Читать книгу Marsz w mrok - Miłosz Fryzeł - Страница 7

1

Оглавление

Jego modlitwy były wysłuchiwane tylko w trakcie polowania. Niewielu ludzi znało słowa, które powtarzał w myślach – większość z nich i tak była martwa. Z tego świata zabrały ich już czas lub jego ręka. Stąpając ostrożnie wrocławskimi ulicami, znalazł się na terenie, który znał od pierwszych miesięcy życia – gdyby odwrócił głowę na zachód, zobaczyłby dach bloku, w którym mieszkał z rodzicami, gdy jeszcze uczył się chodzić.

Nikt nie poznał go wtedy, nikt nie znał go dekady później. Być może na przestrzeni lat było kilku, którym wydawało się, że zrozumieli jego serce, ale przecież byli to ci sami, którzy poznali również jego modlitwę. Nie. Do tej pory nikt go nie znał. Dopiero mieli go poznać. Już za chwilę.

Czy znał samego siebie? Do pewnego stopnia. Wiedział, że jest gotowy, jednocześnie nie rozumiejąc, do jak wielu rzeczy może się posunąć. Ile znieść. Jak wiele nocy nie przespać, zanim w końcu opadnie z sił i powie: Dość.

Miał również świadomość, że koniec wcale nie jest blisko. W przeciwieństwie do jego zwierzyny. Ona czuła, że nadchodzi.

Przyśpieszyła kroku dwadzieścia metrów wcześniej, kiedy na nierównym chodniku pisnęła gumowa podeszwa jego buta.

To dobrze, że się wystraszyła – pomyślał. – Jej serce zaczęło bić szybciej. Szybciej się wykrwawi.

Jej niskie obcasy uderzały miarowo o szary granit chodnika oświetlony przez pomarańczowe światło latarni. Zacisnęła dłoń na ramiączku torebki, ale nie sięgnęła po telefon. Nie odwróciła się. Po prostu szła dalej wiedziona instynktem samozachowawczym, który sugerował jej, żeby oddaliła się od możliwego zagrożenia. Co innego mogła zrobić? Była ofiarą jak każda inna, bała się konfrontacji z tym, co mogłaby zobaczyć, gdyby się odwróciła.

Nie szedł za nią byle zagubiony pijaczek.

To nie pracownik stacji benzynowej wracał do domu po nocnej zmianie.

Ktoś ją śledził. Nie był w tym na tyle dobry, żeby go nie zauważyła, ale też nie tak kiepski, żeby spłoszyć ją od razu.

Kiedy skończyły się latarnie, wyszła poza ich blask – w mrok miasta, który nie dodał otuchy jeszcze żadnej żywej duszy. To było tylko sto, może sto pięćdziesiąt metrów pogrążonej w ciemności drogi wzdłuż niskiego bloku. Musiała jedynie dojść do końca ślepej dla samochodów uliczki, aby wyjść znów na bezpiecznie oświetloną ulicę. Była już prawie w domu. Kilka kroków po tym, jak zostawiła światło za plecami, straciła zimną krew i w końcu się odwróciła.

Nie zobaczyła nikogo. Jedynie pustą ulicę na kilka chwil przed świtem.

Ruszyła dalej lżejszym krokiem, a napięte jak struna mięśnie pleców rozluźniły się na moment i przestały miażdżyć jej kręgosłup.

A potem pojawił się on.

Był zaledwie zarysem postaci w mroku, oddalonym od niej o może dziesięć metrów. Szedł z naprzeciwka, trzymając ręce w kieszeni. Wąski chodnik zastawiony z prawej zaparkowanymi w poprzek samochodami i oddzielony od reszty świata niskim blokiem od lewej wydał się jej jeszcze węższy niż przed chwilą.

Czuła, jak krew uderza jej do głowy. Zarumieniła się, jej skronie pulsowały. Dłonie miała mokre, a podniebienie suche niczym papier ścierny, aż kleił się do niego język.

Nie widziała jego twarzy, dopóki nie znalazł się krok od niej, ale jego wygląd nie miał dla niej żadnego znaczenia. Minął ją jak wszyscy bezimienni przechodnie przed nim, z tą różnicą, że zostawił po sobie coś na zawsze. Wrażenie użądlenia tak bardzo przypominające muśnięcie apaszki tuż pod grdyką.

Złapała za mokrą szyję i zatrzymała się ostatni raz.

Marsz w mrok

Подняться наверх