Читать книгу Mówili, że jest piękna - Michel Bussi - Страница 9

Оглавление

1

godz. 6.48

Barka w milczeniu sunęła pod autobusem numer 22.

Leyli z czołem przyklejonym do szyby, dwa rzędy za kierowcą, obserwowała oddalające się piramidy białego piasku uwożone przez statki o płaskim dnie, myśląc sobie, że kradną im piasek, że kiedy już zabrano im wszystko inne, teraz zabierają im również plażę, ziarnko po ziarnku.

Autobus 22 przemknął nad kanałem prowadzącym z Arles do Port-de-Bouc i jechał dalej aleją Maurice’a-Thoreza. Myśli Leyli kłębiły się w rytm sunącej barki. Zawsze wyobrażała sobie ten kanał jako szew, który się pruje, a miasto Port-de-Bouc jako kawałek ziemi, który powoli dryfuje w stronę morza, oddzielony teraz od reszty kontynentu cieśniną szerokości dwudziestu metrów. Niebawem przez ocean.

To głupie, pomyślała Leyli, kiedy autobus dojeżdżał do rokady, ta czteropasmowa droga krajowa 568 z nieprzerwanym strumieniem samochodów o wiele wyraźniej odgradza Port-de-Bouc od reszty świata niż spokojny, zalesiony po obu stronach kanał, po którym sunie leniwie kilka łodzi. Dochodziła dopiero siódma rano. Słońce już wzeszło, ale otworzyło na razie tylko jedno posępne oko. Blade światła pojazdów przenikały przez szybę autobusu, odbijając się na jej twarzy. Raz przynajmniej Leyli przyznała, że jest ładna. Przemogła się. Wstała ponad godzinę wcześniej, żeby pozaplatać swoje włosy różnokolorowymi koralikami, tak jak robiła to jej mama Marème w Ségou, nad rzeką, w te letnie miesiące, kiedy słońce paliło wszystko; w te miesiące, w których jednak została go pozbawiona.

Chciała być uwodzicielska. To było ważne. Patrice, no, pan Pellegrin, urzędnik, który zajmował się jej dokumentacją do wydziału spraw lokalowych FOS-IMMO, nie był nieczuły na jej kolory. Na jej uśmiech. Na jej radość życia. Na jej zachodnioafrykańskie pochodzenie. Na jej wielorasową rodzinę.

Autobus 22 jechał aleją du Groupe-Manouchian, mijał centrum Agache.

Jej rodzina. Leyli uniosła okulary przeciwsłoneczne i rozłożyła ostrożnie zdjęcia na kolanach. Te fotografie były orężem równie ważnym jak jej urok, żeby poruszyć Patrice’a Pellegrina. Wybrała je starannie, były to zdjęcia Tidiane’a, Alphy, Bamby oraz zdjęcia mieszkania. Czy Patrice jest żonaty? Czy ma dzieci? Czy jest podatny na wpływy? A jeśli tak, to czy sam ma na coś wpływ?

Była już blisko. Autobus 22 przejeżdżał przez centrum handlowe, między olbrzymim Carrefourem, Quickiem, Starbucksem. W ciągu kilku miesięcy, od czasu jej ostatniej wizyty w FOS-IMMO wyrosło tu z dziesięć nowych szyldów. Tyleż identycznych blaszanych brył, rozpoznawalnych jednak na pierwszy rzut oka, białe rogi Buffalo Grilla, pomarańczowy kwiat Jardilandu, piramidowy dach Red Cornera. Przed metalową i szklaną fasadą multipleksu znieruchomiała na widok gigantycznej sylwetki Johnny’ego Deppa w roli Jacka Sparrowa; przez moment miała złudzenie, że Johnny ma takie same kolorowe warkoczyki.

Wszystko tu było do siebie podobne, wszystko przypominało to, co gdzie indziej.

Autobus znowu jechał w dół w stronę kanału de Caronte, między dwoma morzami, Morzem Śródziemnym a jeziorem de Berre, potem wjechał w ulicę Urdy-Milou, gdzie była siedziba FOS-IMMO. Leyli po raz ostatni obejrzała swoje odbicie. Nieśmiałe światło dnia zamazywało stopniowo jej zjawę w szklanym lustrze. Musiała przekonać Patrice’a Pellegrina, że nie jest taka jak wszystkie te miejsca bez duszy, te miejsca zewsząd i znikąd, ona, która tak samo jak oni, jest i stąd, i stamtąd.

Musiała przekonać Patrice’a, że jest wyjątkowa, to takie proste. Zresztą im więcej o tym myślała, tym mniej była pewna, czy ten facet od spraw lokalowych ma na imię Patrice.

2

godz. 6.49

Bamby stała naprzeciw François.

Za sprawą gry świateł lustrzanego odbicia w pokoju Szeherezada Red Cornera tworzyło się mnóstwo kątów widzenia, tak jakby z dziesięć kamer filmowało go i wyświetlało jego obraz na ścianach, suficie, od tyłu, od przodu, z żabiej persektywy.

François nigdy nie widział tak pięknej dziewczyny.

Przynajmniej od dwudziestu lat. Od chwili, kiedy przestał włóczyć się po świecie i fundować sobie za kilka dolarów tajskie czy nigeryjskie prostytutki, które mogłyby zostać Miss Świata, gdyby los zrządził, żeby się urodziły po innej stronie ulicy. Od chwili kiedy urządził się z Solène, Hugo i Mélanie, zbudował domek w Aubagne, codziennie rano wiązał krawat i szedł sprawdzać księgowość Vogelzug, i najwyżej dwa razy w roku wyjeżdżał z misją za granicę. Nigdy nie dalej niż do Maroka czy Tunezji.

François policzył w myśli miesiące, już prawie od roku nie zdradził Solène. Stał się wierny, prawie sobie tego nie uświadamiając. W Vogelzug, wśród działaczek broniących nielegalnych imigrantów, rzadko miał okazję widzieć dziewczyny w wyzywających strojach, demonstrujące swoje kształty i wypinające biust.

A jeszcze rzadziej trzymać je w ramionach.

Dziewczyna, która kołysała się przed nim, nazywała się Bamby. Imię wielorasowe. Miała dwadzieścia cztery lata, ciało afrykańskiej księżniczki i pisała pracę doktorską z antropologii na temat migracji. Skontaktowała się z nim przez przypadek, kiedy brał udział w panelu jako jeden z pięćdziesięciu specjalistów od kontroli imigrantów, którzy stanowili przedmiot jego badań. Pięćdziesiąt godzin rozmów zarejestrowanych na dyktafonie… w tym rozmowa z nim w siedzibie Vogelzug, godzinny monolog, wyjąwszy kilka pytań.

Bamby wydawała się zafascynowana jego historią, François oczywiście trochę podkoloryzował, opisał swoje poglądy, czyny, stan ducha, odkąd okres beztroskich podróży bez bagażu ustąpił miejsca doświadczeniu, sile wieku, sukcesom, uwodzeniu. Posłała mu mejlem tekst do przeczytania, po czym umówili się dwa tygodnie później i spędzili spokojny wieczór na rozmowie, tym razem bez dyktafonu, ale zanim się rozstali, pozwolili sobie na długi uścisk. Proszę do mnie zadzwonić, jeśli pani chce…

Urocza doktorantka zatelefonowała do niego. Była zawalona pracą. Doktorat, przygotowywanie ćwiczeń dla studentów, ani chwili dla kumpla, nie traćmy więc czasu.

Dobrze się składało: François raczej podzielał tę filozofię.

Nie traćmy czasu.

Spotkanie tutaj, w pobliskim Red Cornerze.

Zaraz po wejściu do pokoju François położył się na łóżku, symulując niedyspozycję, spowodowaną jakoby trzema miniaturkami wódki opróżnionymi na dole w barze pod pokojami z egzotycznym, orientalnym wystrojem. Nie tracić czasu? Pięknotka dawała się oswajać przez kilka godzin.

Bamby przykucnęła koło niego, bez fałszywej pruderii, ale z rozbrajającą czułością. Pogłaskała go tylko między karkiem a szyją, w miejscu gdzie z włosów zostaje zaledwie puszek. Miała na sobie afrykańską suknię w kolorze słońca, dopasowaną w talii, długą do kostek, ale jej brązowe plecy i głęboki dekolt pozostawały odsłonięte. Mały srebrny wisiorek znikał w fałdach złotej tkaniny.

– To ptaszek?

– Sowa. Chce pan zobaczyć?

Ładna doktorantka zsunęła powoli afrykańską tkaninę, która opadała jak kwef, zwalniając na wypukłościach, po czym spadła do talii. Nagle.

Nie miała nic pod spodem.

Wytrysnęły jej wspaniałe, jakby nierzeczywiste piersi; sówka kołysała się w przełęczy.

Słoneczna suknia falowała na jej lędźwiach, pieszcząc pępek, przylegając do bioder. Bamby podniosła się, przesuwając palec po szyi François, zawadzając o pierwszy guzik jego koszuli i schodząc, schodząc aż do rozporka dżinsów. Ta dziewczyna postanowiła doprowadzić go do szaleństwa!

Była chyba troszkę młodsza od jego córki. Nie szokowało go to. François wiedział, że jest jeszcze atrakcyjny, siwiejący, daje poczucie bezpieczeństwa. Znał również urok pieniędzy.

Czy pieniądze miały tu znaczenie?

Bamby kołysała się przed nim. Uśmiechnięta. Igrając niczym motyl, który w każdej chwili może odfrunąć. François zmusił się do pogrążenia w myślach, żeby się uspokoić, żeby nie rzucić się za szybko na tę dziewczynę, podążać swoim rytmem. Czy Bamby przyjęłaby pieniądze? Nie, oczywiście, że nie. Najprościej by było widywać się z nią. Od czasu do czasu. Traktować ją jak księżniczkę. Jakiś prezent. Knajpa. Jakiś ładniejszy hotel niż ten Red Corner na przedmieściu. Uwielbiał dziewczyny, które mają ten podwójny dar – są piękne i inteligentne. Zauważył, że wbrew pozorom czyni je to milszymi od innych, ponieważ wzbudzają tyle zazdrości, że aby ich nie ukamienowano, aby mogły przetrwać, czują się w obowiązku być superdobrymi kumpelkami i uczą się skromności.

Anioły, do których przywilej zbliżenia się ma niewielu mężczyzn.

Ma łagodny głos, lubi mówić. Lubi zwłaszcza, jak się go słucha, kiedy mówi.

Jego żona nazywa się Solène. Ma roczną córeczkę. Mélanie.

Małą bliznę w kształcie przecinka pod lewym sutkiem.

Podniecenie François wzrosło jeszcze, kiedy Bamby przysunęła się i włożyła mu palce pod koszulę, odpięła dwa guziki, zatrzymała się na sutkach. Pieściła go długo i pierwszy raz pozwoliła mu położyć ręce na swoim biuście, na kilka sekund, zanim gwałtownie się cofnęła, jak oparzona.

Albo jakby chciała jeszcze prowadzić grę, wolał zinterpretować François. Bamby spojrzała na niego wyzywająco, po czym się odwróciła z wyrachowaną powolnością.

– Pójdę po szklankę wody.

Ręce François poczuły się osierocone, ale teraz z kolei jego oczy napawały się jej widokiem. Cierpliwości, rozstrzygnął po cichu, starczy dla każdego zmysłu. Pierwszym obdarowanym był zmysł wzroku. Bamby, chodząc po pokoju, zsunęła zalotnie słoneczną sukienkę aż do stóp.

Pod spodem nic na sobie nie miała.

Ani u góry, ani na dole.

Oddaliła się, przechodząc koło witrażowego okna, uruchamiając kaskadę kolorów na swoim ciele. Chwilę później Bamby wróciła, trzymając w ręku szklankę wody i roztaczając przed François zatykający dech w piersi widok swojego ciała w całej okazałości.

– Podoba się panu? – wyszeptała niewinnym głosem.

François podniósł się z poduszki. To był jego sekret w postępowaniu z kobietami. Nigdy nie odgrywał zdobywcy. Zwłaszcza gdy miał pewność, że zwyciężył.

Wbił w nią pełen uwielbienia wzrok, tak jak się patrzy, przyjmując upragniony, dawno oczekiwany prezent, ale udając, że się na niego nie zasłużyło.

– Moja piękna, moja najpiękniejsza, moja jaskółeczko, co ty tu wyczyniasz z takim starcem jak ja?

– Cicho bądź, François.

Bamby podeszła bliżej. Miała na sobie już tylko chustę, która osłaniała jej włosy i podczas ich pierwszego spotkania zdziwiła François, bo nie pasowała do reszty osobowości tej wyzwolonej studentki. Dodawała dwuznaczności. Bamby wybuchnęła śmiechem, w którym zatopiła pytanie.

– Nie uważa pan, że tak jestem ładniejsza?

Oczywiście ta boska kokietka miała rację. Apaszka maskowała owal jej twarzy, pokrywała cieniem jej zaokrąglone kości policzkowe, tak jak rama pozwalająca lepiej skupić spojrzenie na arcydziele obrazu, oczy wydłużone jak listki oliwki, dwie opalizujące barki unoszące w noc mascary między trzcinowymi rzęsami dwie czarne perły z miodowymi refleksami.

Pokój napełniał się nastrojową pikantną wonią. Dyskretne głośniki nadawały bez przerwy orientalne motywy muzyczne. François się zaniepokoił, może są tu też kamery?

Bamby wykonywała w rytm muzyki powolne ruchy biodrami, pozwalając, by François wyobrażał sobie, że jak tylko ona się zdecyduje, to on będzie wprawiał w ruch jej obnażone ciało. Że ona będzie już tylko instrumentem w jego rękach, wyjątkowym instrumentem, na którym wolno grać tylko nielicznym wirtuozom.

– Kocha mnie pan, ponieważ jestem piękna.

Bamby miała prawie dziecinny głos. A nie ten zachrypnięty głos śpiewaczek gospel.

– Przecież jeszcze cię nie znam.

– No to niech pan zamknie oczy.

François wciąż miał oczy szeroko otwarte.

Bamby zdjęła powoli chustkę z włosów. Były długie, czarne, zaplecione.

– Chcę, żeby mnie pan kochał z zamkniętymi oczami.

Dziewczyna weszła na łóżko. Bez żadnego pruderyjnego dystansu otoczyła tors François swoimi udami, uniosła piersi na wysokość jego oczu, następnie swoje łono kilka centymetrów od jego świeżego zarostu. Cała skóra Bamby pachniała wonią wusulan, tym kadzidłem, którym kobiety z Mali perfumują swoje ubrania i włosy, którym smarują sobie ciało, żeby oczarować swoich ukochanych.

– Chcę, żeby mnie pan kochał po omacku.

Dobrze, tak, François się zgadzał. Nie pierwszy raz będzie się kochał z zawiązanymi oczami. Na początku zdarzało mu się to z Solène. Potem częściej. Po to tu był, jedynie po to. Zamknął powieki. Bamby zawiązała mu chustkę na oczach, a François próbował niezdarnie, na oślep, dotknąć językiem sutek jej piersi, położyć na nich swoje dłonie.

– Niech pan będzie grzeczny, panie administratorze – powiedziała Bamby tym swoim czarującym głosem małej dziewczynki.

Jej delikatna dłoń zamknęła się na jego nadgarstku, tak jak odsuwa się palce psotnego chłopczyka od pudełka z cukierkami.

Bach.

Z początku François nie zrozumiał. W pierwszym odruchu wykonał taki gest, jakby chciał zerwać opaskę, która zasłaniała mu oczy. Nie dało się, jego pierwszy nadgarstek, potem drugi były skrępowane. W ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że Bamby, kiedy już zawiązała mu chustkę, symulując uwodzicielską grę, założyła mu kajdanki. Doszedł do wniosku, że kajdanki zostały przygotowane, przymocowane do poręczy łóżka za poduszką.

Ta dziewczyna wszystko zaplanowała. Cholera… Czego ona od niego chce?

– Niech pan będzie grzeczny, mój awanturniku – ciągnęła Bamby – gra dopiero się zaczyna.

Marzy, żeby zamieszkać w domu koło Marsylii, w Aubagne. Znalazł działkę u stóp parku de la Coueste.

Lubi nazywać kobiety mój motylku, jaskółeczko, pszczółko.

Uwielbia wusulan, nie chce mnie tknąć, jeśli moje ciało nim nie pachnie.

Jest wymagający, niekiedy nawet gwałtowny.

François wciąż miał nadzieję, kiedy Bamby skończyła rozpinać jego koszulę, kiedy przywarła swoim ciałem do jego ciała, kiedy musnęła go swoim zapachem. To była tylko gra. Jeszcze bardziej podniecająca!

Czego mogła chcieć od niego ta mała? Nie miał sobie nic do wyrzucenia. Miał przy sobie nie więcej niż dwieście euro. Szantaż? Może długo czekać! Teraz, kiedy Mélanie i Hugo są pełnoletni, dałoby mu to raczej pretekst, żeby opuścić Solène. Prawie mu się udało uspokoić, docenić taką sytuację, że byłby zdany na tę piękną dziewczynę. Mając czterdzieści dziewięć lat, nie narażał się już nigdy na niebezpieczeństwo, osiągnął ten tak niezbędny punkt równowagi… i wtedy poczuł ból w ręce.

Ukłucie! W żyłę. Ta zdzira wstrzyknęła mu coś do krwi!

François przeraził się, pociągnął kajdanki, chciał krzyczeć, chociaż wiedział, że te przeklęte pokoje mają izolację, żeby kochankowie mogli współżyć, nie konfrontując natężenia swoich rozkoszy. I po zastanowieniu uznał, że Bamby niczego mu nie wstrzyknęła. Po prostu poczuł… odciąganie. Ta dziewczyna pobrała mu krew!

– To nie potrwa długo – szepnął spokojny głos Bamby. – Tylko kilka chwil.

François czekał. Długo.

– Bamby?

Nikt mu nie odpowiedział. Zdawało mu się, że słyszy płacz.

– Bamby?

Zaczynał tracić poczucie czasu. Od ilu minut tu jest? Czy jest sam w tym pokoju? W takim razie powinien wezwać pomoc, trudno, znajdą go w takim stanie. Naje się wstydu, trudno. Będzie musiał złożyć wyjaśnienia, trudno. Spokojny światek Solène się zawali, trudno. Mélanie dowie się, że tatuś sypia z dziewczyną w jej wieku, trudno. Z dziewczyną, o której w gruncie rzeczy nic nie wie. Może od początku manipulowała nim, opowiadając o tym swoim doktoracie, z tym panelem, wywiadem? Gdy się nad tym dobrze zastanowić, to ta dziewczyna jest zbyt seksowna jak na doktorantkę…

Już miał krzyknąć, kiedy wyczuł obok siebie czyjąś obecność.

Postarał się skupić, rozpoznać woń wusulan, którą pachniała Bamby, ale ostre wyziewy w tym przeklętym pokoju Szeherezady wszystko neutralizowały; nasłuchiwał odgłosu kroków, oddechu, wisiorka uderzającego o gołe ciało, ale niekończące się solo na instrumencie ud, lutni arabskiej, nie pozwalały słyszeć niczego innego.

– Bamby?

François czuł jedynie ból w nadgarstku, jakby zadraśnięcie, mniej bolesne, niż gdyby się skaleczył podczas golenia. Dopiero kiedy poczuł ciepławą ciecz spływającą po prawej ręce, zrozumiał.

Z precyzją cyrulika podcięto mu żyły na nadgarstkach.

3

godz. 8.30

Na długim korytarzu ustawione przed wszystkimi drzwiami krzesła przypominały Leyli niekończące się seanse oczekiwania podczas spotkań rodziców z nauczycielami w podstawówce, potem w gimnazjum. Często przychodziła ostatnia, umawiała się na spotkanie najpóźniej, czekała sama jedna przeszło godzinę, zanim w dwie minuty została odprawiona przez nauczyciela angielskiego czy matematyki, który też się spieszył do domu. Bamby, Alpha, historia się powtarzała. Sama w korytarzu, tak jak dzisiejszego ranka.

Urząd do spraw nieruchomości, FOS-IMMO, otwierano dopiero za pół godziny, ale pozwolono jej wejść bez zadawania pytań. Przed godziną dziewiątą i po osiemnastej w oszklonych biurowcach dzielnic biznesu czarne kobiety pojawiają się niczym zjawy. Leyli koniecznie chciała być pierwsza. Dochodziła dopiero 8.30, kiedy siedząc na jednym z krzeseł, zobaczyła w drzwiach windy Patrice’a Pellegrina.

– Pani Maal?

Radca FOS-IMMO wszedł w korytarz prowadzący do jego gabinetu, zdumiony, jakby przechodził nim pierwszy raz.

– Pani Maal? Ale ja otwieram dopiero za trzydzieści minut!

Ze spojrzenia Leyli wyczytał, że nie szkodzi, że jej się nie spieszy, że nie ma co przepraszać.

Patrice Pellegrin wymamrotał jednak:

– Och, dobrze, przepraszam, zaraz wracam, pójdę tylko po kawę.

Leyli obdarzyła go swoim najładniejszym uśmiechem.

– Przyniesie mi pan rogaliki?

Pellegrin wrócił po dziesięciu minutach z tacą, na której dźwigał dwie kawy espresso, torebkę z ciasteczkami, dwie butelki soku owocowego i koszyk śniadaniowy: masło, konfitura i świeże pieczywo.

– Skoro pani przyszła, proszę wejść. Zje pani ze mną śniadanie.

Najwyraźniej uśmiech Leyli, ciepłe kolory jej afrykańskiej tuniki i starannie splecionych warkoczyków zrobiły odpowiednie wrażenie. Nie odważyła się wyjaśnić Patrice’owi, że pochłania litry herbaty, a kawy w ogóle nie pije, impertynencja była bronią, którą należało się posługiwać z umiarem.

Umoczyła croissanta w czarnej cieczy, z nadzieją, że cała zawartość wsiąknie w ciasto. Przez duże oszklone drzwi balkonowe pokoju mieli rozległy widok na Port-de-Bouc, budynki stłoczone na półwyspie, centra handlowe łączące je z kontynentem, macki falochronów unoszące się na morzu. Gasły latarnie, migały trójkolorowe światła, rozjaśniały się okna mieszkań.

– Lubię wstawać wcześniej niż inni – szepnęła Leyli. – Kiedy przyjechałam do Francji, pierwszą pracę, sprzątanie w nocy, dostałam na samej górze wieżowca firmy transportowej CMA CGM w dzielnicy Euroméditerranée. Uwielbiałam to. Czułam się tak, jakbym czuwała nad miastem, patrzyłam, jak się budzi, jak zapalają się pierwsze światła w oknach, widziałam pierwszych porannych przechodniów, pierwsze samochody, pierwsze autobusy, całe to budzące się życie, a ja wtedy szłam spać, odwrotnie niż wszyscy.

Pellegrin przez chwilę siedział rozmarzony, podziwiając panoramę.

– Ja mieszkam po drugiej stronie, w kierunku Martigues, w niskim domku. Widok mam jedynie na tuje, które rosną wokół.

– Przynajmniej ma pan ogród.

– Tak… A żeby z niego korzystać, przyjeżdżam tu wcześnie rano, zanim się wszystko zakorkuje koło Marsylii. Jestem przed czasem, żeby przejrzeć dokumenty.

– Chyba że jakaś lokatorka przyjdzie panu zawracać głowę.

– Dotrzymać mi towarzystwa!

Patrice Pellegrin miał około czterdziestki i tę wzbudzającą zaufanie pewność siebie żonatego tłustawego faceta, faceta, którego ta dziewczyna, co go sobie wypatrzyła, nie ma zamiaru wypuścić, urodziła mu szybko jedno czy dwoje dzieciaków, żeby mieć pewność, że go usidliła na wieczność. Faceta, który rozmawiając miło z inną dziewczyną, niekoniecznie ją podrywa.

– Ja mieszkam tam – powiedziała Leyli, wskazując osiem białych wieżowców w dzielnicy Aigues Douces, stojących przodem do Morza Śródziemnego jak kostki cukru.

– Wiem – odparł radca.

Rozmawiali jeszcze kilka minut, kończąc śniadanie, po czym Pellegrin usiadł przy swoim biurku. Wyjął akta i poprosił Leyli, żeby usiadła z drugiej strony. Dzieliło ich teraz to okropne polakierowane biurko z jasnej sosny. Pauza się skończyła.

– A więc, pani Maal, w czym mogę pomóc?

Leyli również przygotowała swoje dokumenty. Rozłożyła przed urzędnikiem FOS-IMMO całą serię fotografii swojego mieszkania, komentując każde zdjęcie.

– To dla pana nic nowego, panie Pellegrin, zna pan tak samo jak ja te F1, wszystkie są takie same, bez względu na numer wieżowca: dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, kuchnia-jadalnia, jeden pokój. Jak mamy się tam pomieścić w czwórkę?

Podsunęła Pellegrinowi pod nos fotografię swojej kanapy zamienianej co wieczór w łóżko, zdjęcie pokoju dzieci, w którym spali Bamby, Alpha i Tidiane. Porozrzucane albo ułożone w stosy rzeczy, ubrania, zeszyty szkolne, książki i zabawki. Zrobienie tych zdjęć, które wyglądały jak zaimprowizowane, zajęło Leyli kilka godzin, chciała pokazać na nich nieład wystarczający, żeby Patrice Pellegrin uświadomił sobie, jak pilna jest sprawa, ale nie za duży, żeby go przekonać, jak dobrą jest matką, zorganizowaną, przybory szkolne posegregowane, ubrania poskładane, w mieszkaniu nieskazitelna czystość. Jedyny kłopot, Patrice, to tłok.

Patrice wydawał się szczerze przejęty.

Przez oszklone drzwi balkonowe słońce, które gwałtownie wychynęło zza wielkiej blaszanej sylwetki multipleksu, zalało pokój swoimi promieniami, tak jak zegar słoneczny zapowiadający, że urząd jest otwarty. Leyli niemal odruchowo wyjęła z torby ciemne okulary. Okulary w kształcie sowy, dwa okrągłe szkła połączone pomarańczowym dziobem i z dwoma różowymi spiczastymi uszkami u góry. Rozbawiły Patrice’a.

– Razi panią słońce?

Wstał i spuścił zasłony, nie czekając na dodatkowe wyjaśnienia. Leyli to doceniła. Często bowiem, kiedy w niezbyt ostrym słońcu nosiła jedne z tych okularów, które kolekcjonowała, najdroższe po pięć euro, dostrzegała kłopotliwe reakcje; ludzie agresywni brali ją za wyzywającą dziewczynę, depresyjni za nieszczęśliwą kobietę. Leyli nie miała im tego za złe. Któż mógł podejrzewać, jaka jest prawda?

Natomiast Pellegrin zdawał się widzieć w tym jedynie zabawną ekscentryczność. Gdy tylko pokój pogrążył się w półcieniu, Leyli zdjęła ciemne okulary.

– Rozumiem, pani Maal. Ale… – Jego wzrok spoczął na wysokim stosie różnokolorowych teczek; we wszystkich były tylko podania o mieszkania HLM, z niskim czynszem. – Ale takich czekających rodzin jak pani rodzina mam kilkaset.

– Znalazłam stałą pracę – powiedziała Leyli.

Patrice Pellegrin jakby się szczerze ucieszył.

– Etat w Ibisie w Port-de-Bouc – dodała. – Sprzątanie w pokojach i w jadalni, to co uwielbiam! Zaczynam dziś po południu. Jeśli mi pan znajdzie większe mieszkanie, będę mogła płacić. Mam bezterminową umowę o pracę, chce pan zobaczyć?

Podała mu kartkę, Pellegrin wyszedł na kilka sekund zrobić fotokopię.

– Nie jestem pewny, czy to wystarczy, pani Maal – powiedział, zwróciwszy jej kartkę. – To dobra okoliczność, ale… – Znowu utkwił wzrok w stosie dokumentów. – No to… to przyślę pani mejla, jak tylko będę miał coś nowego.

– Już mi pan to mówił ostatnim razem. I wciąż czekam!

– Wiem… no to… w najlepszym wypadku, jakiej powierzchni by pani potrzebowała?

– Przynajmniej pięćdziesiąt metrów kwadratowych…

Zapisywał wszystko na papierze. Bez mrugnięcia okiem.

– W Aigues Douces?

– Albo gdzie indziej, wszystko jedno, byleby było większe.

Pellegrin w dalszym ciągu notował. Leyli nie miała możliwości dowiedzieć się, czy jej prośba wydawała się radcy surrealistyczna. Przywodził jej na myśl tatusia zapisującego z powagą na liście jakieś szalone prezenty pod choinkę, o które prosi jego dziecko. Pellegrin w końcu podniósł wzrok.

– Nie za dobrze wam w Aigues Douces?

– Mamy plażę, mamy morze. To pomaga znosić resztę.

– Rozumiem.

Patrice wydawał się szczerze wzruszony. Zawahał się, czy znowu nie spojrzeć na stos papierów, zaczynał już mieć taki tik. Może odgrywał to przed każdą lokatorką, a może w tych przeklętych teczkach były tylko czyste kartki.

Rozumie, rozumie. Zupełnie jak jakiś Malaussène z powieści Daniela Pennaca przeniesiony do HLM. Leyli szarpnęła swoje kolorowe warkoczyki, skręcając je wokół palców.

– Dziękuję, jest pan bardzo miły, Patrice.

– No… Nazywam się Patrick. Ale nie szkodzi… Pani też, Leyli, pani jest…

Leyli nie dała mu dokończyć.

– Pan jest miły, ale w gruncie rzeczy wolałabym trafić na jakiegoś drania! Zrobiłabym mu ten sam uroczy numer, ale on odważyłby się przesunąć moją teczkę na górę stosu, poruszyłby sekretarki, stawił czoło szefowi. Pan… pan jest zbyt uczciwy. Właściwie to idiotyczne, że trafiłam na pana.

Leyli wygłosiła tę tyradę z rozbrajającym uśmiechem. Patrick Pellegrin zastygł na chwilę z piórem w powietrzu, zastanawiając się, czy ona żartuje, po czym wybuchnął śmiechem.

– Zrobię maksimum, co tylko się da. Obiecuję pani.

Patrick wydawał się przynajmniej tak samo szczery jak Patrice. Wstał i Leyli zrozumiała, że powinna zrobić to samo. Przez moment wpatrywał się w śmieszne sowie okulary tkwiące na czole lokatorki.

– To cała pani, ten klejnot, pani Maal. Przychodzi pani przed świtem. Nie cierpi pani słońca. Jest pani nocnym ptakiem?

– Byłam. Długo nim byłam.

Zobaczył, jak przed jej oczyma pojawił się cień melancholii. Podczas gdy Patrick Pellegrin podnosił zasłonę w swoim gabinecie, żeby przyjmować w śródziemnomorskim słońcu długą codzienną kolejkę lokatorów, Leyli spuściła sowie okulary na oczy i wyszła.

* * *

W chwili gdy Patrick Pellegrin zamknął teczkę „Leyli Maal” i zamierzał położyć ją na stosie stu innych teczek, które za trzy dni miała przestudiować komisja parytetowa dysponująca co najwyżej dziesięcioma mieszkaniami, jego ręka zawisła w powietrzu.

Dossier Leyli Maal nie miało żadnych szans, by przyjęto je przed upływem wielu miesięcy, nawet biorąc pod uwagę tę jej nową pracę! Jednak Patrick ociągał się z położeniem go wśród innych. Tak jakby to oznaczało zaliczenie Leyli Maal do tych kilkuset anonimowych samotnych matek pochodzących z Afryki, które dwoją się i troją, by wychować rodzinę, znaleźć dach nad głową, robotę, związać koniec z końcem.

Leyli Maal jest wyjątkowa.

Patrick siedział przez chwilę zamyślony, spuszczając wzrok na pustą filiżankę po kawie i filiżankę Leyli, w której pływała ohydna szara piana otoczona okruchami.

Leyli Maal jest nietypowa.

Przede wszystkim, zastanowił się Patrick, czy Leyli Maal jest piękna?

Tak, niewątpliwie. Jest błyskotliwa, pełna życia, rozbrajająca swoją fantazją, ale Patrick dostrzegał pod błyskiem jej oczu ciężar lat obfitujących w wypadki, pod tęczową tuniką zmęczone ciało, które już się nie obnaża przed żadnym mężczyzną.

Coś sobie wyobrażał? Nie sposób dociec, ale nękało go inne pytanie. Czy Leyli Maal jest szczera?

Zobaczył przez okno, jak stanęła na przystanku Urdy-Milou i czekała kilka minut, po czym wsiadła do autobusu 22, tak zatłoczonego jak klatka z hodowlanymi kurczakami ściśniętymi do granic możliwości. Wodził za nią wzrokiem do chwili, aż autobus zniknął za rogiem bulwaru Maritime, skonfundowany, z mieszanymi uczuciami. Odczuwał jakieś nieoczekiwane wzajemne zrozumienie z tą prostą i naturalną kobietą, mógłby się nawet łatwo w niej zakochać, a jednak, nie wiedząc dlaczego, był przekonany, że Leyli nie powiedziała mu prawdy.

Przez chwilę Patrick patrzył na ciężarówki jadące wzdłuż kanału w Caronte, po czym zamknął teczkę „Maal”. Teczkę, na której pod koniec dnia będzie się piętrzyło już dziewięćdziesiąt dziewięć innych teczek.

4

godz. 9.01

Komendant Petar Velika obserwował każdy szczegół w pokoju Szeherezady z mieszaniną konsternacji i obrzydzenia. Leżący na łóżku nagi mężczyzna, sztywny, zimny, wykrwawiony, blady, wyglądał jak wyrzeźbiony w kamieniu tak białym, jak czerwone były pościel na łóżku, dywany z perskimi motywami i brązowozłociste tapety na ścianach. Jego wzrok padł na ręce w kajdankach u góry poręczy.

– O Boże…

A przecież Petar Velika widział niejedno miejsce zbrodni i co więcej, zbrodnie nieinscenizowane. Uciekł z Jugosławii Tita w wieku piętnastu lat, zostawił w Bjelovarze połowę swojej rodziny. Jako dwudziestolatek wstąpił do szkoły policyjnej i w ciągu zaledwie kilku miesięcy wyrobił sobie reputację bardzo wymagającego twardziela. Po trzydziestu latach, z których większość spędził na zbieraniu trupów w całej metropolii marsylskiej, wiele się nie zmieniło.

– Wykrwawiał się przez ponad godzinę – orzekł stojący obok Julo.

– Ach?

– Sądząc po nacięciach na nadgarstkach, można powiedzieć, że tracił pięćdziesiąt, sześćdziesiąt mililitrów krwi na minutę. Jeśli przeliczymy to na godzinę, to wychodzi trzy tysiące sześćset mililitrów, czyli prawie połowa całej jego krwi, moment, w którym narządy jeden po drugim przestają funkcjonować.

Velika już tylko jednym uchem słuchał zastępcy, którego mu przydzielono. Dwudziestotrzyletni chłopak świeżo po szkole policyjnej. Zastanawiał się, co mogło skłonić takiego zdolnego dzieciaka do tego, żeby poprosić o przydzielenie do tak lichej służby, którą on sam kierował. Julo Flores. Porucznik policji, miły, grzeczny, szybki, mądry, co się prawie nie obraża, a nawet obdarzony pewnym poczuciem humoru. Wszystko, żeby go drażnić!

Kiwając od czasu do czasu głową przed swoim zastępcą, komendant Velika obserwował dwóch innych gliniarzy, którzy krzątali się po pokoju Szeherezady. Wrażenie przeniesienia w czasie było doskonałe: coś w rodzaju rytualnej zbrodni popełnionej w pałacu kalifa, ukaranie eunucha, który tknął faworytę wezyra. Jego nozdrza napełniały się zapachem żrącego kadzidła. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby wyłączyć orientalną muzykę dobywającą się z niewidocznych głośników. Buciory gliniarzy zadeptywały wełniane dywany, lampy LumiLight omiatały porcelanowe misy i fiolki z olejem arganowym. Pokój Szeherezady nie uzurpował sobie prawa do nazwy, można było pomyśleć, że jest się w środku suku w Bagdadzie. Velika zwrócił się do Mehdiego i Ryana, zajętych zdejmowaniem odcisków.

– Mogę otworzyć okno?

– Taak…

Velika pociągnął zasłony i pchnął oba skrzydła okna.

Magia od razu prysła.

Okno wychodziło na wybetonowane podwórze, na pomieszczenie z pojemnikami na śmieci, egzotyczną muzykę zagłuszyły krzyki mew i hałas ciężarówek i autobusów, które jechały nieprzerwanie na drodze krajowej. Odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na sąsiednich szyldach centrum handlowego: Starbucks, Carrefour, Multipleks. Dredy Johnny’ego Deppa prezentowały się na powierzchni pięć metrów na cztery. Nastrój orientu wyparował, wchłonięty przez wyziewy z rur wydechowych. Żadnych minaretów w pobliżu, nic tylko wieżowce mieszkalne i portowe silosy. Pałac kalifa był tylko sześcianem z falistej blachy. Cud nowoczesności.

– Szefie – ośmielił się odezwać stojący za nim Julo. – To Serge Tisserant, dyrektor.

Przed komendantem wyrósł czterdziestoletni facet, pod krawatem, o wyglądzie sprzedawcy kanap lub kominków; ktoś w rodzaju mówiącego katalogu.

– W samą porę pan przyszedł – powiedział Petar, obrzucając wzrokiem czerwone tapety. – Wyjaśni mi pan zasadę tych Red Cornerów, wydaje się, że od kilku lat wyrastają jak grzyby po deszczu.

Komendant uśmiechnął się, obserwując Jula, który stał za nimi i robił notatki na tablecie, tylko troszkę większym niż książka w wydaniu kieszonkowym, bardzo cienkim, gadżet zastępujący jakoby pliki papierów, które zazwyczaj gdzieś posiewał.

– To nowa koncepcja hotelu – odparł handlowiec.

– Niech pan mi opowie.

– No więc ten system rozpowszechnia się stopniowo wszędzie na świecie. Na parterze mamy bar, a pokoje na piętrze. Zasada to, powiedzmy, samoobsługa, self-service. Klient musi tylko mieć kartę bankową, żeby otworzyć sobie drzwi do pokoju, to tak samo proste, jak opłata na bramce za autostradę. Klienci dostają rachunek za piętnaście minut, potem za pół godziny, potem za godzinę. Kartę obciąża się dopiero wtedy, kiedy wyjeżdżają, tak jak na parkingu. Zaraz potem przychodzi sprzątaczka zrobić porządek i pokój znowu jest wolny. Ani rezerwacji, ani nazwiska, ani room service. Widzi pan, komendancie, klasyczny hotel, ale do tego praktyczny.

Petar znowu powiódł wzrokiem po orientalnym wystroju wnętrza.

– No tak… Wystrój waszych pokoi to jednak nie to, co Formuła 1?

Twarz Tisseranta wyrażała doskonale powściąganą dumę zawodową.

– To jeszcze jedna oryginalna cecha Red Cornera! Pokoje są tematyczne. Zdążył pan już zrobić obchód? Mamy pokój Luxor, Taj Mahal, pokój Montmartre, Karawanseraj, Republika Wenecka…

Wydawało się, że zarządca będzie recytował cały folder. Petar mu przerwał, Julo załadował już pewnie wszystkie dokumenty.

– Charakterystyczne? Takie same pokoje spotyka się we wszystkich Red Cornerach świata, prawda?

Pan Katalog znowu się nadął.

– Dokładnie takie same! Taka sama podróż, takie samo odosobnienie wszędzie, w każdym zakątku świata.

Zdaje się, że to bawi Jula, stwierdził Petar. Nawet że go interesuje. W końcu to może idealny pomysł dla młodych, romantycznych osób, które pobierają nędzne pensje? Jego ten rodzaj byle jakiego wystroju zaskakiwał. A skoro o tym mowa, to dlaczego nie pokój Vukovar na przykład? Dwaj gliniarze w dalszym ciągu krzątali się po pomieszczeniu. Ryan próbował przepiłować kajdanki, żeby wynieść ciało.

– Czy w pokojach są kamery?

– Żartuje pan? – odparł Tisserant, który gorzej odgrywał rolę zirytowanego drobnego rzemieślnika. – Wszystkie nasze pokoje gwarantują ścisłą anonimowość. Mają zapewniać bezpieczeństwo, prywatność, są dźwiękoszczelne…

Ach, pomyślał Petar, ta zdolność pracowników firmy do przemawiania jako „my”, firmy, która za niecałe sześć miesięcy wymieni ich na innych.

– A na zewnątrz?

– Mamy trzy kamery na parkingu i jedną przed drzwiami, nagrywają przez całą dobę.

– Okej, sprawdzimy… I bardzo proszę – spojrzał swojemu interlokutorowi w oczy – niech mi pan wyłączy to cholerne rzępolenie z Tysiąca i jednej nocy!

– Spróbuję – bąknął Tisserant. – No, hm… Klimaty muzyczne też są scentralizowane.

– No to niech pan poprosi Sydney, Honolulu czy Tokio, żeby wyłączyli dźwięk!

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Mówili, że jest piękna

Подняться наверх