Читать книгу Germinal - Эмиль Золя, Émile Zola, Еміль Золя - Страница 4
Część pierwsza
IV
ОглавлениеCzterej hajerzy umieścili się jeden za drugim w małej, wąskiej szyi sztolni. Jeden od drugiego oddzielony był deskami, które nie pozwalały odłupanym kawałkom węgla stoczyć się niżej. Przedziały poszczególne miały około czterech metrów długości, a wąskie były nadzwyczaj, gdyż cały pokład miał w tym miejscu szerokości pół metra zaledwie. Górnicy kulić się musieli, czołgać na rękach i kolanach, i obracając się, uderzali plecami o ściany. Nie mogli użyć kilofów inaczej, jak kładąc się na boku z przekrzywioną szyją i wzniesionymi rękami. Tylko w ten sposób mieli dość miejsca na zamach krótkiej pikli, rodzaju kilofa na krótkiej rękojeści.
Na samym dole pracował Zachariasz, Levaque i Chaval mieścili się ponad nim, u samego zaś szczytu znajdował się Maheu. Odkuto naprzód warstwę łupku, potem każdy w ścianie robił dwa prostopadłe wcięcia i wbijał od góry żelazny klin, w ten sposób wyłupując blok węgla. Węgiel był twardy, za każdym razem blok spadający pękał na drobne części i spadał na brzuch i kolana pracujących. Gdy nałupanych odłamków zebrało się sporo u dołu na deskach, hajerzy znikali wówczas sobie wzajem z oczu, jak zamurowani w ciasnej komórce.
Ojcu Maheu było najgorzej. U góry sięgała ciepłota trzydziestu pięciu stopni, świeższe powietrze nie dochodziło tam i chwilami dusiło go w gardle. Dla oświecenia sobie ściany zawiesił lampę górniczą na gwoździu tuż nad głową i lampa ta prażyła mu czaszkę, podnosząc przy tym ciepłotę w sposób nieznośny. Męki jego potęgowała jeszcze wilgoć. Skała ponad nim wisząca, o kilka centymetrów od twarzy, ociekała wodą. Bez ustanku, w szybkim tempie z upartą regularnością spadały nań duże, ciężkie krople, ciągle w to samo miejsce. Choć kręcił karkiem na wszystkie strony, ciągle padały mu na twarz z pluskiem i spływały po brodzie. Po kwadransie był przemoczony, spocony i kurzyło się z niego jak z garnka. Tego ranka klął bez końca kroplę spadającą mu ciągle na oko. Ale to nie pomagało i kuć musiał dalej skały, pośród których leżał jak ćma między kartkami książki, co chwila mogąc się spodziewać zgniecenia.
Pracowano w milczeniu, wszyscy kuli i nie było słychać nic prócz tych nieregularnych, głuchych, jakby z oddali dochodzących ciosów. Dźwięk był tu raczej ostrym szelestem bez echa, w zduszonym gorącym powietrzu. Pył unoszący się chmurą, gazy wyciskające łzy z oczu czyniły atmosferę niemożliwą prawie do oddychania. Lampy palące się w siatkach metalowych błyszczały jak czerwone punkty, nie oświecając prawie sztolni podobnej do wąskiego skośnego komina, w którym sadza z dziesięciu lat uczyniła pomrokę nieprzebitą. W słabym półświetle poruszały się cienie dziwaczne. Tu i ówdzie zjawiła się muskularna ręka bez ramienia, łydka olbrzymich rozmiarów, głowa, jakby głowa zbrodniarza, uczerniona dla niepoznaki. Czasem odrywające się od powały i ścian bloki węgla i odłamki skalnego muru rozbłyskiwały jak kryształy olbrzymie diamentu zapadając za sekundę w czarną nicość. Hajerzy tłukli bez przerwy silnie, a prócz tych głuchych uderzeń słychać było tylko astmatyczny oddech górników i wykrzyki wyczerpania i niezadowolenia wywołane zaduchem i sączącymi się kroplami wody.
Zachariasz osłabiony nieco wczorajszą pohulanką niedługo przestał kuć pod pozorem stemplowania ścian, co mu pozwalało świstać pod nosem i wpatrywać się bezmyślnie w ciemności. Rzeczywiście leżąca poza górnikami trzechmetrowa może przestrzeń jeszcze nie miała podparcia. Chcąc oszczędzić czasu, bez względu na możliwość niebezpieczeństwa nie popodpierali zwisających skał powały opróżnionej z węgla sztolni.
– Hej! – krzyknął Zachariasz do Stefana. – Podaj no drzewo!
Stefan, którego Katarzyna uczyła właśnie, jak ma władać łopatą, musiał przyciągnąć kloce drzewa, których mała jeszcze kupka leżała u wejścia do sztolni. Zazwyczaj przywożono je tutaj zaraz z rana, przycięte odpowiednio do rozmiarów pokładu.
– Prędzej, do stu diabłów, prędzej! – krzyczał Zachariasz, widząc, jak niezgrabnie nowy przesuwacz przedziera się przez stosy węgla, ciągnąc cztery ciężkie kloce dębowe.
Potem kilofem zrobił zacięcie w powale, drugie w ścianie i zaklinował w nich końce kloca dębowego, który w ten sposób podpierał strop. Po południu zwykle wypełniali robotnicy ziemni żwirem skalnym przestrzeń pomiędzy klocami opróżnionej arterii, zostawiając tylko tyle miejsca, by się mógł przesunąć wózek.
Maheu przestał stękać. Wyłamał nareszcie swój blok i ocierał rękawem koszuli spotniałą twarz. Potem na widok Zachariasza wpadł w gniew.
– Zostaw to! – krzyknął. – Po śniadaniu będzie dość czasu… weź raczej kilof, bo nie dobijemy do zwykłej liczby wózków.
– Ależ tu się obniża powała! – zawołał chłopak. – Popatrz ojcze… tu jest wielka szczelina. Boję się, że spadnie!
– Głupstwo! Niech się wali! Albo to pierwszy raz! Już my sobie jakoś poradzimy!
Rozgniewał się na dobre, zwymyślał syna i kazał mu iść do roboty.
Za chwilę wszyscy przestali pracować i przeciągali się ziewając. Levaque leżąc na plecach i klnąc oglądał palec lewej ręki, skaleczony kawałkiem skały, który spadł znienacka. Chaval z wściekłością zdarł z siebie koszulę i obnażył się po pas dla ochłody. Czarni już byli od pyłu węglowego, który pokrywał ich ciała grubą warstwą i zmieszany z potem cienkimi wstążeczkami spływał na dół.
Maheu począł pierwszy kuć na nowo. Tym razem wyłamywał blok głębiej, tak że głową oparł się o ścianę. Krople wody ciekły mu teraz na czoło z taką straszną, upartą jednostajnością, iż miał wrażenie, że wywiercą mu dziurę w czasce.
– Nie zważaj na to – mówiła Katarzyna do Stefana. – Oni muszą się wygadać. To tak zawsze.
Poczęła uczyć go znowu, uradowana rolą nauczycielki. Każdy napełniony wózek wydostawał się na światło dzienne tą samą drogą, którą tutaj przybył, oznaczony specjalną marką, w celu, by kontroler zapisał go na dobro właściwego robotnika. Ale musiał być starannie naładowany, węglem dobrej jakości, wolnym od odłamków skalnych, gdyż inaczej nie zostałby przyjęty.
Stefan przywykł do ciemności i patrzył na Katarzynę, której twarz bezkrwista i teraz jeszcze była biała. Nie mógł odgadnąć, ile ma lat. Była tak drobna, że wyglądała najwyżej na dwanaście. Ale chwilami wahał się i czuł tylko pewne zmieszanie na widok swobody jej ruchów. Zachowywała się jak chłopiec i to go drażniło, odpychało nawet, a twarz jej, okolona niebieską czapką, nie wyglądała zgoła na twarz dziewczyny. Prędzej była to fizjonomia cyrkowego, osypanego mąką Pierrota. Dziwiła go natomiast fizyczna siła tego dzieciaka, połączona z niezwyczajną zręcznością. Prędzej dużo niż on nabierała po trochu węgla na łopatę i jednostajnym, szybkim ruchem napełniała wózek. Szło jej to tak łatwo. A potem, jednym pchnięciem posuwała go daleko, aż do miejsca, gdzie się poczynała pochylnia, po której toczył się sam dalej. Nie wypadł nigdy z szyn, pchnięcie było mistrzowskie. Z niezrównaną zręcznością poruszała się też w wąskiej szyi sztolni, podczas gdy Stefan męczył się strasznie. Wózki jego toczyć się nie chciały, co go napełniało gniewem i zniechęceniem.
I w samej rzeczy nie była to wygodna droga. Miała około sześćdziesięciu metrów długości, licząc od miejsca pracy do pochylni, a kawałek nie rozszerzony jeszcze przez hajerów był wąski jak kiszka i bardzo nierówny. W niektórych miejscach wózek napełniony ledwo się mógł przecisnąć, a przesuwacz był zmuszony kulić się, czołgać na kolanach, by nie uderzyć w skałę głową. W dodatku gdzieniegdzie pogięły się i połamały klocki dębowe stanowiące rusztowanie. Widać było złamane pośrodku, na innych widniały długie, białe pęknięcia. Trzeba było uważać, by się nie poranić na drzazgach drzewa i pod sklepieniem, którego nacisk powolny ale ustawiczny łamał jak zapałki kloce dębowe, czołgać się trzeba było na brzuchu, nadsłuchując, czy nie zacznie własny grzbiet trzeszczeć.
– Znowu! – zawołała ze śmiechem Katarzyna.
Wózek Stefana wykoleił się w najgorszym miejscu. Nie potrafił go równo przesuwać po szynach, które nie znajdując miejscami na zwilgotniałym gruncie dostatecznego oparcia, powyginały się falisto. Stefan wpadł w gniew, ale choć czynił rozpaczliwe wysiłki, nie mógł wózka wydostać na szyny.
– Daj spokój – powiedziała Katarzyna. – Złość tu nie zda się na nic.
Szybkim ruchem wślizgnęła się pod pudło wózka, wcisnęła pod nie pośladki i nagłym szarpnięciem mięśni stosu pacierzowego dźwignęła w górę, tak że spadł na szyny. Wózek ważył około siedmiuset kilogramów. Stefan zdumiony i zawstydzony mruczał słowa podzięki.
Musiała mu teraz pokazać, jak się to robi, jak trzeba rozkraczać nogi, opierać stopy o belki stemplowania, po obu stronach chodnika, by mieć silny punkt oparcia. Potem uczyła, że musi się zgiąć, wyciągnąć ręce, by móc pchnąć naraz wszystkimi mięśniami ramion, pleców i lędźwi. Szedł za nią, gdy toczyła swój wózek, i widział, jak stąpa zgięta, z opuszczonymi w dół rękami, jak gdyby szła na czworakach, niby mały, cyrkowy niedźwiedź. Potniała, stękała, stawy jej trzeszczały, mimo to jednak nie poskarżyła się i nie wyszła ze stanu obojętności nabytej przyzwyczajeniem. Zdawało się, iż uważa za wspólny nieunikniony los całej ludzkości ugięcie się pod straszne jarzmo takiej pracy. Nie zdołał robić jak ona. Zawadzały mu trzewiki, a grzbiet mu pękał, gdy szedł chwilę ze spuszczoną nisko głową. Po kilku minutach już pozycja ta stawała się dlań męką nieznośną i musiał co czas jakiś klękać, by wyprostować się i odetchnąć swobodniej.
Ale u pochylni czekała go trudność nowa. Katarzyna uczyć go musiała, jak szybko ekspediować wózek. Na początku tej kolei łączącej wszystkie chodniki i piętra znajdowali się hamownicy.
Mali chłopcy dwunasto- i piętnastoletni, nicponie co się zowie, przeklinali się wzajem na cały głos i trzeba było głośno z góry krzyczeć, by usłyszeli. Gdy należało wyciągnąć do góry pusty wózek, chłopak stojący na dole dawał znak, a przesuwaczka ekspediowała swój pełny wózek, którego ciężar, po opuszczeniu przez hamowniczego, windował do góry wózek próżny. Na dolnej galerii piętra łączono potem wózki w pociągi i transportowano końmi, aż do szachtu, gdzie wyciągała je winda na powierzchnię kopalni.
– Hej, gałgany! – krzyczała Katarzyna jakby w tubę, w stumetrowy niemal, obmurowany chodnik, a głos rozchodził się donośnie.
Malcy odpoczywali zapewne, gdyż ani jeden, ani drugi się nie odzywał.
Na wszystkich piętrach tej partii ustało dudnienie wózków po szynach.
Naraz rozległ się cienki głosik dziewczęcy.
– Pewnie odpoczywa sobie który na Mouquette.
Rozległy się głośne śmiechy, przesuwaczki całego pokładu śmiały się trzymając za brzuchy.
– Kto to powiedział? – spytał Stefan Katarzyny.
Katarzyna wymieniła imię Lidii, małej dziewczynki, bardzo jednak biegłej w sprawach tego rodzaju, która swymi cieniutkimi rączkami popychała wózki jak dorosła kobieta. Nikt nie wątpił zresztą, że Mouquette może przygarnąć obu chłopców naraz.
Ale nagle chłopcy poczęli wołać, by ekspediowano wózki. Widocznie pojawił się gdzieś w pobliżu dozorca. Zaraz też we wszystkich dziewięciu sztolniach poczęło się na nowo przesuwanie wózków, brzmiał w miarowych odstępach głos chłopców i dyszały oddechy przesuwaczek, które dochodząc do pochylni sapały i parskały jak pomęczone konie.
W kopalni drzemały zwierzęce instynkty i budziła się nagle samcza żądza w Stefanie, gdy spotkał którąś z tych dziewcząt biegących na czworakach z pośladkami w górę wzniesionymi, obciśnionymi w męskie spodnie pękające niemal pod naporem bioder i lędźwi kobiecych.
Ilekroć Stefan wracał do miejsca, gdzie pracowali hajerzy, uderzała go jak obuch fala zgęstniałego, rozpalonego powietrza, słyszał ich ostre chrapliwe oddechy i głuche uderzenia kilofów. Wszyscy czterej rozebrali się teraz do naga, zagrzebani byli niemal w węglu i czarni aż po czapkę górniczą. Raz musiano odsuwać deski, zwalać na dół węgiel, który się na nich nazbierał pod ojcem Maheu, a jego samego na poły uduszonego wydobywać z ciasnej nory. Levaque i Zachariasz klęli pokład, który był tak twardy, że czynił niemożliwym dotrzymanie zobowiązania, jakie wzięli na siebie wobec Kompanii. Chaval obrócił się też na chwilę i leżąc na grzbiecie w klątwach dał upust swej złości, w jaką go wprawiła obecność Stefana.
– Nędzny robak! Nie ma siły tyle nawet co dziewczyna! Żal ci rąk? Czekaj, niech no mi tylko nie przyjmą jednego… potrącę ci, jak mi Bóg miły, pół franka!
Stefan nie odezwał się nawet, kontent, że znalazł tę pracę, zbyt straszną nawet dla galernika, i poddał się zwyczajnemu niewolniczemu stosunkowi pomocnika do robotnika. Ale poczuł, że nie ma już sił. Nogi miał pokrwawione, członki wszystkie rozbite, całe ciało jakby rozpięte na torturze. Na szczęście była właśnie godzina dziesiąta i postanowiono zjeść śniadanie.
Maheu miał zegarek, na który nigdy nie spoglądał. Mimo to w tej czerni nieprzebitej nie omylił się nigdy ni o pięć minut.
Wszyscy wdziali koszule i kaftany, powyłazili ze swoich jam i przykucnęli we właściwej górnikom postawie, siadając na piętach i opierając łokcie na kolanach. W tej postawie spotkać można górnika nawet poza kopalnią, nie potrzebuje on do siedzenia kamienia ni belki. Każdy wyciągnął swą kanapkę i wbił zęby w grubą kromkę chleba. O robocie nie rozmawiano wcale prawie. Katarzyna, która nie usiadła, zbliżyła się do Stefana, który opodal wyciągnął się na szynach, opierając plecy o belkowanie ściany. Było tam, gdzie leżał, sucho niemal.
– A ty nie jesz? – spytała z pełnymi ustami chleba, trzymając w ręku swą kanapkę.
Nagle przypomniała sobie, że Stefan błąkał się przez całą noc po polach nie mając ani grosza na chleb.
– Chcesz… podzielimy się?
Stefan odmówił drżącym głosem, choć mu głód skręcał kiszki, i zapewniał ją, że mu się jeść nie chce. Ale Katarzyna mówiła dalej wesoło:
– A może się brzydzisz po mnie? Ale patrz, ugryzłam z tej strony, a dam ci ten kawałek.
Rozłamała kromkę na dwie części. Stefan wziął jedną w rękę i całą siłą woli wstrzymywał się, by jej nie połknąć od razu. Oparł na kolanach ręce, by nie dostrzegła, że drżą. Jak dobry towarzysz pracy położyła się przy nim spokojnie na brzuchu i oparła brodę na jednej dłoni, drugą wsuwając powoli chleb do ust.
Lampy stojące pośrodku oświecały teraz dość jasno oboje. Katarzyna spoglądała nań przez chwilę w milczeniu. Zapewne podobał jej się. Miał delikatne rysy twarzy i czarny wąs. Lekki uśmiech pojawił się na jej wargach.
– Więc byłeś maszynistą… i wygnano cię z kolei?… A czemuż to?
– Dałem w twarz przełożonemu.
Zdumiała się niezmiernie, gdyż wrodzone miała poczucie konieczności poddańczego, ślepego posłuszeństwa. Nie mogła tego po prostu pojąć.
– Muszę dodać – ciągnął dalej Stefan – że byłem pijany. Gdy się napiję, wpadam w szał i zabić bym gotów siebie i wszystkich. Tak, wystarczy mi wypić tylko dwa kieliszki, a czuję już ochotę do awantur. Potem choruję dwa dni.
– Nie powinieneś pić! – rzekła poważnie.
– O, nie bój się, nie robię tego często… znam siebie!
Potrząsnął głową. Czuł do wódki nienawiść, straszną nienawiść ostatniego potomka rasy pijaków, który odziedziczył po przodkach krew zdegenerowaną, do tego stopnia zdenerwowany organizm, że kropla alkoholu stawała się dlań trucizną.
– Żal mi tylko matki, bo wyrzucić ją musiano pewnie na ulicę! – rzekł, przełknąwszy spory kęs chleba. – Dawniej posyłałem jej od czasu do czasu po pięć franków… teraz… skądże bym wziął!
– A gdzie jest twoja matka?
– W Paryżu… jest praczką przy ulicy de la Goutte d'Or.
Zapanowało milczenie. Stefan zapadł w rozpamiętywanie swego minionego życia, a w oczach jego pojawił się jak zazwyczaj strach, strach przed czymś nieznanym, drzemiący mimo młodych lat na dnie jego duszy.
Chwilę wpatrywał się w ciemności chodnika, a przez duszę osępioną tą czernią, duszną atmosferą płynęły mu wspomnienia młodości. Widział swą matkę, gdy młoda jeszcze była i wesoła… Potem opuścił ją ojciec… a w jakiś czas, gdy już połączyła się z innym, wrócił. Wiodła teraz życie smutne, z dwoma mężami, którzy ją zabijali, i zbliżała się z wolna do rynsztoka. Co za życie! Wódka, wino i klątwy. Przed, oczyma stanęła mu czarna, cuchnąca nora… ujrzał ją najdokładniej zawieszoną bielizną i cuchnącą wódką, poczuł znów na twarzy i głowie razy pięści.
– Teraz – począł powoli – nie będę jej mógł posłać ani trzydziestu sous. Zmarnieje z nędzy… to rzecz pewna.
Z rozpaczą wzruszył ramionami i wbił zęby w chleb.
– Chcesz się napić? – spytała Katarzyna, odkorkowując blaszaną flaszkę. – Nie bój się, to kawa… nie zaszkodzi. Człowiek się może udławić, gdy je, nie popijając.
Stefan odmówił. Już dość było, że pozbawił ją połowy chleba. Ale Katarzyna namawiała go serdecznie i wreszcie rzekła:
– No dobrze… skoroś taki uprzejmy, to napiję się pierwsza, ale potem odmówić już nie możesz, to by było nieładnie.
Podała mu flaszkę. Uklękła teraz blisko. Lampa oświecała dokładnie jej twarz i Stefan dziwił się, czemu wydawała mu się przed paru godzinami brzydką. Ponętna teraz była dlań, z twarzą pokrytą warstwą węgla. Połyskiwały na niej białe zęby oprawne w za szerokie może trochę usta, a oczy miały ton zielony jak oczy kota. Zwój rudych włosów wymknął się spod czapki górniczej i łaskotał ją za uchem, co ją pobudzało do śmiechu. Nie wydawała mu się teraz tak młodą i ocenił ją na lat czternaście.
– Za twoje zdrowie! – rzekł, napił się i oddał jej flaszkę. Przyłożyła ją do ust, a potem zmusiła go do napicia się powtórnie i ta krążąca od ust do ust flaszka sprawiała im wielką radość. Stefan już zadał sobie pytanie, czy nie mógłby jej objąć ramieniem i ucałować w usta. Wargi jej duże, blade, zwalane węglem poczęły go nęcić. Mimo wzrastającego pożądania nie ośmielił się jednak uczynić tego. Obcował w Lille z samymi tylko istotami upadłymi i nie wiedział, na co sobie pozwolić można z mieszkającą u rodziców, uczciwą robotnicą.
– Musisz mieć już ze czternaście lat? – spytał połykając ostatni kęs chleba. Zdumiała się, rozgniewała niemal.
– Jak to, czternaście? Mam już przecież piętnaście! To prawda, nie wyrosłam bardzo… ale u nas dziewczęta dorastają późno.
Pytał ją dalej o różne rzeczy, a dziewczyna odpowiadała bez cynizmu, ale także bez zbytecznej wstydliwości. Była zresztą doskonale poinformowana o wszystkim, co się odnosiło do stosunków mężczyzny z kobietą, choć sama zachowała dziewiczość ciała i była dotąd dzieckiem nierozwiniętym dostatecznie płciowo skutkiem życia spędzonego w złym powietrzu przy ciężkiej pracy. Gdy wreszcie, chcąc ją wprowadzić w zakłopotanie, rozpytywać począł o Mouquette, opowiadała mu spokojnym głosem, śmiejąc się kilka historyjek, od których włosy mu stanęły na głowie. Ach, Mouquette! Dużo by można opowiedzieć jeszcze. A gdy Stefan spytał, czy sama Katarzyna nie ma dotąd kochanka, odparła śmiejąc się, że nie chce robić matce przykrości, ale pewnie niedługo przyjdzie do tego, zresztą dzieje się tak zawsze. Mówiąc to kuliła się od chłodu w swym przemoczonym od potu ubraniu i miała minę potulną, zrezygnowaną, świadczącą, że gotowa przyjąć wszystko, co ją spotka, zarówno kochanka, jak los każdy.
– Łatwo o kochanka, gdy się tak zawsze razem żyje… prawda? – spytał Stefan.
– Rozumie się.
– A zresztą cóż to komu szkodzi… proboszczowi nie mówi się o tym.
– O, proboszcz! Cóż mnie obchodzi proboszcz… Gorszy Czarny Hajer.
– Co za Czarny Hajer?
– Stary górnik, który chodzi po całej kopalni i skręca karki rozpustnym dziewczętom.
Spojrzał na nią, sądząc, że kpi z niego.
– Ty wierzysz – spytał – w takie brednie? Tak wiec ograniczona jesteś?
– O nie, umiem czytać i pisać… to bardzo nieraz potrzebne, bo ojciec i matka nie uczyli się za młodu.
Podobała się Stefanowi i postanowił, gdy skończy chleb, wziąć ją w ramiona i ucałować w usta. Walka z onieśmieleniem i myśl o przemocy, której wobec niej użyje, zdławiły mu głos w gardle. Podniecał go męski ubiór dziewczyny, kaftan i spodnie na ciele jej wzniecały jego pożądanie. Pociągnął z flaszki łyk i oddał ją Katarzynie, by wypiła resztę.
Teraz trzeba było działać, rzucił więc przelotne spojrzenie ku siedzącym w głębi górnikom i wyciągnąć już miał ręce, gdy w otworze sztolni zjawił się cień.
Od chwili już Chaval obserwował ich z odległości. Zbliżył się, upewnił, że ojciec Maheu nie widzi, objął ramieniem dziewczynę siedzącą na ziemi, przegiął jej w tył głowę i spokojnie, jakby Stefana nie było, wycisnął na jej wargach pocałunek. W pocałunku tym mieściło się wzięcie w posiadanie, postanowienie, które dojrzało widocznie pod wpływem zazdrości.
Ale dziewczyna oburzyła się.
– Puść mnie! Słyszysz? – zawołała.
Trzymał jej głowę i patrzył w oczy. Na czarnej jego twarzy czerwono odcinały się rude wąsy i broda i sterczał nos podobny do orlego dzioba. Puścił ją wreszcie i odszedł nie rzekłszy słowa.
Zimny dreszcz wstrząsnął Stefanem. Jakiż głupi był, że czekał. Teraz nie może jej pocałować, bo myślałaby, że naśladować chce tylko tamtego. Duma jego była zraniona i popadł w rozpacz.
– Czemu skłamałaś? – spytał cicho. – On jest twoim kochankiem.
– Nie, nie, przysięgam ci! – krzyknęła. – Nie ma pomiędzy nami nic takiego. On żartuje tylko czasem. Zresztą on nie jest tutejszy, przed pół rokiem przyjechał z Pas-de-Calais.
Wstali oboje, gdyż trzeba się było wziąć na nowo do roboty. Katarzyna posmutniała widząc, że Stefan ma wyraz niezadowolenia na twarzy. Widocznie podobał się jej lepiej niż tamten i wolałaby go była. Dręczyła ją myśl, jakby mu nagrodzić przykrość, toteż gdy Stefan ze zdziwieniem zauważył, że lampa jego pali się niebieskawym płomieniem otoczonym szeroką, mglistą aureolą, skorzystała z tego, by go nieco rozerwać.
– Chodź, pokażę ci coś! – powiedziała przyjaznym głosem.
Zaprowadziła go na drugi koniec sztolni i pokazała szczelinę w pokładzie węgla. Wydobywało się stamtąd coś z sykiem i bulgotem cichym, podobnym do ćwierkania małego ptaszka.
– Przyłóż rękę, a poczujesz, jak ciągnie… To jest gaz.
Zdumiał się. Więc to był ów straszny gaz kopalniany, który tylu spustoszeń był przyczyną? Dziewczyna zaśmiała się i objaśniła, że dlatego lampy palą się niebiesko, bo dziś silnie ciągną gazy.
– Przestaniecie raz trajkotać? – krzyknął ojciec Maheu ostro.
Oboje wrócili do roboty, poczęli znowu napełniać wózki i pchać je z trudem, na czworakach pełzając pod niskim sklepieniem skalnym ku pochylni. Nim zatoczyli drugi wózek, oblał ich znowu pot i trzeszczały stawy od wytężenia.
W sztolni hajerzy wzięli się na nowo do pracy. Często skracali czas śniadania, by się nie przeziębić, a połknięte szybko kanapki ciężyły im w żołądkach jak ołów. Leżąc na boku rąbali ze wzmożoną zaciekłością, opanowani jedną tylko myślą, mianowicie, by wydobyć jak największą ilość wózków. Wszystko nikło wobec nadziei zarobku, tak twardą okupionego pracą. Nie czuli już wody ciekącej ze skał, nie czuli kurczu karku, spowodowanego pozycją nieznośną, gazów dławiących i strasznych ciemności, w których bledli i marnieli, jak rośliny posadzone do piwnicy. Powietrze stawało się coraz gorsze, im bardziej zbliżało się południe. Przesycał je kopeć lamp, zatrute wyziewy tylu płuc i wreszcie dławiące, kłujące w oczy gazy. Dopiero wieczorna wentylacja mogła to usunąć. W kreciej jamie, na którą cisnęło olbrzymie brzemię kilkusetmetrowej warstwy skał, gdzie piersi nie miały czym oddychać, kuli hajerzy bez przestanku, by zarobić na chleb powszedni.