Читать книгу Germinal - Эмиль Золя, Émile Zola, Еміль Золя - Страница 7
Część druga
I
ОглавлениеPiolaine, posiadłość rodziny Gregoire, położona była o dwa kilometry na wschód od Montsou przy drodze do Joiselle. Pośrodku ogrodu stał wielki dom, nie posiadający żadnego wyraźnego stylu, zbudowany na początku minionego wieku.
Z obszernych gruntów, stanowiących dawniej część integralną Piolaine, pozostało teraz ledwo trzydzieści hektarów otoczonych murem, których uprawa nie sprawiała wiele trudności. Ogród warzywny i owocowy słynął w całej okolicy i nie miał sobie równego, natomiast brakło posiadłości parku, po którym pozostało tylko trochę drzew i krzaków. Stara lipowa aleja, wiodąca od bramy wjazdowej do drzwi domu, długa na trzydzieści może metrów, stanowiła osobliwość na tej nagiej bezbrzeżnej płaszczyźnie ciągnącej się od Marchiennes do Beaugnies.
Państwo Gregoire wstali tego dnia o godzinie ósmej, co należało do rzadkości, zwykle bowiem podnosili się o dziewiątej, namiętnie lubiąc spać długo. Zdenerwował ich silny wiatr, który dął przez całą noc. Pan Gregoire wstawszy udał się na wędrówkę dokoła domu i ogrodu, dla zbadania, czy wichura nie wyrządziła jakiej szkody, pani zaś w pantoflach i flanelowym szlafroku poszła do kuchni. Pani Gregoire miała lat pięćdziesiąt osiem, była niska, pulchna, miała białe włosy i lalkowatą twarz, z której nie schodził wyraz zdumienia.
– Melanio – odezwała się do kucharki – ciasto gotowe, mogłabyś, jak sądzę, upiec brioszek. Panienka wstanie najwcześniej za jakie pół godziny, miałaby więc coś świeżego do czekolady. To by dopiero była dla niej niespodzianka!
Kucharka, stara, chuda kobieta, służąca od trzydziestu lat u Gregoire'ów, poczęła się śmiać.
– To prawda, to byłaby niespodzianka! Rozpaliłam jak się należy, rura gorąca. Zresztą Honorka może mi pomóc trochę.
Honorka, dziewczyna dwudziestoletnia, dzieckiem wzięta do domu i wychowana tutaj, służyła za pokojówkę, a prócz nich obu do służby domowej liczył się jeszcze stary furman Franciszek spełniający zarazem cięższe prace. Ogrodem zajmowali się ogrodnik i ogrodniczka, odpowiedzialni za owoce, kwiaty, warzywa i drób. Stosunki pracodawców ze służbą były patriarchalne i cały ten mały światek żył sobie w spokoju i miłej zgodzie.
Pani Gregoire, której w łóżku jeszcze przyszedł do głowy genialny pomysł upieczenia brioszek, została w kuchni, by widzieć, jak Melania będzie wsuwała do pieca małe, płaskowypukłe bułeczki. Kuchnia była ogromna, a jak ważną rzeczą była w Piolaine, dowodziła wzorowa czystość w niej panująca, cały arsenał rondli, garnków i garnuszków, rozlicznych naczyń i przyborów. Można było wiedzieć z góry, gdy się tu zajrzało, że w Piolaine dobrze dawano jeść. Na półkach szafarń pełno było zapasów.
– Tylko pamiętaj je ładnie przyrumienić! – dodała pani Gregoire, wychodząc do jadalni.
Palił się tu na kominku wesoły ogień, mimo że pokój, jak i cały dom, ogrzewany był parą. Jadalnia zresztą nie miała zbytkownego umeblowania. Stał tu tylko wielki stół, stoliki, kredens mahoniowy i dwa wygodne fotele świadczące, że państwo Gregoire’owie są zwolennikami wygody i dobrego, długiego trawienia. Po jedzeniu przesiadywano tu zwykle długo, nie udając się do salonu.
Niebawem wrócił i pan Gregoire. Ubrany był w ciepłą, flanelową kamizelkę, miał jak żona białe włosy i mimo sześćdziesięciu lat pogodną, rumianą twarz, o grubych rysach i dobrotliwym wyrazie. Przeprowadził właśnie konferencje z furmanem i ogrodnikiem. Wicher nie uczynił żadnej poważniejszej szkody, spadło tylko parę cegieł z komina, co można było łatwo naprawić. Pan Gregoire lubił obchodzić co rana dokoła swą posiadłość, która nie była zbyt rozległa, by mu sprawiać kłopot, a dostatecznie duża, by dać miłe zajęcie i ambicję właściciela ziemskiego.
– Gdzież Cecylka? – spytał. – Czy może nie myśli dziś wstać z łóżka?
– Doprawdy – odparła żona – pojąć tego nie mogę. Przed chwilą zdawało mi się, że słyszę ruch w jej pokoju. Pewnie się ubiera.
Nakryto do śniadania, na białym obrusie zjawiły się trzy filiżanki. Wysłano Honorkę, by dowiedziała się, co się dzieje z panienką. Wróciła zaraz i wstrzymując śmiech, oznajmiła półgłosem, jakby obawiając się, by nie dosłyszano jej słów w sypialni.
– O gdyby też wielmożny pan i pani widzieli panienkę! Śpi… śpi… jak Jezusek! Trudno sobie wyobrazić… aż radość patrzyć, jak wygląda.
Ojciec i matka zamienili czułe spojrzenia. Gregoire uśmiechnął się i rzekł:
– Chodźmy zobaczyć.
– Biedne maleństwo! – szepnęła matka. – Chodźmy!
I udali się oboje na górę. Pokój Cecylki był jedynym zbytkownie urządzonym pokojem w całym domu. Obity był niebieskim jedwabiem i miał lakierowane biało meble pokryte materią białą w niebieski deseń. Tak obmyśliła sobie sypialnię rozpieszczona jedynaczka, a rodzice szczęśliwi byli, że mogą spełnić jej kaprys. Półświatło przysłoniętych muślinowymi firankami okien padało na białe łóżko, gdzie na haftowanej pościeli spała Cecylka, z twarzą opartą na dłoni. Nie była ładna, gdyż robiła wrażenie zanadto rozwiniętej fizycznie, niemal zapasionej i zbyt dojrzałej na dziewczynę osiemnastoletnią, ale cerę miała piękną i zdrową, ciemnobrunatne włosy i okrągłą twarzyczkę z arogancko zadartym w górę noskiem. Kołdra zsunęła się, pełne już, krągłe piersi dziewczyny nie podnosiły się nawet, tak lekko oddychała.
– Ta przebrzydła burza nie dała jej pewnie zmrużyć oczu przez całą noc! – szepnęła matka.
Ojciec gestem nakazał jej milczenie. Oboje pochylili się nad śpiącą i wpatrywali się z zachwytem w tak bardzo upragnione dziecko, które przyszło na świat, gdy się go już przestali spodziewać. W ich oczach Cecylka była doskonałością i zdumieliby się, gdyby im ktoś powiedział, że jest za tłusta. Przeciwnie, oboje raczej by utrzymywali, że jest za delikatna. Dziewczyna spała dalej, nie czując spojrzeń rodzicielskich. Nagle lekka chmurka przebiegła nieruchomą jej twarz. Zadrżeli z obawy, że może się przebudzić, i wyszli z pokoju na palcach.
– Cicho! – szepnął ojciec już za drzwiami – jeśli spać nie mogła, to niech sobie powetuje teraz. Niech śpi.
– Naturalnie, jak długo tylko chce biedne maleństwo! – odparła pani Gregoire. – Zaczekamy.
Zeszli na dół, usiedli w fotelach w jadalni, a służące śmiejąc się z ciężkiego snu panienki zabrały do kuchni czekoladę. Pan Gregoire wziął do ręki dziennik, żona jego zabrała się do roboty na drutach. Pracowała nad ciepłą wełnianą kołdrą. W pokoju było ciepło i zacisznie, w całym domu panował głęboki spokój.
Majątek Gregoire'ów dawał około czterdziestu tysięcy franków dochodu i złożony był wyłącznie w akcjach kopalni Montsou. Z zadowoleniem opowiadali nieraz, w jaki sposób powstał. Stało się to już dawno, na samym początku powstania Kompanii.
Na początku minionego wieku opanowała nagle wszystkich gorączka poszukiwania węgla na przestrzeni od Lille do Valenciennes. Powodzenie koncesjonariuszów, którzy potem założyli konsorcjum w Anzin, zawróciło ludziom w głowach. Przedsiębrano próbne wiercenia w każdej gminie i koncesje, jak grzyby po deszczu, wyrastały z dnia na dzień! Ale pośród ludzi opanowanych tą gorączką pozostawił po sobie pamięć najzagorzalszego i najdzielniejszego poszukiwacza baron Desrumeaux. Walczył bez przerwy z niegasnącym nigdy zapałem przez całe lat czterdzieści, przezwyciężając mnóstwo przeszkód. Pierwsze wiercenia dały rezultat ujemny, po kilkumiesięcznej nieraz pracy musiano opuszczać założone świeżo kopalnie, chodniki i galerie zapadały się nagle, gwałtowne wylewy podziemnych żył wodnych zatapiały robotników, setki tysięcy franków znikały w ziemi bezpowrotnie. Zarząd miał mnóstwo kłopotów, ciągle wybuchała panika pośród akcjonariuszów, spory z właścicielami gruntów, którzy nie chcieli uznać królewskich koncesji, o ile poprzednio nie zrobiono z nimi umowy. Wreszcie doszło do skutku konsorcjum Desrumeaux Fauquenoix et Cie dla eksploatowania koncesji w Montsou i niebawem kopalnia poczęła dawać niewielki dochód. Ale w bardzo krótkim czasie wyrosły pod bokiem Montsou konkurentki, kopalnie w Cougny należące do hrabiego Cougny i przedsiębiorstwo Cornille et Jenard w Joiselle. Te dwa przedsiębiorstwa zagroziły ruiną Montsou i stałoby się to niewątpliwie, ale na szczęście dnia 24 sierpnia 1760 po długich pertraktacjach doprowadzono do ugody, wszystkie trzy przedsiębiorstwa zlały się w jedno i założono wielkie konsorcjum Spółka węglowa w Montsou! W tej ostatniej formie przetrwała aż do naszych czasów.
W celu obliczenia udziałów poszczególnych wspólników wedle ówczesnej stopy monetarnej podzielono cały majątek na dwadzieścia cztery sous18, każdy zaś sou na dwanaście denarów, co razem dało 288 denarów. Że zaś każdy denar przedstawiał wartość 10.000 franków, ogólny przeto kapitał wynosił około trzech milionów franków. Desrumeaux, który leżał wówczas na łożu śmiertelnym, ale wyszedł z walki zwycięzcą, otrzymał przy podziale sześć sous i trzy denary.
Około tego czasu baron miał posiadłość Piolaine, liczącą przeszło trzy tysiące hektarów ziemi. Rządcą u niego był młody człowiek z Pikardii pochodzący, Honoriusz Gregoire. Porwany zapałem swego chlebodawcy, drżąc jednak na całym ciele z obawy, że okrada swe dzieci, wyciągnął z pończochy, gdzie trzymał zarobionych około pięćdziesięciu tysięcy, 10.000 franków i kupił jeden denar kopalni. Syn jego rzeczywiście pobierał bardzo skromną dywidendę. Doszedł do pełnoletności, stracił resztę spadku po ojcu w hazardownych19 spekulacjach i żył niemal w nędzy z tych dochodów. Ale denar Montsou począł iść w górę. Niedługo pan Felicjan Gregoire ujrzał się w posiadaniu pewnej sumki i mógł ziścić marzenie, które snuło się jeszcze po głowie dziada, mianowicie mógł kupić Piolaine, która tymczasem straciła przeważną część swych gruntów i ogłoszona za własność narodową poszła za śmiesznie niską cenę. Ale następne lata nie były pomyślne, katastrofy rewolucji, upadek Napoleona, wszystko tamowało rozwój przemysłu. Dopiero Leon Gregoire mógł obficie zbierać plony, dopiero jemu poczęły przynosić obfity zysk włożone w przedsiębiorstwo pieniądze, o które drżał pradziad i dziad jego. Nędzne 10.000 franków rosły z wzrostem przedsiębiorstwa. Od roku 1820 począwszy, dawać poczęły sto procent to jest 10.000 rocznie, w roku 1844 przyniosły 20.000, w 1856 40.000, a zdarzyło się nawet, że przez dwa lata dały po 50.000 franków.
Na giełdzie w Lille wzrósł kurs jednego denara Montsou do miliona franków, to jest w ciągu stulecia zwiększyła się stokrotnie jego wartość.
Gdy wówczas doradzano panu Gregoire, by sprzedał swój udział, uśmiechnął się pobłażliwie i nie zgodził się. W pół roku potem nastąpił przełom i wartość denara spadła do 600.000 franków. Ale pan Gregoire dalej się uśmiechał pobłażliwie i nie żałował, gdyż odziedziczył po przodkach ślepą wiarę w kopalnię. Pewny był, że kurs na nowo się poprawi. Sam Bóg w niebie nie był tak bezpieczny. Z nieugiętą, religijną niemal wiarą złączyła się głęboka wdzięczność dla przedsiębiorstwa, które od stu lat utrzymywało całą rodzinę, tak że żaden z jej członków nie potrzebował ni palcem ruszyć. Kopalnia stała się dla nich bóstwem, które w egoizmie swym otoczyli wprost kultem i modlili się do niej, jako do dobroczynnej wróżki ogniska domowego pozwalającej, by gnuśnieli w wygodach i tuczyli się łakociami. Trwało to już od paru pokoleń, na cóż więc było wątpić i wyzywać los? W dodatku pan Gregoire wierzył zabobonnie, że denar zamieniony na gotówkę byłby znikł z szuflady jak kamfora. Bezpieczniejszy był on stokroć w łonie ziemi, skąd cała armia górników, całe pokolenia głodomorów codziennie wydobywały na powierzchnię ziemi trochę złota, by mu napełnić sakiewkę.
Ani słowa, wiodło się panu Gregoire. Ożenił się on w młodym wieku z córką aptekarza z Marchiennes. Była to arcybrzydka panna bez grosza, ale kochał ją, a ona odpłacała mu tę miłość i wniosła do domu niezmącone szczęście i pokój. Zatopiona w gospodarstwie domowym, ubóstwiała męża i nie miała swej woli, odgadując jedynie jego zachcenia. Nigdy nie wydarzyło się tam, by przyszło do sporu, pragnienia mieli wspólne, ideałem ich był spokój i wygoda i w serdecznych stosunkach żyli od lat czterdziestu.
Było to życie regularne, ciche, spożywali w spokoju ducha owe czterdzieści tysięcy rocznie, uskładane oszczędności wydając na zachcianki Cecylki, której późne i nieoczekiwane zgoła urodzenie zachwiało trochę równowagę budżetu. Kaprys dziewczyny był im rozkazem, kupili drugiego konia, dwa powozy, sprowadzali jej toalety z Paryża, ale doznawali przy tym niebiańskich rozkoszy, przekonani, że nic nie było za piękne i za drogie dla ich córki. Ograniczyli tylko wydatki osobiste, do tego stopnia, że czując wstręt do stroju, pozostali wierni modzie swych lat młodych. Grzechem wydawał im się każdy wydatek, który nie był wydatkiem na Cecylkę.
Drzwi się otwarły i silny głos zawołał:
– A to co znowu? Śniadanie beze mnie?
Weszła Cecylka zaspana jeszcze, gdyż ledwo co wstała z łóżka. Zapięła tylko włosy i narzuciła szlafroczek z białej wełny.
– Ależ nie, widzisz przecież, duszko, że czekamy. Cóż? Pewnie wicher nie pozwolił ci w nocy zmrużyć oczu?
Dziewczyna spojrzała na matkę ze zdumieniem.
– Wicher?… Nic o tym nie wiem, spałam całą noc wybornie.
Wydało się jej to tak komiczne, że poczęła się śmiać. Śmiali się też ojciec i matka, śmiały się służące wnoszące śniadanie z tego, że panienka spała jak kamień przez dwanaście godzin. Twarze rozjaśniły się na dobre na widok rumianych brioszek.
– Co? Już upieczone? – zawołała Cecylka. – A to dopiero niespodzianka! Wyborne do czekolady, jeszcze gorące!
Usiedli przy stole. Czekolada w filiżankach parowała. Mówiono długi czas tylko o brioszkach. Melania i Honorka pozostały w pokoju, szeroko opisywały cały proceder pieczenia, przyglądały się, jak państwo napychali się ciastem, aż im tłuszcz ciekł z warg, wreszcie oświadczyły, że jest to prawdziwa radość piec brioszki, gdy się widzi, z jakim apetytem państwo je zajadają.
Rozległo się szczekanie psów. Zrazu mniemano, że to nic… Pewnie tylko nauczycielka muzyki przyjeżdżająca z Marchiennes każdego poniedziałku i piątku. Dziewczyna uczyła się wszystkiego w domu, nie wiedząc nic o bożym świecie, a cała nauka dopasowana była do jej kaprysu. Toteż gdy znudził ją któryś przedmiot, wyrzucała książkę przez okno.
– Przyjechał pan Deneulin! – oznajmiła Honorka.
Deneulin zjawił się równocześnie i wszedł bez ceremonii. Był to kuzyn Gregoire'a, mężczyzna mówiący głośno, o wyrazistych, żywych gestach i zachowaniu się dymisjonowanego oficera artylerii. Mimo że przekroczył pięćdziesiątkę, krótko ostrzyżone włosy jego i broda były czarne jak węgiel.
– Tak, to ja… dzień dobry! Nie przeszkadzam?
Powitano się, Deneulin usiadł, a państwo Gregoire i Cecylka wzięli się znowu do czekolady.
– Masz może jaki interes? – spytał Gregoire.
– O nie! – odparł szybko przybyły. – Zrobiłem tylko spacer konno dla odświeżenia się i wstąpiłem, gdyż wypadła mi droga przez Piolaine.
Cecylka zapytała o jego córki, Joannę i Łucję. Miały się doskonale, Joannę trudno oderwać od malarstwa, a Łucja od rana do wieczora siedzi przy fortepianie i kształci się w śpiewie. Głos Deneulina drżał trochę lekkim rozdrażnieniem, które starał się ukryć pod pozorami hałaśliwej wesołości.
– Co słychać w kopalni? – spytał Gregoire.
– A do stu diabłów! Ten przeklęty kryzys daje mi się we znaki podobnie jak wszystkim. Trudno, musimy widać odpokutować za lata pomyślności. Pobudowano za wiele fabryk, za wiele kolei, uwięziono olbrzymie kapitały w nadziei na szaloną produkcję. Toteż kapitał śpi i trudno dostać dość pieniędzy na sam zwyczajny ruch… No, zresztą nic nie ma straconego, wybrnę jakoś…
Deneulin, podobnie jak Gregoire, odziedziczył denar Montsou. Ale był to przedsiębiorczy inżynier, pożerała go żądza królewskiej fortuny, toteż sprzedał swój denar, gdy osiągnął kurs miliona. Przez kilka miesięcy nosił się z planem. Żona jego odziedziczyła po wuju koncesję na mały węglowy obszar w Vandame, gdzie dotąd istniały dwie niewielkie kopalnie Jean-Bart i Gaston-Marie. Ale znajdowały się obie w tak opłakanym stanie, posiadały tak nędzne urządzenia i maszyny, że eksploatacja ich ledwie się opłacała. Deneulin marzył o eksploatowaniu na wielką skalę Jean-Barta, sprawieniu maszyn i rozszerzeniu szachtu, a kopalnię Gaston-Marie chciał prowadzić w dotychczasowych rozmiarach. Był pewny, że pieniądze będą wpływać mu workami. Plan był dobry, ale właśnie kiedy włożył w instalację swój milion, nastąpił ten przeklęty kryzys. Zresztą był złym administratorem, za miękkie miał serce, nie chciał zbytnio gnębić robotników, toteż urzędnicy jego, poznawszy się na tym, okradali go w straszny sposób. Od śmierci żony piekło miał w domu. Dręczyły go córki, starsza codziennie wybierała się do teatru, a obrazy młodszej trzy razy już zostały przez dyrekcję Salonu… odrzucone. Żadna z nich zresztą nic sobie nie robiła z wiszącej nad głową ojca katastrofy, mogącej pogrążyć go w nędzy, jak gdyby miał się stać nagle cud, który uczyniłby z nich osoby zdolne do pracowania na życie.
– Widzisz, Leonie – mówił kuzyn – źleś zrobił, nie chcąc sprzedać razem ze mną. Teraz wszystko diabli biorą i gdzież twoje pieniądze? Gdybyś mi był zaufał, cuda bylibyśmy wspólnie zrobili z Vandame.
Pan Gregoire dokończył spokojnie swej filiżanki czekolady i odparł:
– Za nic w świecie! Wiesz przecież, że nie myślę spekulować. Żyję sobie spokojnie i ani mi się śni trapić się interesami. Co się tyczy Montsou, to choćby akcje spadały dalej, nigdy mi przecież nie zabraknie na rzeczy najkonieczniejsze. Nie trzeba być tak chciwym. Cóż u licha? Zobaczysz jeszcze, że pożałujesz, a wnuki Cecylki będą sobie spokojnie żyły dalej z Montsou jak my.
Deneulin słuchał uśmiechając się z zakłopotaniem.
– Więc nie uważałbyś za korzystne włożyć 100 tysięcy w moje przedsiębiorstwo? – spytał.
Ale widząc zaniepokojenie na twarzach Gregoire'ów pożałował pośpiechu i postanowił odsunąć pożyczkę na później, rezerwując ją sobie na ostateczną konieczność.
– O, mnie tego właściwie nie potrzeba! – dodał szybko. – Żartowałem tylko. To prawda, mój drogi, najszybciej tyje się dziś z pieniędzy, na które za nas inni pracują.
Rozmowa zeszła na inne tory. Cecylka poczęła znowu rozpytywać o kuzynki, których dziwactwa zajmowały ją, mimo że oburzała się na nie nieraz… Pani Gregoire przyrzekła, że w pierwszy pogodny dzień odwiedzi te kochane dziewczątka. Pan Gregoire nie odzywał się zatopiony w myślach, aż wreszcie powiedział głośno:
– Mój drogi, na twoim miejscu porzuciłbym upór i rozpocząłbym pertraktacje z Montsou. Oni mają wielką ochotę nabyć twe grunta, a ty w ten sposób odzyskałbyś pieniądze.
Miał na myśli spór dawny pomiędzy koncesjonariuszami Montsou i Vandame.
Pomimo niewielkiego znaczenia tej kopalni, potężną sąsiadkę gniewało to bardzo, że musi tolerować pośród swych obszarów rozciągających się na sześćdziesiąt siedem gmin wokoło tę małą jedną milę kwadratową, która była własnością cudzą. Długo usiłowano zniszczyć konkurentkę, nie przebierając w środkach, teraz poczęto intrygować wiedząc, że tam poczyna źle iść. Chciano ją tanio kupić. Wojna wrzała bez ustanku i zawieszenia broni. Każdy nowy chodnik zbliżał przeciwników o paręset metrów do siebie. Była to walka na śmierć i życie, mimo że stosunki wzajemne dyrektorów i urzędników pełne kurtuazji nie zdradzały tego.
Oczy Deneulina rozgorzały.
– Nigdy! – wykrzyknął. – Póki żyję, Montsou nie dostanie Vandame! Byłem we czwartek na obiedzie u Hennebeau i zauważyłem, jak koło mnie chodził. Już zeszłego roku w jesieni podczas rewizji administracyjnej skakali wszyscy ci wielcy panowie koło mnie. O, znam ja owych markizów, książąt, ministrów, generałów! To są rozbójnicy, którzy by radzi ściągnąć z człowieka ostatnią koszulę!
Nie przestawał na nich napadać! Zresztą i pan Gregoire nie stawał w obronie zarządu Montsou. Owych sześciu, ugodą z r. 1760 ustanowionych radców rządziło przedsiębiorstwem w sposób absolutny, w razie śmierci któregoś uzupełniając się w ten sposób, że dobierali sobie jednego spośród najbogatszych akcjonariuszów. Pan Gregoire, będący zwolennikiem tego, co wypada, miał przekonanie, że ci panowie zbyt nieraz daleko posuwają się w pogoni za zyskami i dają się porywać nieraz bezwzględności i brutalności.
Melania weszła, by zebrać naczynia. Psy znowu szczekać poczęły zapamiętale i Honorka skierowała się ku drzwiom, by zobaczyć, co się stało. Ale Cecylka, dusząc się z gorąca i zbyt obfitego posiłku, wstała, mówiąc:
– Nie, nie, nie chodź, to pewnie moja lekcja.
Deneulin powstał również. Spojrzał na dziewczynę wychodzącą właśnie i spytał ze śmiechem:
– I jakże stoi sprawa z małym Négrelem?
– O, to jeszcze bardzo niepewne! – odparła pani Gregoire. – To dopiero pomysł bliżej nieokreślony, musimy się zastanowić.
– Niewątpliwie – ciągnął dalej Deneulin z szelmowskim śmiechem. – Coś słyszałem, jakoby siostrzeniec i ciocia… byli ze sobą… hm! Co mnie jednak zastanawia to to, że właśnie pani Hennebeau rzuca się na szyję Cecylce.
Pan Gregoire przyjął to kwaśno. Taka dystyngowana dama… i do tego o czternaście lat starsza… nie, to niemożliwe. Zresztą nie znosi, by żartować sobie z tak poważnych rzeczy. Deneulin, śmiejąc się ciągle, uścisnął mu rękę i wyszedł.
– Nie, to nie to, com myślała! – odezwała się Cecylia wchodząc. – Przyszła stara kobieta z dziećmi, wiesz, mamo, żona górnika, którąśmy raz spotkały. Czy ma tu przyjść?
Państwo Gregoire'owie zawahali się. Czy bardzo brudna? Nie, nie była bardzo brudna i dzieci także nie, zresztą saboty zostawią w sieni. Pan i pani rozparli się już w fotelach dla trawienia, ruszać im się nie chciało i to przeważyło szalę:
– Wpuść ich tu, Honorciu.
Zjawiła się Maheude20 z dziećmi. Wszyscy troje zdrętwiali z zimna stanęli przy drzwiach i rozglądać się poczęli po pokoju, gdzie było tak pięknie, ciepło i gdzie tak pachniały brioszki.
17
W celu obliczenia udziałów poszczególnych wspólników wedle ówczesnej stopy monetarnej podzielono cały majątek na dwadzieścia cztery sous – dawny sou liczący 12 denarów. [przypis tłumacza]
18
hazardowny (daw.) – ryzykowny; hazardowy. [przypis edytorski]
19
Maheude (fr. daw.) – żona pana Maheu; dziś w jęz. fr. nazwiska żon i dzieci nie różnią się formą od nazwiska męża i ojca. [przypis edytorski]