Читать книгу Bakly - Miroslav Zamboch - Страница 5
Prolog
ОглавлениеHrabia Varatchi wlał resztkę zawartości karafki do kielicha wykonanego z jednej bryły doskonale przejrzystego kwarcu. Sprawiało mu przyjemność picie wina z naczynia pochodzącego z czasów wybiegających poza ludzką pamięć, z okresu sprzed Wielkiej Wojny. Kielich był ciężki, chłodny w dotyku. Nalany do niego trunek nabierał blasku i jakimś zaskakującym sposobem zachowywał idealną temperaturę. Varatchi był przekonany, że białe wino zawsze pozostawało w nim chłodniejsze niż czerwone. Choć oczywiście mogło mu się tak tylko wydawać. Porzucił jednak rozmyślania nad artefaktami i skupił się na tekście, który miał przed sobą.
Był to raport agenta z klanu Godetu, który śledził Janicka, przywódcę klanu Rumelkowego. Godzinę wcześniej hrabia studiował już analogiczne sprawozdanie, pochodzące od agenta z klanu Haeren. Wnioski w obu dokumentach były podobne, różniły się jedynie w interpretacji poczynań jego faworyta. I to właśnie tym różnicom przyglądał się teraz z uwagą, bo dawały mu one pośredni wgląd w ukryte zamiary przywódców klanów. Nie miał wątpliwości, że raporty te były przygotowane, a przynajmniej zredagowane przez nich osobiście.
Skupił się na chwilę na poprzedniej myśli. Czy rzeczywiście Janick był jego ulubieńcem? Właściwie chyba tak. Varatchi doceniał jego pragmatyczną bezwzględność w działaniu, ale przede wszystkim fakt, że Janick był od niego w pełni zależny, co było efektem zamierzonych i wyrafinowanych poczynań. Varatchi umyślnie izolował go od pozostałych czarodziejskich klanów, równocześnie wzbudzając w Janicku lęk i nieufność do nich. W ostatnich kilku latach czasy się rzeczywiście znacznie zmieniły i Varatchi już naprawdę mógł mówić o całych magicznych klanach na swoich usługach. Zakon pogromców magii i czarodziejów, przez wieki jedna z najpotężniejszych organizacji, powoli sypał się w gruzy. Faktycznej władzy nie miał już żadnej, pozostała jedynie formalna fasada.
Upił wina i odsunął od siebie stos papierów. Zamiary przywódców klanów to jedno, tym będzie się mógł zająć kiedy indziej. Na razie ich szpiedzy potwierdzili rzecz najważniejszą – że Janick gra z nim w otwarte karty. Informacje, których mu dostarczono, wyglądały na wiarygodne. W przyszłości będzie jednak musiał wybadać, czy też między agentami nie doszło do jakiegoś porozumienia za jego plecami.
Wiarygodność informacji to był klucz. Wyłącznie dzięki temu mógł nie tylko utrzymać swą obecną pozycję, ale też ciągle próbować wspiąć się wyżej.
Z kolei o tym, co zamierzał on, drugi najpotężniejszy człowiek świata, pojęcia nie miał nikt. No, może poza Janickiem.
Varatchi upił kolejny łyk i z niechęcią przyjrzał się swoim kościstym palcom i pokrytym plamami grzbietom dłoni. Jego postępujący wiek stawał się coraz bardziej widoczny. Zastanowił się chwilę nad tym, że im więcej człowiek skupia władzy, tym więcej ma problemów do rozwiązania.
Chwycił za sznur ukryty za długą, wąską kotarą zwisającą tuż przy ścianie. Odczekał, aż służący otworzy jedne drzwi, przejdzie przez sąsiednie pomieszczenie, otworzy kolejne i wkroczy do gabinetu. Varatchi był przekonany, że gdyby się skupił, przypomniałby sobie jego imię. Mężczyzna służył u niego już dość długo. Ostatnimi czasy zaczął trochę utykać na jedną nogę, ale to Varatchiemu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, czyniło starego jeszcze bardziej od niego zależnym. Wiekowy i nie w pełni sprawny, próżno szukałby innego zajęcia.
– Wprowadźcie wielkiego mistrza – nakazał hrabia.
Mężczyzna nic nie odpowiedział, obrócił się tylko na pięcie i poszurał z powrotem tam, skąd przyszedł.
Janick, wielki mistrz klanu Rumelkowego, pojawił się po krótkiej chwili z niewielkim plikiem papierów w dłoni.
– Cieszy mnie niezmiernie, panie, że mogłeś mnie przyjąć. – Zgiął się w sztywnym pokłonie.
Varatchi przez chwilę mu się przyglądał. Pomijając uszyte z lepszych materiałów ubranie i dobrej jakości buty na miękkiej podeszwie, umożliwiające bezgłośne przemieszczanie się po pałacowych posadzkach, nie zmienił się wcale. Varatchi ze zdziwieniem skonstatował, że Janick w ogóle nie nabrał ciała, a jego oczy gorzały gorączkowym, niezdrowym blaskiem. Wszyscy informatorzy potwierdzali jedno: Janick był bez wątpienia fanatykiem, motywowanym obsesją poznania magii i jej pełnego opanowania. I jak do tej pory dzielił się ze swoim mocodawcą wszystkimi informacjami bardzo sumiennie. Czego nie dało się powiedzieć o innych. Na ich nieszczęście.
– Chcieliście się ze mną zobaczyć – odparł Varatchi, nie wdając się w uprzejmości.
– To prawda, mój panie. Sądzę, że udało mi się wypełnić jedno z zadań, które mi powierzyliście.
To Varatchiego zaintrygowało. Nie zdarzało się często, aby którykolwiek z podwładnych nie tylko wypełnił jedno z jego skomplikowanych zadań, ale jeszcze na dodatek domagał się audiencji, aby osobiście przedstawić wyniki. Gestem zezwolił Janickowi wyprostować się i stanąć nieco wygodniej, ale krzesła mu nie zaproponował. Już sam fakt, że przyjmował go w swoim gabinecie, był wystarczająco nobilitujący. Od nadmiaru uprzejmości niejednemu się już w głowie poprzewracało.
– Zadanie? Czego dotyczyło?
– Starości.
Varatchi wciągnął powietrze, starając się z całych sił ukryć swoje podekscytowanie. Starzenie się było czymś, o czym rozmyślał niemal codziennie. Owszem, pochodził z rodu, w którym mężczyźni regularnie dożywali zaawansowanego wieku, i to w stosunkowo dobrym zdrowiu, jednak on sam czuł, że siły zaczynają go opuszczać. Tylko dzięki temu, że spędził pół wieku w świecie knowań i intryg, udało mu się teraz zachować idealnie kamienną twarz.
– Mówcie – przykazał.
– Moja analiza opiera się na studiach starych tekstów, z których większość musiałem przełożyć własnoręcznie – zaczął bez zbędnych wstępów Janick.
– A na ile ufacie swoim zdolnościom translatorskim? – wszedł mu w słowo Varatchi, obracając w palcach kielich. Na samo wino chwilowo stracił ochotę.
– W pełni, mój panie. Jednak muszę przyznać, że przekłady z języków martwych, zwłaszcza w obrębie magii, mogą być problematyczne. Mimo to jestem przekonany, iż ten tekst udało mi się przetłumaczyć dość dokładnie. Proces został opisany podobnie także w innych miejscach i wydaje się całkiem sensowny. Według mojej oceny – dodał ostrożnie po krótkim namyśle.
– I bylibyście gotowi wypróbować tę procedurę na sobie? – nieomal warknął Varatchi.
O tym, jak trudne bywają przekłady z języków martwych, sam wiedział więcej niż ktokolwiek inny, może z wyjątkiem Janicka, a problem starzenia się dotyczył go coraz bardziej natarczywie.
– Oczywiście, mój panie. Jednak jest ona tak kosztowna, iż obawiam się, że może być dostępna jedynie dla cesarza.
Uwagę o tym, że nie jest władcą imperium, Varatchi puścił mimo uszu. To właśnie poszukiwanie eliksiru nieśmiertelności (albo przynajmniej wydłużonego życia) doprowadziło do ochłodzenia stosunków między nim a jego szlachetnym kuzynem. Nieznacznego ochłodzenia, to prawda, niemniej Varatchi miał nadzieję przedłużyć swoje aktywne lata o dekady, może nawet wieki i ta perspektywa kładła się pewnym cieniem na ich relacjach. Gdyby plan się powiódł, Varatchi mógłby sam sięgnąć po cesarski tron i stać się władcą świata. Nad tym właśnie pracował. To był cel ostateczny. Myśl, że poświęciłby się tej idei, mając do dyspozycji najwyżej kolejne dziesięć czy dwadzieścia lat, była najzwyczajniej szalona. Potomków żadnych nie posiadał, praca na spuściznę rodu była bezcelowa. Staranie się o tron władcy świata miało sens jedynie wtedy, gdyby na długie lata zasiadł na nim on sam.
Varatchi w milczeniu sięgnął pod biurko, wyciągnął niewielką kuszę i załadował ją. Bez słowa podał broń Janickowi, który ostrożnie uniósł ją w oczekiwaniu. Varatchi na migi nakazał wielkiemu mistrzowi otworzyć drzwi i strzelić.
Janick skinął ze zrozumieniem i posłusznie przemieścił się we wskazanym kierunku. Varatchi obserwował go z zainteresowaniem. Przywódca klanu Rumelkowego działał spokojnie, bez zbędnego zastanowienia. Dostał rozkaz i go wykonywał.
Janick dotarł do drzwi, nacisnął klamkę i gwałtownym ruchem je otworzył. Uniósł rękę z kuszą i strzelił. Varatchi ze swojego miejsca nie widział wnętrza drugiego pomieszczenia, ale wydało mu się, że coś usłyszał. Nie był jednak pewien, słuch też mu już ostatnio szwankował. Tymczasem Janick zamknął drzwi, wrócił do biurka i ostrożnie położył na nim kuszę. Nabrał powietrza, jednak Varatchi nie zdołał się powstrzymać i odezwał się pierwszy:
– Był tam ktoś?
– Owszem – odparł Janick – ten sługa, który mnie tu wprowadził. Podsłuchiwał za drzwiami i nie zdążył umknąć na czas. Trafiłem go prosto w pierś. Jeśli źle zrozumiałem wasz rozkaz, panie, proszę o wybaczenie.
– Dobrze zrozumieliście – warknął rozdrażniony Varatchi.
Deleman. Nazywał się Deleman, przypomniał sobie nagle. Spędził w służbie ponad trzydzieści lat i Varatchi miał do niego zaufanie. Teraz okazało się, że był to błąd. Varatchi wiedział, dla kogo tamten szpiegował. W grę wchodził jedynie cesarz. Ktokolwiek inny już dawno wykorzystałby pozyskane informacje przeciwko Varatchiemu i szpieg zostałby zdemaskowany. Tymczasem, jeśli chodziło o dwie najpotężniejsze, a zarazem spokrewnione persony w cesarstwie, do niedawna ich interesy były zbieżne. Sprowadzały się głównie do budowania i umacniania imperium.
To się teraz zmieniło i jedyne, co wciąż chroniło Varatchiego przed odkryciem jego tajemnicy, to wrodzona i doprowadzona do doskonałości dziesięcioleciami doświadczeń ostrożność.
– Mówcie. Mówcie dalej o tym eliksirze nieśmiertelności – nakazał Janickowi.
– Niestety, panie, w dosłownym znaczeniu nie jest to eliksir nieśmiertelności. Chodzi raczej o... nazwijmy to, medykament, który organizm odmładza i konserwuje jego stan na okres stu, może nawet dwustu lat. Na tym możliwości preparatu się kończą.
Varatchi poczuł, że ma chęć zerwać się z krzesła i krzyczeć z radości. Odmłodzenie i dodatkowe dwieście lat życia? To o wiele więcej, niż miał nadzieję realnie uzyskać. Nie był głupcem, zdawał sobie sprawę z tego, że eliksir nieśmiertelności jest co najwyżej bajką.
– Mówcie dalej – przykazał.
Janick mówił rzeczowo i bez emocji, jego relacja roiła się od szczegółów, a nawet zapamiętanych cytatów. Trwało to na tyle długo, że Varatchi wreszcie mu przerwał i na chwilę się zamyślił.
– Jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, to musiałbym spłodzić kilkoro dzieci, tak? – upewnił się.
– Przynajmniej dwanaścioro – odparł Janick z kamienną twarzą. – Sześciu chłopców i sześć dziewczynek. Byłoby idealnie, gdybyście mogli tego, panie, dokonać z własnymi siostrami, ale jeśli jest to niemożliwe, da się obejść i bez tego.
Varatchi poczuł ogromną ulgę. Całe szczęście, że nie miał sióstr. Wyobraził sobie, że spanie z nimi stanowiłoby doświadczenie co najmniej... nieprzyjemne.
– A potem muszę je zjeść?
Ta myśl była już do tego stopnia odpychająca, że Varatchi ledwo zdołał powstrzymać grymas obrzydzenia. Janick z kolei wydawał się idealnie obojętny. Chociaż nie... Kiedy usłyszał pytanie, przez jego twarz przeleciał ledwo dostrzegalny wyraz rozdrażnienia. Jak u kogoś, kto musi po raz kolejny tłumaczyć tę samą rzecz.
– Oczywiście, że nie – uściślił natychmiast w odpowiedzi – nie całe. Tylko określone części ich ciał. Kawałeczki tylko. Szpik z długich kości, wybrane fragmenty mózgu, jajniki dziewcząt, jądra chłopców i parę innych gruczołów. Wszystko, rzecz jasna, ugotowane, przyprawione. Surowego nic nie trzeba spożywać. Z magicznego punktu widzenia to są składniki niezbędne do odmłodzenia.
– No to mi ulżyło – wymamrotał Varatchi bez humoru.
Przez następnych kilka minut hrabia dumał w milczeniu. Janicka to najwyraźniej nie speszyło. Stał cierpliwie, sam zamyślony, i oczekiwał na decyzję swego pana.
– Nie ma mowy – oświadczył wreszcie Varatchi.
Janick spojrzał na niego pytająco.
– Ale czemu, Ekscelencjo? Dysponuję wiarygodnymi źródłami, które podają, że w przeszłości się to parokrotnie powiodło. Mam na to konkretne dokumenty.
Varatchi przyjrzał się swemu podwładnemu z zaciekawieniem. Próbował odgadnąć, co siedzi mu w głowie. Najwyraźniej Janick nie dostrzegał, że przedstawiony plan mógłby się komuś wydać makabryczny czy odstręczający.
Sama wizja konsumpcji nowo narodzonych dzieci może nie odrzucała Varatchiego aż tak bardzo, ale martwiły go pewne kwestie praktyczne.
– Tego by się po prostu nie dało ukryć. Zaraz by się rozeszło, że pożeram dzieci, stałbym się w oczach ludzi monstrum, wspólnym wrogiem, przeciwko któremu natychmiast by się skrzyknęli – wyjaśnił po chwili.
Chciał, aby Janick wyczytał między wierszami, że musi wrócić do poszukiwań, że sposób, który przedstawił, nie wchodzi w rachubę. Varatchi zdążył już to przemyśleć i był absolutnie przekonany, że czegoś takiego zwyczajnie nie zdołałby utrzymać w tajemnicy. Cały proceder wydawał się tak zwyrodniały, a przy tym wymagał zaangażowania tylu dodatkowych osób, że ktoś prędzej czy później zacząłby mówić.
Janick wydawał się zastanawiać nad wątpliwościami hrabiego.
– Dałoby się to wszystko zataić, gdybyśmy – przez chwilę szukał odpowiedniego sformułowania – gdybyśmy potraktowali użyty personel jako jednorazowy.
Varatchi w duchu musiał przyznać, że jego podwładny jest jeszcze bardziej pragmatyczny i bezwzględny niż on sam. Dawało to wystarczający powód do tego, aby się go obawiać, ale też i do tego, aby go maksymalnie wykorzystać.
– Nie, nie ma takiej możliwości – osądził w końcu. – Znajdźcie jakiś inny sposób. Najlepiej taki, żebym nie musiał jeść żadnych bachorów.
– Czyli... problemem jest spożywanie? – chciał się upewnić Janick.
– Owszem – potwierdził Varatchi.
Zabijanie, jak by na to nie patrzeć, problemu nie stanowiło. Do tego wszyscy przywykli.
– W takim razie, mój panie, z mojej strony to już będzie wszystko.
Varatchi odprawił go machnięciem ręki.
– I zawołajcie kogoś, niech uprzątną starego Delemana. Tego zdrajcę, którego ustrzeliliście – dodał, widząc, że Janick nie rozumie, o kim mowa.
– Oczywiście, panie. – Janick skłonił się i bez dalszej zwłoki oddalił.
Varatchi pochylił się w swoim fotelu. Spłodzić dzieci... Pokręcił głową. Uświadomił sobie nagle, że chwilowo zabrakło mu sługi, więc sam niechętnie wstał, wziął ze stolika butelkę z winem i napełnił kielich.
Nawet gdyby zmienił zdanie i zdecydował się skorzystać z tego ohydnego sposobu, spłodzenie dziecka i tak pozostawałoby problemem. Spróbował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni gościł w swym łożu kobietę. Przed siedemnastoma laty spędził wprawdzie noc z hrabianką Diseler, ale szło wtedy bardziej o stosunki towarzysko-polityczne niż o jakiekolwiek personalne zaangażowanie. A tak dla przyjemności... Już nawet nie pamiętał. Pewnie musiałby najpierw poeksperymentować. I może znaleźć sobie jakiegoś specjalistę od afrodyzjaków. Innego niż Janick, ma się rozumieć. Wolał nie zdawać się tak całkowicie na łaskę i niełaskę jednego człowieka. Ani ujawniać przed nim wszystkich sekretów.