Читать книгу Wyryte w piasku - Michel Bussi - Страница 9

2
Loteria śmierci

Оглавление

3 czerwca 1944, port Denton, Anglia

„Poszli do nieba pewnego dnia, w strugach deszczu”. To zdanie nie dawało Oscarowi spokoju. Chyba niedawno je gdzieś przeczytał. A może usłyszał je z ust jakiegoś durnia. Na tej łodzi nie brakowało dupków zdolnych powiedzieć coś takiego. Durniów, którzy uważali się za profetów. Durniów, którzy stali się mistykami na dwa czy trzy dni przed Sądem Ostatecznym.

Oscar wciskał okrągłą twarz w okienko i patrzył, jak leje. Na zewnątrz niczego już nie było widać – ani wody w porcie, ani nieba, ani szarych plandek maskujących łodzie desantowe. Tylko czasem migające światło latarni, a może baru – banalny przejaw życia toczącego się gdzieś w oddali.

Oczywiście, że tego pieprzonego 6 czerwca z nieba będą się lały strugi wody na tę cholerną plażę, tam, na wprost. I oczywiście, że woda będzie lodowata, że piasek będzie ciężki i oblepi mu buty. O ile w ogóle uda mu się postawić nogę na piasku... Oczywiście, że pogoda będzie pod psem, żeby opuszczali tę ziemię bez większego żalu.

Oczywiście, że będzie lało jak z cebra!

Oscar pomyślał, że przez całe życie nie udało mu się wspiąć po linie – ani w szkole, ani podczas szkolenia wojskowego. Zawsze zawisał metr nad ziemią, jak gruby prosiak na haku. Uśmiechnął się. To dowodziło, że nie miał tu nic do roboty, nie pasował do tej łodzi pełnej nierozsądnych bohaterów...

A tych bohaterów było dokładnie stu osiemdziesięciu ośmiu, stu osiemdziesięciu siedmiu, jeżeli pominąć Oscara Arlingtona. Stu osiemdziesięciu siedmiu młodych Amerykanów wchodzących w skład 9. Batalionu Rangersów, stłoczonych na łodzi desantowej i dźwigających na swych barkach ciężar jednego z najtrudniejszych zadań lądowania w Normandii: opanowania Pointe-Guillaume.

Pointe-Guillaume wyglądał jak skalny szczyt wznoszący się nad normandzkim klifem; na tym szczycie, najeżonym działami, stał ufortyfikowany budynek, a miejsce uważane było za jeden z najważniejszych punktów operacji Overlord. W łodzi desantowej tłoczyło się więc stu osiemdziesięciu siedmiu amerykańskich ochotników, pełnych entuzjazmu i tryskających zdrowiem, które pozwalało im od miesiąca wspinać się na angielskie klify i schodzić z nich. Teraz mieli już wprawę, zapomnieli o zawrotach głowy, a wieczorem bawili się hałaśliwie, pijąc i śmiejąc się w barze, dumni i pełni wiary w siebie, w swoją dobrą gwiazdę, w gwiazdy na tej fladze, która zdawała się ich chronić, a którą mieli zatknąć na szczycie Pointe-Guillaume.

Jednak w największej sali łodzi desantowej, w sali zwykle służącej jako bar, panowała niezmącona cisza. Zniknęły gdzieś karty, piwo, warcaby – wszystko, co służyło zabiciu czasu pod plandeką. Stu osiemdziesięciu ośmiu komandosów skupiło się jeden obok drugiego. Niektórzy, jak Oscar, opierali się o bulaj, inni, którym się to udało, siedzieli na skraju stołu albo na taborecie, jeszcze inni na podłodze, a reszta po prostu stała. Tych stu osiemdziesięciu ośmiu młodych Amerykanów o głowach ogolonych jak kryminaliści, zwykle prześcigających się w opowiadaniu pieprznych historyjek i myślących o sprośnościach, patrzyło na siebie w milczeniu. Cuchnęło tam stęchlizną, cuchnęło ściskiem i potem, cuchnęło ciężkim oddechem: śmierdziało jak w szatni po meczu. Ale nikt nie odzywał się ani słowem.

Jak w szatni drużyny, która przegrała. Gdzie każdy spodziewał się kary, ale i miał nadzieję, że spadnie ona na innego. Sto osiemdziesiąt osiem par oczu wpatrywało się w ustawiony pośrodku sali taboret i leżący na nim hełm.

Zwyczajny hełm, w który wszyscy wpatrywali się jak w posąg diabła.

Co ja tu robię? – pomyślał Oscar.

Pocił się, pocił się jeszcze bardziej niż inni. Było jasne jak słońce, że nie powinien znaleźć się wśród tych ogolonych, wysportowanych chłopaków. Nie nadawał się do wojsk desantowych. Oni wszyscy byli wysocy, silni, opaleni, nawet tu, w deszczowej Anglii. A on był niskim grubasem.

Co ja tu właściwie robię?

I co miałbym robić na tej plaży?

Natychmiast załatwią takiego grubasa... Nie zdołam się schować za niczyimi plecami. Nawet ślepy jak kret niemiecki żołnierz nie chybi, strzelając do takiego celu!

I to wszystko z winy jednej osoby.

Oscar Arlington na chwilę przymknął oczy.

To przez Emilię Arlington, jego własną matkę. Bo oczywiście mamusia pragnęła, żeby jej syn był bohaterem. Oczywiście mamusia uparła się, żeby został komandosem, najlepiej jednym z tych, którzy będą się wspinać na Pointe-Guillaume.

Dziękuję, mamusiu! Świnia! Ja bohaterem?! Ja miałbym się wdrapać na ten stromy klif? Strach oblatuje mnie nawet w łóżku, na mojej antresoli – bałem się jako dziecko i dalej się boję. Do dziś. O ile istnieje jeszcze jakieś dziś.

A wszyscy ci młodzi głupcy, ci komandosi, którzy marzą, by okryć się chwałą, i są przekonani, że szkopy uciekną na widok okrętów... wszyscy oni zginą, z przemoczonymi tyłkami padną na pysk w piasek pod tą kredową ścianą.

Oscar powiódł smutnymi oczyma po komandosach siedzących w milczeniu wokół niego.

Młodzi i naiwni... Gdybyście wiedzieli... Ja wiem, długo rozmawiałem z Teddym Baurem, jednym z nielicznych myślących ludzi w tej pływającej trumnie. Teddy Baur to artysta, on też nie rozumie, co tu robi. Ale w przeciwieństwie do innych wie, co nas czeka. Był we Francji przed wojną, przyjechał, żeby malować. Zna normandzkie wybrzeże jak własną kieszeń. Zresztą właśnie dlatego go tu wpakowali. On też się o to nie prosił, to artysta, nie alpinista. Malował normandzkie klify, przyglądał się im godzinami, mierzył je. Zwłaszcza Pointe-Guillaume, malował to miejsce z każdej strony, o każdej porze dnia, przy każdej pogodzie. Pointe-Guillaume to kredowa skała, niezwykle twarda, tak twarda, że morze, wiatr i cała reszta nie zdołały dokonać jej erozji i zostawiły ludziom donżon, by lepiej strzegli fortecy, jaką jest wybrzeże Normandii. Podobno stojąc na tym szczycie, Wilhelm Zdobywca marzył pewnego dnia o podboju Anglii, choć był dopiero dzieckiem. A zatem właśnie tu, jak twierdził Teddy, bękart Wilhelm przeistoczył się w Wilhelma Zdobywcę, a skalny szczyt zyskał nazwę Pointe-Guillaume. Ojciec władcy, Robert Wspaniały, zwany także Diabłem, miał mały zamek kilometr dalej, w głębi lądu. Tam właśnie często przebywał mały Wilhelm, jego syn z nieprawego łoża. Do dziś istnieje wieś, która nazywa się Château-le-Diable. Tak przynajmniej mówił Teddy Baur.

Diabelski Zamek...

Cel numer dwa wojsk desantowych, po szczycie i blokhauzie.

Spotkanie w Château-le-Diable!

Cóż, program był przynajmniej jasny. A ci młodzi szaleńcy wierzyli, że ktoś czeka na nich na ulicy Rajskiej! Zdaniem Teddy’ego Baura widok z góry był niesamowity. Z dołu też wyglądało to niesamowicie, dodał. Prawdziwy kredowy mur, długa, odsłonięta plaża, a dalej mur bez żadnej szczeliny. Rzucę się na ten klif, żeby konać na nim jak fale w czas sztormu. Na kredzie zostanie kilka czerwonych śladów, trochę przelanej krwi, a po najbliższym przypływie – już nic.

I wreszcie zwieńczeniem wszystkiego był ten osławiony betonowy mur. Dowódcy powiedzieli o nim dopiero wczoraj. Nawet Teddy Baur o nim nie wiedział. Ten mur na samym środku plaży wznieśli już po wybuchu wojny Niemcy.

To była kropka nad i, pomyślał Oscar, dodatek, tak dla większej pewności. Jakby sześćdziesięciometrowy klif i ustawione na nim karabiny maszynowe nie wystarczały. Ci niemieccy sadyści wznieśli jeszcze betonowy mur, żeby chronił dół falezy. Mur wysokości kilku metrów, na tyle oddalony od klifu, żeby nie dało się zarzucić kotwic, na tyle widoczny z blokhauzu, żeby nie dawał schronienia, tak najeżony drutem kolczastym, żeby nie dało się po nim wspinać, bo skończyłoby się to zawiśnięciem i czekaniem, aż ktoś w końcu celnie strzeli z góry i wykończy napastnika. Podsumowując – mówili ci sadyści, amerykańscy dowódcy, a właściwie mówił w ich imieniu największy sadysta, porucznik Dean – jeszcze przed podjęciem szturmu trzeba wysadzić betonowy mur na środku plaży, i trzeba to zrobić bez żadnej osłony.

To będzie jatka, mówił z powagą Dean. Jatka... I Dean zamilkł, żeby tych stu osiemdziesięciu ośmiu komandosów, niemal samych ochotników, mogło dokładnie zrozumieć sytuację. Wszyscy czekali, co jeszcze powie. Komandosi nie wierzyli, że dojdzie do jatki. Nie posyła się przecież, ot tak, całej jednostki – amerykańskiej jednostki – na śmierć; wiedzieli też, że ta historia z murem to nie był żart. Toteż czekali na rozwiązanie problemu, na mądrą strategię opracowaną przez sztabowców. Żeby uporać się ze szwabską pułapką. Czekali pełni ufności, wpatrzeni w porucznika Deana. Cisza trwała zbyt długo.

Ale my, dodał po chwili porucznik, my nie pozwolimy, żeby Niemcy nas wymordowali, prawda, chłopaki? Nie wpadniemy w ich sidła, prawda, chłopaki? Znaleźliśmy sposób, żeby ograniczyć straty w ludziach do minimum.

Ograniczyć straty w ludziach do minimum. To cuchnie kretyńskim pomysłem! – powiedział sobie Oscar Arlington.

I faktycznie, to był kretyński pomysł. Zamiast całej jednostki, która padłaby pod ostrzałem, pędząc pod betonowy mur, Dean i wyżsi dowódcy zdecydowali wysłać tylko niektórych komandosów, pojedynczo, z zadaniem przeniesienia pod mur materiałów wybuchowych, uzbrojenia ładunku i ewentualnego błyskawicznego odwrotu, żeby wszystko wysadzić i zrobić wyłom w murze. Niektórych komandosów, powiedzieli.

Ale których?

I to był najbardziej sadystyczny element ich planu: żołnierze będą losowali! Wrzuci się do hełmu sto osiemdziesiąt osiem kartek z numerami od 1 do 188. Ten, kto wyciągnie numer 1, pójdzie pierwszy, i tak dalej... To najsprawiedliwsze rozwiązanie, uznał za słuszne dodać Dean, który oczywiście nie uczestniczył w losowaniu. Tym losowaniu, które miało ograniczyć straty w ludziach do minimum.

No dobra, pomyślał Oscar. Zaraz potem rozmawiał z Teddym Baurem. Teddy Baur nie miał złudzeń: ci, którzy wylosują numery od 1 do 20, już są martwi! Odległość była za duża. Wykluczone, żeby doczołgać się, ciągnąc tak ciężkie materiały wybuchowe. Pierwszych wystrzelają jak zające. Będą mogli posuwać się bardzo wolno, metr po metrze, trup po trupie. Dwudziestu pierwszych to straceńcy, powiedział Teddy. A to oznaczało, że na wszelki wypadek trzeba było trafić 30 albo więcej. Trzeba było uniknąć wylosowania numeru między 1 a 40.

Oscar pocił się coraz bardziej, rozmyślając o tym wszystkim.

Teraz był tu, przed hełmem, razem z innymi, w sali, gdzie odbywało się ciągnięcie losów. Już drżał jak liść, chociaż miał tylko wyciągnąć papierek. A co będzie tam? – zadawał sobie pytanie. Tam, w pełnym świetle, na plaży... Tak czy siak, zdechnę, utopię się, choćby tam było pół metra wody. Nie zdołam nawet wyjść na plażę, więc to, czy wylosuję numer 1, czy 188...

Mimo to, jak wszyscy, wpatrywał się w hełm ustawiony na taborecie.

Cisza stała się wręcz nieznośna. Nikt nie miał odwagi podejść do hełmu. Każdy myślał o swoim kruchym życiu. Co ja tu właściwie robię, ja, Oscar Arlington? Mamuśka mogła mnie przenieść już dziesięć razy, gdyby tylko chciała. Zna osobiście połowę amerykańskich oficerów. Mogłaby załatwić mi przydział do jakiegoś biura, gdzie odbierałbym telefony albo naklejał znaczki, robił coś spokojnego, może nawet potrzebnego, mam to gdzieś, byle tylko spokojnie sobie siedzieć! Ale nie, jej syn musiał być bohaterem, martwym, a jednak bohaterem. Bo najważniejszy jest prestiż rodziny. I kariera polityczna Emilii Arlington! W całej Ameryce jest może dziesięć kobiet zajmujących się polityką, a pech chciał, że jedną z nich jest właśnie moja matka.

Przeklęta rodzinka!

Banda łajdaków Arlingtonów! Poczynając od mojej matki aż po pierwszego Arlingtona, który odbył podróż w przeciwnym kierunku: z Anglii do Ameryki. A ja okazałem się za głupi, żeby coś powiedzieć, przeciwstawić się. Bałem się ją poprosić: Widzisz, mamo, chciałbym tam nie iść, nie iść na wojnę... Jeśli tylko to możliwe, bardzo nie chciałbym umrzeć tak młodo na wojnie, która nic mnie nie obchodzi. Dlatego, jeśli to tylko możliwe, mamo, zwolnię miejsce, zaczekam trochę... W dodatku nie jestem dobrze wyszkolony, a w tym kraju tylu młodych chłopców nie marzy o niczym innym jak tylko jechać tam, żeby okryć się chwałą. Widzisz, mamo, na każdego przychodzi kolej, a Arlingtonowie tyle już dali od roku 1787. Ale nie, żaden Arlington nie powiedziałby niczego takiego! Do diabła, takie rzeczy się przecież czuje! Matka powinna sama odgadnąć, nie musiał tego mówić! Matka powinna płakać, kiedy jej syn wyrusza na wojnę, by – być może – nigdy nie wrócić. Dobrze wiedziała, że nie chciał iść, że jej ukochane dziecko nie chciało, żeby podziurawiły je kule w Normandii. Kto zresztą by tego chciał? Każda matka, gdyby tylko miała możliwość, próbowałaby ratować swoje dziecko. Każda matka, ale nie Emilia Arlington, żelazna dama z Wirginii, prawa i niezłomna Emilia Arlington, o której piszą w gazetach. Łajdaczka! Pewnie liczy, że zdechnę jak ojciec. Pamiętam go tylko jako żywego trupa, zawsze w piżamie, wciąż kaszlącego i plującego. Zmarł w 1931, kiedy miałem sześć lat. Złapał w okopach, w 1918, jakieś paskudztwo, które zżerało mu oskrzela. Gaz, coś, co stopniowo wyniszcza człowieka od środka. Ale Emilii Arlington i tego było jeszcze mało, nie wystarczał jej jeden bohater w rodzinie. Spodobało jej się!

Oscar nie odrywał oczu od hełmu. Jakoś sobie poradzę! Nie zdechnę tutaj w imię heroicznego i tragicznego losu mojej rodziny. Twój syn zostanie bohaterem, mamo, ale nie martwym bohaterem. I jeszcze długo będę korzystał z owoców twojej kariery, i twojego majątku, daję ci słowo!

Zaczęła się loteria śmierci.

Kilku komandosów sięgnęło po losy – może wykazując się odwagą, a może przesądnością. Pierwszy z nich odczytał głośno numer, który wylosował: 123. Wszyscy inni uznali więc, że należy iść jego śladem, jakby stanowiło to element rytuału.

Już około piętnastu komandosów sięgnęło po kartki. Kurwa, pomyślał Oscar, małe liczby nie wychodzą tak szybko. A on czekał. Trzeba czekać, czekać, czekać, powtarzał sobie. Bez paniki! Na plaży będziesz ostatnią łajzą w oddziale, ale tu, w tym stadzie bizonów, wyróżniasz się inteligencją, więc kalkuluj, do diabła, kalkuluj.

Młody kelner z Denver, chłopak o łagodnych oczach – Oscar nie znał jego nazwiska – wyciągnął numer 3. Stał osłupiały. Inni nie mieli odwagi spojrzeć mu w oczy – nadal łagodne, ale teraz załzawione. Uff, odetchnął Oscar. Przynajmniej jeden taki numer mniej. Zaczekajmy jeszcze.

Barry Monroe podszedł do hełmu. Zwykle to on był największym krzykaczem w oddziale, teraz jednak milczał jak zaklęty. Oscar go nie znosił. Uważał, że jest wulgarny, ale najbardziej irytowało go, że Monroe uwielbiał wojnę, że był tu książątkiem, władcą tej łodzi. Miał tu prawo robić wszystko, czego dotąd zwykle mu zabraniano, dawać wreszcie upust temu, w czym był najlepszy: nienawiści i brutalności. Wojna stworzyła mu warunki, by zabłysnął – przynajmniej raz w życiu. To była wielka odmiana, bo jego codzienność wyglądała dość marnie, a tu mógł wziąć odwet na szefie, na nauczycielach, na rodzicach, a może też na żonie – na wszystkich, którzy poniżali go przez całe życie. Dla Oscara właśnie to było najgorsze, gorsze niż sama wojna: musiał znosić obok siebie, w tej samej sali, świnie, które pierdziały, bekały i przypinały do ściany nad łóżkiem gołe dziewczyny.

Barry Monroe wyciągnął numer 5. I dobrze, rozpromienił się w duchu Oscar, może jeszcze uwierzę tu w Boga! Monroe najpierw zawył, odchylając głowę do tyłu, potem walnął pięścią w ścianę i wciąż krzycząc, rozglądał się, próbując uchwycić czyjeś spojrzenie. Ale wszyscy spuścili oczy. To wtedy Monroe wybuchnął gwałtownym płaczem, jak mały chłopiec.

Oscar wciąż czekał. Podejdzie jako jeden z ostatnich, tak zdecydował. Uczepił się głupiej nadziei, że wszystkie liczby od 1 do 20 zostaną wcześniej wylosowane. Komandosi przesuwali się, wyciągali numery, kolejno i ze zmiennym szczęściem; malarz Teddy Baur wyciągnął 19...

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wyryte w piasku

Подняться наверх