Читать книгу Ostatnia rola Hattie - Mindy Mejia - Страница 6
HATTIE / Sobota, 22 marca 2008
ОглавлениеUcieczka z domu wcale nie była fajna.
Oto stałam dokładnie w tym miejscu, o którym tak wiele razy marzyłam podczas lekcji matematyki, czyli przed tablicą odlotów, i każdy szczegół wyglądał tak, jak to sobie wcześniej wyobrażałam. Ubrana byłam w strój podróżny: czarne legginsy, balerinki i za duży kremowy sweter, którego rękawy połykały mi dłonie, a szyja wydawała się jeszcze dłuższa i chudsza niż zazwyczaj. Miałam ze sobą śliczną skórzaną walizkę i wystarczająco pieniędzy w portfelu, żeby polecieć w dowolne miejsce, o jakim kiedykolwiek marzyłam. Mogłabym lecieć dokądkolwiek. Zrobić cokolwiek. Czemu więc czułam się jak w potrzasku?
Z domu wymknęłam się o trzeciej nad ranem, zostawiając na stole w kuchni kartkę, na której napisałam jedynie: „Wrócę później. Buziaki, Hattie”. Później, oczywiście, oznaczało każdy czas od teraz. Może dziesięć lat później. Nie wiedziałam tego. Może nigdy nie przestanę czuć bólu. Może nigdy nie odjadę wystarczająco daleko. Dopisek „Buziaki, Hattie” był lekką przesadą. Moja rodzina nie zostawiała sobie po domu czułych liścików, ale nawet jeśli rodzicom wyda się to podejrzane, w życiu nie przyjdzie im do głowy, że poleciałam na drugi koniec kraju.
Praktycznie słyszałam mamę: „To nie w stylu Hattie. Na litość boską, do ukończenia szkoły zostały niecałe dwa miesiące, no a w szkolnym przedstawieniu gra Lady Makbet. Wiem, jak bardzo jest tym podekscytowana”.
Odsunęłam myśli o mamie na bok i ponownie odczytałam listę miejsc odlotów, licząc, że odnajdę w sobie choć odrobinę euforii, którą spodziewałam się czuć w chwili, kiedy uda mi się wreszcie uciec z Pine Valley. Tylko raz miałam okazję lecieć samolotem. Postanowiliśmy wtedy odwiedzić krewnych w Phoenix. Pamiętałam, że przy moim fotelu było mnóstwo przycisków i światełek, a ubikacja wyglądała jak statek kosmiczny. Chciałam zamówić coś z wózka z przekąskami, ale mama miała w torebce owocowe żelki i to było wszystko, co mogłam zjeść, z wyjątkiem orzeszków ziemnych. Ich też zresztą nie dostałam. Greg wiedział, że nie lubię orzechów, i zjadł moją porcję. Jednak do końca lotu byłam wściekła, bo miałam pewność, że te orzeszki z samolotu by mi smakowały. Od tamtego czasu minęło osiem lat.
Dzisiaj miałam odbyć swój drugi lot – do drugiego życia.
I nie stałabym tutaj jak sparaliżowana, gdyby było wolne miejsce w samolocie udającym się na lotnisko La Guardia albo JFK. Taki był właśnie problem z impulsywnym podjęciem decyzji o ucieczce z domu dzień przed Wielkanocą. Na lotnisku miało się wrażenie, że to Czarny Piątek, a kolejka do odprawy sięgała barierek dla odprowadzających. Do Nowego Jorku mogłam lecieć nie wcześniej niż o szóstej rano w poniedziałek, a to zdecydowanie za późno. Musiałam opuścić ten stan dzisiaj.
Mogłabym lecieć do Chicago, ale to chyba zbyt blisko. No i to nadal Środkowy Zachód. Boże, dlaczego nie było żadnego wolnego miejsca na lot do Nowego Jorku? Wiedziałam dokładnie, do którego pociągu wsiądę na lotnisku, w jakim hostelu się zatrzymam, ile to będzie kosztować i w jaki sposób dostanę się do najbliższej stacji metra. Tyle godzin spędziłam w internecie, ucząc się na pamięć Nowego Jorku, aż w końcu miałam wrażenie, że już się tam przeprowadziłam. I tam właśnie miałam się udać, kiedy nad ranem wyszłam po cichu z domu. A teraz tkwiłam pod tablicą odlotów i szukałam jakiejś innej możliwości. Skoro nie mogłam lecieć bezpośrednio do Nowego Jorku, musiałam się przynajmniej do niego zbliżyć. O drugiej dwadzieścia odlatywał samolot do Bostonu. Jak daleko było stamtąd do Nowego Jorku?
Choć wiedziałam, że to niemądre, co i rusz zerkałam w stronę drzwi i obserwowałam, jak ludzie wlewają się do hali odlotów razem z górami bagaży, dzierżąc w dłoniach kluczyki, portfele i bilety. Nikt nie zamierzał mnie zatrzymać. Nikt nawet nie wiedział, że tu jestem. A gdyby nawet wiedziano, to czy ktoś by się tym rzeczywiście przejął? Oprócz moich rodziców nikt na tym świecie nie kochał mnie wystarczająco mocno, żeby wparować tutaj, wykrzykując moje imię i rozpaczliwie próbując mnie dogonić.
Walcząc ze łzami, podeszłam do stanowiska odpowiednich linii lotniczych. Od opalonej, przesadnie dziarskiej pani dowiedziałam się, że na lot do Bostonu zostało jedno wolne miejsce.
– Poproszę.
Bilet kosztował siedemset sześćdziesiąt dolarów i z wyjątkiem komputera jeszcze nigdy nie wydałam na nic tak dużo pieniędzy. Podałam kasjerce prawo jazdy i osiem banknotów studolarowych z tej koszmarnej koperty, od której wszystko się zaczęło. Zostały dwa banknoty. Wydawały się takie małe i osamotnione. Nie mogłam ich włożyć do portfela. Tam znajdowały się pieniądze, które zarobiłam własną pracą, i nie chciałam, aby choć przez chwilę stykały się z zawartością koperty. Zalała mnie kolejna fala rozpaczy i najwyraźniej nie usłyszałam tego, co powiedziała do mnie kobieta za kontuarem.
– Proszę pani? – Wychylała się w moją stronę, wyraźnie próbując zwrócić na siebie moją uwagę.
Obok niej stał teraz jakiś mężczyzna i oboje patrzyli na mnie jak w tym śnie, kiedy nauczyciel zadaje ci pytania, a ty nie miałeś pojęcia, że w ogóle była jakaś praca domowa.
– Dlaczego leci pani dzisiaj do Bostonu? – zapytał mężczyzna. Zerknął na moją niedużą walizkę.
– Na herbatkę bostońską1.
Uznałam swoją odpowiedź za dowcipną, ale żadne z nich się nie roześmiało.
– Ma pani jakiś drugi dowód tożsamości?
Pogrzebałam w torbie i wyjęłam z niej legitymację szkolną. Mężczyzna spojrzał najpierw na nią, a potem na komputer.
– Rodzice wiedzą, gdzie pani jest?
Wpadłam w lekką panikę, choć byłam przecież pełnoletnia. Do głowy przyszło mi kilka odpowiedzi. Mogłabym powiedzieć, że rodzice są już w Bostonie i tam na mnie czekają, a może tylko tato. On i mama są w separacji i w ostatniej chwili przysłał mi pieniądze, żebym spędziła z nim Wielkanoc. Albo mogłabym odegrać rolę sieroty. Powstrzymały mnie jednak łzy. Moje gardło dławiły teraz emocje i wiedziałam, że nie dam rady. Nie w sytuacji, kiedy oni nabrali już podejrzeń. Pozwoliłam więc, aby górę nade mną wzięły właśnie emocje.
– Proszę pilnować swoich spraw! – Oburzona klientka. Lotnisko wydawało się dobrym miejscem na odegranie takiej roli.
Ludzie w kolejce za mną przestali gderać, zaciekawieni przedstawieniem.
– Proszę posłuchać, panno Hoffman, istnieją pewne protokoły, których musimy przestrzegać w przypadku zapłaty gotówką za bilet na lot tego samego dnia, zwłaszcza bilet w jedną stronę. Będę musiał poprosić panią ze mną, żebyśmy mogli to wyjaśnić.
Nie ma mowy, żebym dała się zamknąć w jednym pomieszczeniu z funkcjonariuszem Bezpieczeństwa Krajowego, który zadzwoni do moich rodziców i przez którego ten dzień stanie się dziesięć tysięcy razy gorszy. A jeśli będzie w stanie namierzyć osobę, która wypłaciła z bankomatu pieniądze z koperty? Wyciągnęłam rękę i szybko zabrałam swoje banknoty i dokumenty.
– W takim razie wsadźcie sobie w tyłek swój bilet.
– Mam wezwać ochronę? – Kobieta, która w międzyczasie straciła całą swoją dziarskość, wzięła do ręki słuchawkę i nie czekając na odpowiedź, zaczęła wystukiwać numer.
– Proszę nie robić sobie kłopotu; wychodzę. Widzicie? – Zacisnęłam dłoń na pieniądzach i jej wierzchem otarłam oczy.
– Proszę się uspokoić, panno Hoffman, a my…
– Może wy się uspokoicie? – Weszłam mężczyźnie w słowo i spiorunowałam go wzrokiem. – Nie jestem terrorystką. Przykro mi, że nie chcecie moich ośmiuset dolarów za gówniany lot do Bostonu.
Ktoś z kolejki wydał jakiś wspierający mnie okrzyk, jednak większość osób jedynie się przyglądała, jak odchodzę razem z walizką, prawdopodobnie zastanawiając się, jakiego rodzaju bombę zamierzałam wnieść do samolotu. „Kto by pomyślał, Velma? – Porozumiewawcze spojrzenia. – W ogóle by się jej nie podejrzewało, no nie?”
Popędziłam na parking, a potem nie miałam pojęcia, w jaki sposób dostałam się do mojej furgonetki ani jak zapłaciłam za postój – wszystko stanowiło jedną zamazaną plamę. Serce waliło mi jak młotem. Co chwila się oglądałam, bojąc się paranoicznie, że goni mnie jakiś ochroniarz. A kiedy już wjechałam na autostradę, na dobre się rozpłakałam. Tak mi się trzęsły ręce, że o mały włos nie uderzyłam w minivana. Dopiero pół godziny później dotarło do mnie, że jadę z powrotem ku Pine Valley. Minneapolis zdążyło już zniknąć i wszędzie w zasięgu wzroku znajdowały się nieobsiane pola.
Tak właśnie się działo, kiedy człowiek pozwalał sobie na to, aby potrzebować drugiej osoby.
Tak właśnie się działo, kiedy człowiek się zakochiwał.
Gdy jesienią zaczęłam ostatni rok w szkole, byłam taka szczęśliwa. Czułam się wolna. Tamta Hattie gotowa była zmierzyć się ze światem i potrafiłaby zrobić dosłownie wszystko. A teraz byłam żałosnym, szlochającym zasmarkańcem. Stałam się dziewczyną, jakiej zawsze nie cierpiałam.
Nagle radio umilkło i światła na desce rozdzielczej zamigotały. Cholera. Ogarnęła mnie panika. Dostrzegając w oddali zjazd, skręciłam w żwirową drogę, która przecinała dwa pola, puściłam nogę z gazu i pozwoliłam, aby samochód w końcu się zatrzymał. Kiedy ustawiłam drążek skrzyni biegów w pozycji „park”, silnik zakaszlał, a chwilę później zgasł. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Nic. Utknęłam pośrodku pustkowia.
Położyłam się na siedzeniu i szlochałam w szorstki materiał tak długo, aż zebrało mi się na wymioty. Wytoczyłam się z auta i zwymiotowałam kawą i żółcią.
Pola smagał chłodny wiatr. Osuszył pot na moim czole i okazał się dobrym lekarstwem na mdłości. Na czworakach odeszłam od wymiocin i przysiadłam na skraju rowu. Ziemia była wilgotna i zimna.
Siedziałam tak i siedziałam, na tyle długo, że nie czułam już chłodu. Na tyle długo, że łzy przestały płynąć, a zamiast nich pojawiło się coś innego.
Byłam zupełnie sama, nie licząc przejeżdżających samochodów, i uświadomiłam sobie – po raz pierwszy, odkąd sięgałam pamięcią – że nie chciałam znajdować się w tej chwili nigdzie indziej. Nie chciałam siedzieć w zatłoczonym samolocie i lecieć do nieznanego miasta, w którym po wylądowaniu nie będę miała dokąd się udać. Nie chciałam znajdować się pośrodku sceny, gdy tymczasem widzowie obserwują każdy mój ruch. Nie chciałam leżeć sama w łóżku, podczas gdy mama szykuje kolację, na którą wcale nie mam ochoty. W otaczającej mnie ciemności odnajdywałam coś kojącego; puste pola wysadzane były nagimi drzewami i gdzieniegdzie tkwiły jeszcze resztki upartego śniegu.
Nikt nie wiedział, że tu jestem. Nagle ten fakt stał się dla mnie czymś cudownym. Mogłam powtarzać to przez całe życie wszystkim, których poznałam – „Nikt nie wie, że tu jestem” – a oni śmialiby się i przewracali oczami, i klepali mnie po plecach. Ale to była prawda. Przez całe życie odgrywałam różne role, wcielając się w osobę, którą chciano, abym była, skupiając się na otaczających mnie ludziach, a przy tym czułam się tak, jakbym siedziała w tym właśnie miejscu: skulona w samym środku martwej, bezkresnej prerii, zupełnie sama. Teraz wszystko nabrało sensu. Wszystko wskoczyło na swoje miejsce, tak jak w filmach, kiedy do bohaterki dociera, że kocha tego głupiego faceta albo że może spełnić swój amerykański, beznadziejny sen, i słychać coraz głośniejszą muzykę, a ona zdecydowanym krokiem wychodzi z jakiegoś pokoju. To było dokładnie coś takiego, tyle że bez tandetnej ścieżki dźwiękowej. Dalej siedziałam na skraju rowu w samym sercu pustkowia, ale we mnie wszystko się nagle zmieniło.
Ponownie usłyszałam głos mojej matki. Przypomniało mi się, co powiedziała wczoraj wieczorem, kiedy byłam zbyt pochłonięta wypłakiwaniem się w jej ramię, żeby słuchać czy zrozumieć.
„Zejdź ze sceny, skarbie. Nie możesz przez całe życie grać dla innych ludzi. Oni cię po prostu wykorzystają. Musisz poznać siebie i zrozumieć, czego chcesz. Nie zrobię tego za ciebie. Nikt nie zrobi”.
Wiedziałam dokładnie, kim jestem – być może po raz pierwszy w życiu – i czego dokładnie chcę i co muszę zrobić, żeby to zdobyć. To było niczym przebudzenie się ze snu, kiedy się myślało, że wszystko jest prawdą, a potem wracała świadomość otaczającego cię świata. Wstałam – gotowa, aby raz na zawsze porzucić tę żałosną płaczkę. Krzyżyk na drogę.
W walizce, na samej górze, leżała stara kamera Geralda. Wyjęłam ją i ustawiłam na pace samochodu, włączyłam przycisk nagrywania nowej taśmy i stanęłam przed obiektywem.
– No dobrze, cześć. – Wytarłam oczy i oddychałam głęboko przeponą, tak jak nauczył mnie Gerald. – To jestem ja. Nazywam się Henrietta Sue Hoffman.
A kiedy w końcu wyjadę z Pine Valley, gwarantuję, że nikt mnie nigdy nie zapomni.