwią.
Niezdecydowanie.
Scena przedłuża się, choć trwa zaledwie kilka chwil. Martial oprzytomniał, kręci się w kółko, przerzuca ubrania na łóżku, tak jakby szukał jakiegoś wyjaśnienia, wskazówki, jakiegokolwiek śladu. Naivo czuje przez ramię spojrzenie Eve-Marie. Podeszła bliżej, dla pretekstu ze ścierką w ręku, kawałkiem materiału tego samego turkusowego koloru co chustka na jej włosach.
Martial wstaje, odzywa się wreszcie bezbarwnym głosem, jednocześnie odstawiając wazon na drewnianą półkę.
– Nic nie rozumiem. Liane powinna tu być...
Spojrzenie Naiva pada na ubrania zwinięte w kłębek i rzucone obok łóżka. T-shirty, krótkie spodnie, koszule.
Wyłącznie męskie ciuchy!
W mózgu Naiva natychmiast otwiera się klapka i wywiewa jego chorobliwe domysły.
Ślicznotka się ulotniła...
Naivo może zaświadczyć jako ekspert, Liane Bellion przebiera się niemal co godzinę w inną sukienkę, chyba równolegle z lotem liniami Corsair wysłała kontener ciuchów, który przypłynął do portu Pointe des Galets. A jednak w zdemolowanym apartamencie nie ma najmniejszego śladu koronkowych majtek, spódniczek, pareo, obcisłych bluzeczek czy skąpych staniczków...
Naivo odzyskał oddech. Zapomniał o krwi.
– To niemożliwe – twierdzi Martial, po raz kolejny lustrując dwa metry kwadratowe łazienki.
– Panie Bellion – odzywa się Naivo. – Mogę coś dla pana zrobić?
Martial momentalnie się odwraca, mówi szybko, tak jakby z góry miał przygotowaną odpowiedź i nauczył się jej na pamięć.
– Wezwać policję! Moja żona powinna być w tym pokoju. Poszła na górę godzinę temu. I nie wyszła.
Trzaska drzwiami do łazienki i powtarza:
– Tak, może pan coś zrobić. Przyprowadzić tu policję.
Naivo rutynowo powściąga wyraz niepokoju na twarzy. Sprowadzić mundurowych do hotelu... Bez dwóch zdań, szef nie będzie skakał z radości. Zważywszy na wirus chikungunya i cenę tysiąca euro za lot z Paryża do Saint-Denis, turystyka na wyspie nie ma się za dobrze. I do tego jeszcze zaaplikować nielicznym letnikom obecność gliniarzy na basenie. Indywidualne przesłuchania każdego z hotelowych gości... Nie, i te mrugające policyjne koguty, szef na pewno nie będzie zadowolony. Niemniej jednak nie ma wyboru.
– Oczywiście – Naivo słyszy swój głos. – Już schodzę. Zaraz dam panu numer.
Jego spojrzenie napotyka wzrok Eve-Marie, rozumieją się bez słowa, potem po raz ostatni spogląda na Martiala. Mężczyzna przypomina mu dzikie zwierzę krążące po klatce. Klimatyzacja sprawia, że każdy jego mięsień drży jak u surfera zbłąkanego gdzieś na Morzu Bałtyckim.
– Powinien pan coś na siebie włożyć.
Ledwo to usłyszał.
– To... to coś nienormalnego – mówi cicho Martial Bellion. – Liane powinna tu być.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki