Читать книгу Balerina. Życie w tańcu - Misty Copeland - Страница 5
ОглавлениеRozdział 1
Od kiedy skończyłam dwa lata, żyłam w bezustannym ruchu. Właśnie wtedy mama spakowała mnie, moją siostrę oraz braci i opuściliśmy ojca.
Byłam wówczas najmłodsza z rodzeństwa; miałam usta i nos ojca, ale przez wiele lat nawet nie będę tego wiedzieć. Nie mam wspomnień z nim związanych, żadnego jego zdjęcia, a ponownie go zobaczę, kiedy skończę dwadzieścia dwa lata i będę podróżować po świecie z American Ballet Theatre, a Doug Copeland stanie się panem w średnim wieku z siwiejącymi skroniami.
Urodziłam się w Kansas City w stanie Missouri, jako druga córka z czworga dzieci mojej mamy. Dwóch mężów później było nas już sześcioro. Kiedy mama zmieniła nasze życie, wsiadając do autobusu jadącego na zachód, rodzina zaczęła żyć w rytmie, który naznaczy dzieciństwo moje i rodzeństwa: pakowanie, przepychanki, wyjazd – niekiedy ratujący życie.
Nie pamiętam samej podróży, ale trwała dwa dni. W końcu zatrzymaliśmy się w Bellflower, robotniczym przedmieściu Los Angeles. Zaczęliśmy wszystko od nowa i w krótkim czasie – zbyt krótkim, jak się potem okazało – mieliśmy nowy, wygodny i ciepły dom oraz nowego tatusia.
Miał na imię Harold. Był przyjacielem mamy z dzieciństwa, powitał nas na dworcu i nieco ponad rok później został jej trzecim mężem. Pracował jako szef sprzedaży na kolei Santa Fe, ale charakterem zupełnie nie pasował do sztywnego tytułu. Wyglądał jak bejsbolista Darryl Strawberry, zaliczający wszystkie bazy i zdobywający punkty: wysoki, muskularny, czarnoskóry. Przez najbliższe trzy lata, dopóki nie urodziła się moja siostra Lindsey, byłam beniaminkiem rodziny... Harold podrzucał mnie silnymi ramionami – a byłam drobna jak na swój wiek – i łaskotał tak długo, aż płakałam ze śmiechu.
W moich najwcześniejszych wspomnieniach nie widzę mamy, lecz właśnie jego. Jako dzieci wiecznie wpadaliśmy do domu i wypadaliśmy na dwór, a jeśli nasz dom niekiedy przypominał cyrk, to Harold był bardziej szefem widowiska niż ojcem usiłującym nad nami zapanować. Taki wesołek o zaraźliwym śmiechu. Kiedy mama chciała, by nas zdyscyplinował, potrafił wszystko zamienić w zabawę: „Nie dam wam klapsa, ale krzyczcie, jakbym dał” – szeptał, zaganiając nas do sypialni i zamykając drzwi. Potem wielką dłonią uderzał w łóżko. – „Nie, tatusiu, nie!” – darliśmy się, tłumiąc chichot i odstawiając przedstawienie godne Oscara.
Mama, zadowolona, siedziała w salonie, nie zdając sobie z tego sprawy.
Chociaż rodzina była tak liczna, Harold znajdował czas dla każdego z nas i sprawiał, że czuliśmy się wyjątkowi. Ja tak bardzo lubiłam pestki słonecznika, że reszta rodzeństwa przezywała mnie „ptaszek”. Moje upodobanie wzięło się chyba z tego, że kiedy byliśmy sami, siadywałam z Haroldem na kanapie i opychaliśmy się pestkami, gryząc ich słone skorupki. Mama tego nie znosiła, bo ziarenka wpadały między poduszki i robił się bałagan. Jednak wspomnienia tych popołudni zachowuję w najmilszej pamięci.
My, dzieci, widzieliśmy takie właśnie oblicze Harolda: pogodnego, kojąco wpływającego na nas taty. Jednak za fasadą śmiechu i zabawy mama zauważała coś zupełnie innego. Harold był alkoholikiem. Do nas docierały jedynie przebłyski, dostrzegane kątem oka, na przykład puszka piwa wiecznie obecna na nocnym stoliku przy łóżku rodziców. Później odkryłam, że to, co dla nas niewidoczne, dla mamy było jasne.
Gdy miałam osiem czy dziewięć lat i mieliśmy kolejny nowy dom i nowego tatę, mama opowiedziała nam, że z powodu alkoholu Harold nie zawsze zdawał sobie sprawę z tego, co robi, i to ją przerażało.
Kiedy kończyłam podstawówkę, Lindsey, biologiczna córka Harolda, często – kilka razy w tygodniu – u niego zostawała, a ja z nią. Moją najlepszą przyjaciółką była wtedy Jackie Phillips. Byłyśmy nierozłączne. Uważałam, że jest śliczna: szczupła, o ciemnobrązowej karnacji, wyższa ode mnie. Większość czasu spędzałyśmy razem.
Jackie mieszkała blisko szkoły, tuż za rogiem, i mama nie miała nic przeciwko temu, żebym u niej czekała, aż Harold po mnie przyjedzie. Pewnego wieczoru świetnie się bawiłyśmy, słuchając nowego albumu TLC CrazySexyCool i odrabiając lekcje. Zadzwonił telefon, mama Jackie odebrała i zawołała, że to do mnie. Dzwoniła Lindsey.
– Tata jest pijany – mówiła przez łzy. – Powiedziałam mu, że nie powinien prowadzić. Możesz jakoś inaczej dojechać?
Odłożyłam słuchawkę. Rozbolał mnie brzuch, nie wiedziałam, czy mam powiedzieć mamie Jackie, o co chodzi, czy zadzwonić do mojej mamy,
Wróciłam do pokoju przyjaciółki. Czas leciał, a ja myślałam, co robić. Rozległ się dzwonek do drzwi. W progu stała Lindsey. Harold czekał w aucie. Chyba wiedział, że nie powinien pokazywać się pani Phillips w takim stanie. Kiedy wsiadłam do samochodu, śmierdziało w nim papierosami i piwem. Harold włożył kluczyk do stacyjki, wcisnął pedał gazu i pognaliśmy przez most Long Beach. Serce mi waliło, kiedy przejeżdżaliśmy przez światła. Lindsey i ja mocno trzymałyśmy się za ręce, kuląc się na tylnym siedzeniu. Po raz pierwszy pojęłyśmy, o czym tak często mówiła mama. Samochód z wielką prędkością przejeżdżał z pasa na pas, zbliżając się do barierek mostu zawieszonego kilkadziesiąt metrów nad oceanem. Bałyśmy się o życie. Jednak obraz ciepłego i miłego Harolda tak mocno tkwił w duszy Lindsey i mojej, że starałyśmy się mu nie okazywać, że wiemy, iż jest pijany, ani że zmieniłyśmy zdanie na jego temat.
Kiedy kolejny raz Lindsey zadzwoniła z informacją, że Harold jest pijany, poprosiłam, by przekazała mu słuchawkę i oświadczyłam, że przenocuję u Jackie i żeby po mnie nie przyjeżdżał. Jednak nie umniejszyło to mojej miłości do niego. Pozostanie jednym z moich najlepszych wspomnień z dzieciństwa: tatusiem, który w sobotę rano robił nam gofry i podawał je na plastikowych tackach, a my w piżamach oglądałyśmy kreskówki. Pamiętam, jak siedział przy mnie w łazience, kiedy miałam cztery lata, trzymał mnie za rękę, kiedy płakałam, skręcając się z bólu brzucha. Wspomnienia związane z Haroldem nigdy nie są zamglone, zawsze czyste i jasne. A on od piętnastu lat nie pije.
Jednak pięć lat po tym, jak zjawiliśmy się w mieszkaniu Harolda, mama znów zdecydowała, że nadszedł czas, by spakować się i ruszyć w drogę. Zapięła Lindsey w foteliku, a my wcisnęliśmy się do jej błękitnego mercedesa kombi, starając się znaleźć najlepsze miejsce. Kiedy ruszaliśmy Bóg wie dokąd, obyło się bez płaczu i krzyków. Byliśmy zbyt skołowani, żeby się śmiać, i zbyt przestraszeni, by się bawić.
Wyjeżdżaliśmy jak zawsze: w dramatycznych okolicznościach, w pośpiechu i bałaganie.
Nasza szczupła, ponętna, opanowana rodzicielka długo wyglądała bardziej na starszą siostrę niż matkę szóstki dzieci. W Kansas City występowała jako czirliderka tylko przez jeden sezon, ale na całe życie zachowała energię i żywotność, pomagając dzieciom, nie przestając się uśmiechać mimo zbyt licznych nieudanych małżeństw i niekiedy depczących nam po piętach wierzycieli.
Do dzisiaj usiłuję zrozumieć mamę, pojąć, co ją ukształtowało i przede wszystkim rozgryźć motywy wyborów, jakich dokonywała. Nie mówiła dużo o własnym dzieciństwie, ale z tego, co słyszałam, było pełne bólu. Jej matka była Włoszką, ojciec – ciemnoskórym Amerykaninem, ale nigdy nie poznała rodziców. Oddali ją do adopcji, nie wyjaśnili czemu, ale jestem pewna, że w czasach, gdy za małżeństwo z osobą o innym kolorze skóry groziło więzienie, po prostu zadbali o własną przyszłość i uznali, że wychowanie dziecka ich przerasta.
Mamę zaadoptowało starsze małżeństwo Afroamerykanów, pracownica opieki społecznej z mężem, ale oboje zmarli, kiedy była mała. Od tej pory była przerzucana od jednych krewnych do drugich, właściwie wychowując się sama.
Po rozstaniu z Haroldem mogłam zacząć mierzyć czas wiecznie zmieniającymi się kochankami mamy i zależnością od nich. Jednak zrozumiałam to dopiero, kiedy dorosłam. Gdy opuszczaliśmy Harolda, miałam siedem lat i nie wiedziałam, co przyniesie życie. Pojechaliśmy do San Pedro, portowej osady w pobliżu Los Angeles, i tam będziemy zawsze wracać, po każdorazowym pakowaniu i wyjeździe, a we wspomnieniach wszyscy będziemy nazywać to miejsce domem.
Nawet nie wiem, czy Harold był świadom, że żona z dziećmi go zostawiają. Jednak nasz kolejny ojczym wiedział, że już jesteśmy w drodze. Robert, który wkrótce miał zostać czwartym mężem mamy, był zupełnym przeciwieństwem jej trzeciego małżonka: pulchny, dobrze prosperujący radiolog, podobnie jak moja w połowie włoska, a w połowie czarna matka, miał mieszaną krew – jego przodkowie pochodzili z Hawajów, Korei, Filipin, Portugalii i Japonii.
Sto lat wcześniej rybacy z Japonii, podobnie jak ci z Chorwacji, Grecji i Włoch, przemierzali wody w okolicach San Pedro, poszukując sardynek oraz tuńczyków, i sprawili, że port rybacki Los Angeles w latach dwudziestych XX wieku stał się największy w kraju. Rybołówstwo to była ciężka harówka. Kiedy dorastałam, słyszałam też opowieści o tragarzach i robotnikach zabitych w dokach. Praca zapewniała jednak dobre zarobki i wielu miejscowych mężczyzn – ojców, braci i wujków moich kolegów ze szkoły – odpowiedziało na zew morza.
Nasze życie w San Pedro również było naznaczone przez morze i to tak bardzo, że nawet nie pamiętam, kiedy nauczyłam się pływać: wiem jedynie, że od pierwszych dni bez wysiłku śmigałam po wodzie. Kiedy byłam nastolatką, ubranie miałam przesiąknięte zapachem drewna z ognisk, które rozpalaliśmy na plaży. W szkole organizowano nam wycieczki do latarni w Angel’s Gate, zbudowanej w 1913 roku i nadal wskazującej drogę do portu.
Gdy trzeba poprowadzić statek do portu, syrena mgłowa przecina ciszę dwoma sygnałami, nadawanymi co trzydzieści sekund. Kiedy byliśmy dziećmi, dźwięk ten przerywał nam grę w gumę, zakłócał lekcje modlitwy. Jednak rozlegał się tak często, że w końcu przestaliśmy go słyszeć: brzmiał gdzieś tam, w tle, jak bicie serca. Byliśmy częścią Los Angeles, ale tak oddaloną od Hollywood, migotliwego serca miasta, jak to tylko możliwe. Gdyby nie palmy, San Pedro wyglądałoby jak Mayberry, fikcyjne prowincjonalne miasto z czarno-białego telewizora. Całe pokolenia rodziły się tu i umierały, nie chcąc wyrywać korzeni, zapuszczonych przez dziadków w piaszczystym podłożu. Nie było wieżowców. Centrum miasta przypominało ożywioną starą pocztówkę z gazowymi latarniami i sklepami w wiktoriańskim stylu. W San Pedro liczyło się to, co proste i znajome. Większość moich starych sąsiadów nie pamięta nawet, że zdobyłam nagrodę, która zmieniła moje życie: za rolę Kitri w Don Kichocie, którą zatańczyłam w Centrum Muzycznym w Los Angeles, w Dorothy Chandler Pavilion, chociaż „Daily Breeze” zamieścił moje zdjęcie na pierwszej stronie. Za to wszyscy ciągle mówią o konkursie talentów w szkole podstawowej Point Fermin, gdzie byłam ubrana w białą suknię ślubną, a chudy Aaron z mojej klasy na kolanach śpiewał mi serenadę. W San Pedro wspomina się takie rzeczy: Aarona, który niemiłosiernie fałszował, moją sukienkę z falbanami i wzruszającą pieśń miłosną.
Po drodze do domu Roberta musieliśmy pokonać tyle wzniesień i zakrętów, że wydawało się nam, iż wjedziemy do samego Oceanu Spokojnego, ale nagle samochód szczęśliwie skręcił i pokonał kolejny zjazd. Dom był parterowy, w stylu śródziemnomorskim, z dużym podjazdem.
Był to doskonały dom w doskonałym osiedlu i wydawał się wstępem do doskonałego życia. Z ganku można było nawet dostrzec wyspę Catalina, wyłaniającą się z porannej mgły niczym zjawa. Jednak to, co wydaje się doskonałe, często okazuje się złudzeniem, jak tancerka z naciągniętym ścięgnem stawu skokowego, która nosi na twarzy uśmiech zamiast grymasu bólu, kiedy mimo cierpienia delikatnie jak motyl ląduje na deskach sceny.
Jako dzieciaki nie zwracaliśmy szczególnej uwagi na otaczające nas piękno. Byliśmy zbyt zajęci, starając się zrozumieć, dlaczego tu przyjechaliśmy, co poszło nie tak, a przede wszystkim czy jeszcze kiedyś zobaczymy Harolda. Jednak teraz naszym domem miało być to miejsce i szybko weszliśmy w rytm nowego życia.
Po raz pierwszy mieliśmy obowiązki: wynoszenie śmieci, zmywanie naczyń, zamiatanie okruchów z podłogi po śniadaniu. Skończyło się jedzenie na kanapie z talerzem na kolanach. Do posiłków zasiadaliśmy w jadalni, przy stole: rano, w południe i wieczorem.
To było w porządku. My, Copelandowie, przypominaliśmy wędrowne plemię: twardzi, dziko broniący własnej grupy i szybko przystosowujący się do otoczenia. Byliśmy bardzo zżyci i trzymaliśmy się razem. A ponieważ było nas tak dużo, sami robiliśmy sobie przyjęcia i organizowaliśmy zabawy – nieważne, gdzie i w jakim otoczeniu wylądowaliśmy ani jakie obowiązywały tam zasady.
Kiedy wprowadziliśmy się do Roberta, Erica, moja starsza siostra, miała dwanaście lat. Była najbardziej podobna do mamy – pełna życia i otwarta. Codziennie odprowadzała nasze stadko do szkoły, usiłowała zapanować nad moimi bujnymi włosami, ściągając je ciasno w koński ogon lub prostując podczas suszenia po kąpieli.
Doug junior, nasz najstarszy brat, miał lat jedenaście i był nie tylko imiennikiem, ale – jak mieliśmy się kiedyś przekonać – także i żywym odbiciem naszego ojca. Bardzo inteligentny i żądny wiedzy, zwijał się w fotelu i czytał słownik, tak jak inni chłopcy w jego wieku czytają komiksy.
Jak wielu Afroamerykanów, mieliśmy rozmaitych przodków. Była włoska babcia ze strony mamy, a ojciec był synem Niemki i ciemnoskórego Amerykanina. Jednak Doug junior chciał być czarny.
Pewnego dnia, kiedy byłam w trzeciej klasie, wróciłam do domu, a Doug siedział na ganku. Marszczył brwi i bawił się czymś małym i białym, co trzymał w dłoniach.
– Co robisz? – zapytałam.
– Czytam o naszych dziejach – o niewolnictwie – i chcę się dowiedzieć, jak się czuli nasi przodkowie, więc skubię bawełnę.
W odróżnieniu od piasku czy muszelek, surową bawełnę niełatwo było znaleźć w San Pedro. Jakimś cudem jemu to się udało i wydłubywał ziarenka z białych pęczków. To był cały Doug: dokładny, skupiony, świadomy i ciekawy.
Następny w kolejce był nasz brat Chris, którego zdolności adwokackie – zostanie prawnikiem – przejawiały się w tym, że kłócił się o wszystko i z największym przekonaniem. Jeśli nie miał racji, lepiej było mu tego nie mówić. Był nieustraszony, uprawiał rozmaite sporty: grał w tenisa, w koszykówkę, w piłkę nożną. Energia go rozsadzała do tego stopnia, że niekiedy po prostu biegał dookoła domu, dosłownie obijając się o ściany.
Nasza siostrzyczka Lindsey, która wybiegała sobie stypendium na kalifornijskim uniwersytecie stanowym w Chico, była córką mamy i Harolda. Miała promienny uśmiech i wielkie poczucie humoru, jak jej ojciec. A nasz najmłodszy braciszek Cameron, który urodził się ze związku mamy z Robertem, głośno szedł przez życie, grając w T-ball, ale prawdziwe powołanie odkrył, gdy usiadł przy fortepianie.
A w środku byłam ja, spokojna, zamknięta w sobie i szczęśliwa, gdy ginęłam wśród naszego hałaśliwego stadka.
Byłam nerwowym dzieckiem. Nieśmiałość, połączona z nieustannym dążeniem do perfekcji, bardzo utrudniała mi życie.
Chyba przyszłam na świat ze skłonnością do zamartwiania się. Nie było dnia, bym nie odczuwała niepokoju, zwłaszcza w szkole, a strach towarzyszył mi od wstania z łóżka: drżałam, że spóźnię się na lekcje, a gdy po południu wracałam do domu, po prostu denerwowałam się życiem i kropka. Czułam się dziwacznie, jakbym nigdzie nie pasowała, i trwałam w ciągłej obawie, że rozczaruję mamę, nauczycieli czy samą siebie.
Nie znaczy to, że mama narzekała, ale trzeba było zasłużyć sobie na pochwały z jej strony, a ja ogromnie ich pragnęłam. Przy tylu siostrach i braciach trudno było przyciągnąć jej uwagę, a mój głos, stłumiony przez wielką nieśmiałość, z trudem przebijał się przez gwar głosów rodzeństwa.
Usiłowałam być doskonała także w szkole. Sama myśl o spóźnieniu się przyprawiała mnie o bicie serca. Przez całe lato poprzedzające rozpoczęcie roku szkolnego w szkole w Dana, gdzie już chodzili Erica, Doug i Chris, bezustannie przypominałam mamie, że musimy iść do szkoły, bym mogła zapamiętać wszystkie korytarze i zakręty: którymi schodami idzie się na matematykę, a gdzie jest klasa angielskiego. Przerażała mnie myśl, że zabłądzę i będę musiała przejść przed całym morzem wpatrzonych we mnie twarzy, bo dotrę na lekcję po dzwonku.
Mama nie chciała się zgodzić na wakacyjną wizytę w szkole. Zawsze usiłowała mnie uspokajać. Jednak w szkole średniej, kiedy już sama mogłam decydować, nikt nie mógł mnie powstrzymać przed odwiedzinami w budynku szkolnym, tak na próbę, ani odwieść od stosowania innych strategii pozwalających nabrać pewności, że się nie spóźnię. Do ostatniej klasy zjawiałam się w szkole godzinę wcześniej, siadałam przed szafką w szatni i uczyłam się aż do rozpoczęcia pierwszej lekcji. Nigdy się nie spóźniłam, ani razu.
Pamiętam, jak pierwszy raz stanęłam na scenie. Miałam pięć lat, ale w odróżnieniu od późniejszych występów najbardziej wryło mi się w pamięć nie to, że czułam się pewnie przed widzami ani nie gromkie oklaski, lecz reakcja mamy po przedstawieniu.
Mieszkaliśmy jeszcze w Bellflower, z Haroldem, a mama zaprowadziła Chrisa, Ericę i mnie do szkoły podstawowej imienia Thomasa Jeffersona na konkurs talentów.
Sama przygotowała nam stroje, ćwiczyliśmy całymi tygodniami, kręcąc biodrami i udając, że śpiewamy Please Mister Postman. Szybko złapałam rytm i bardzo mi się to podobało, więc każdego dnia biegłam po szkole do domu na próby w salonie. Najbardziej mnie cieszyło, że mama była taka podekscytowana, zwłaszcza kiedy szykowała nas do występu.
Oh, yes, wait a minute, Mister Postman.
Przedstawienie się zaczęło. Erica i ja włączyłyśmy piosenkę Marvelettes, a siedmioletni Chris, w granatowych krótkich spodenkach i białej koszuli, miał przewieszoną skórzaną torbę listonosza i rzucał listy publiczności.
Zrobiliśmy wielkie wrażenie, zwłaszcza na mamie.
– Byliście wspaniali! – wybuchnęła entuzjazmem, robiąc nam zdjęcia i promieniejąc, gdy widzowie podchodzili do niej, gratulując naszego występu. – Macie wrodzony talent! Misty, scena jest twoim żywiołem!
Zostałam zauważona. Mimo że dzieliłam chwałę z Ericą i Chrisem, nareszcie poczułam, że wyróżniam się z tłumu małych Copelandów, że uwaga mamy była skupiona tylko na mnie.
Zdarzało się to rzadko, na przykład wtedy, gdy dostałam dobry stopień albo wybrano mnie na dyżurną w szkole średniej Dana. Mama przynosiła mi torebki nasion słonecznika, papeterię ze słonecznikami albo mdląco słodkie perfumy dla dzieci, które nazywały się – jakżeby inaczej – „Słonecznik”. Z radością przyjmowałam nagrody, starając się jak najdłużej skupiać maminą uwagę.
Nie czułam się szczególnie mocna z żadnego przedmiotu. Pracowałam więc wyjątkowo ciężko, ucząc się równań, zaimków i dat bitew z wojny domowej, dopóki nie wykułam wszystkiego na mur. Bez trudu zdawałam wszystkie egzaminy, ale dopiero, kiedy jako nastolatka odkryłam balet, doceniłam, jakim darem była dobra pamięć wzrokowa: widziałam ruch i od razu potrafiłam go powtórzyć.
Moim pierwszym wzorem poruszania się wcale nie była baletnica, lecz gimnastyczka, Nadia Comaneci. Nie było mnie jeszcze na świecie, gdy w 1976 roku Comaneci przeszła do historii igrzysk olimpijskich jako pierwsza kobieta, która uzyskała dziesięć punktów w gimnastyce, zdobywając złoty medal za siłę, elegancję na równoważni i drążkach. Odkryłam ją, kiedy miałam siedem lat i obejrzałam film o niej w telewizji Lifetime. Zachwycona, nagrałam program na magnetowidzie i siedząc na podłodze, oglądałam go w nieskończoność. Ogarnęła mnie obsesja na punkcie gimnastyki, śledziłam wszystkie zawody i pokazy, jakie tylko mogłam znaleźć. Jednak od początku bardziej pociągały mnie ćwiczenia na parkiecie, a nie akrobacje w powietrzu: prawdopodobnie dlatego – teraz to rozumiem – że były najbliższe baletowi klasycznemu i tańcowi.
Zaczęłam sama trenować gimnastykę, a moje ciało już wiedziało to, czego jeszcze nie zrozumiał umysł: ruch w określonym rytmie przychodził mi tak samo naturalnie, jak oddychanie. W naszym nowym domu, u Roberta, mieliśmy ogromny teren przed domem i za nim, więc rozciągałam się na trawie, na bosaka, ucząc się wykonywać przewroty w tył i gwiazdy oraz stać na rękach. Już umiałam robić szpagat, choć nikt nigdy mnie tego nie uczył. Nogi same wiedziały, co robić. Stojąc na głowie, utrzymywałam równowagę z taką samą łatwością, jak inni to robią, chodząc. Nie zastanawiałam się, czemu potrafię od razu wykonywać ruchy, które inni ćwiczą miesiącami, ani czemu moje ręce i nogi są tak elastyczne jak gumowa taśma. Tak po prostu było, a ja to po prostu wiedziałam.
Po szkole i w weekendy ćwiczyłam godzinami. Kiedy kończyłam, wyginałam plecy, wyrzucałam ramiona w powietrze i pławiłam się w okrzykach aplauzu, którego nie słyszał nikt poza mną. Jak Nadia.
W końcu zrozumiałam, że tak naprawdę to nie chcę zostać gimnastyczką. Pociągały mnie ćwiczenia na parkiecie, a nie wszystkie te koziołki i wymyki. Jednak uświadomiłam sobie potęgę ruchu i po raz pierwszy poczułam jego medytacyjny czar. W nim znalazłam drogę ucieczki.
Mniej więcej wtedy zaczęły mnie męczyć migreny. Mama powiedziała, że miała tak samo, kiedy była w moim wieku. Dolegliwość znajdowała więc podłoże w genach, ale sądzę, że obezwładniający ból, wymioty i zamglone widzenie były następstwem stresu. Byłam jednym wielkim strachem. Zdarzało się, że wcześniej wychodziłam ze szkoły, bo czułam się tak chora, że nie mogłam ani się uczyć, ani bawić, i padałam na łóżko od razu po przyjściu do domu, zasypiając w ubraniu. Światło wzmagało cierpienie, więc musiałam leżeć w zaciemnionym pokoju. Kiedy Robert wracał z pracy, budził mnie i pomagał mi przebrać się w piżamę. Przez te wszystkie lata przyzwyczaiłam się do bólu, ale nie stał się przez to lżejszy.
W domu nigdy nie było chwili spokoju. Na każdym krześle ktoś się rozwalał, w każdym kącie piętrzyły się zabawki i książki. Rano budziliśmy się w potopie dźwięków, dzieci krzyczały, muzyka wyła, telewizor ryczał na całego. Telewizor stał się domowym ołtarzykiem, bo oglądaliśmy w nim sport. Nieważne, jaki sport, jakie rozgrywki ani jaka drużyna: Chicago Bulls czy San Francisco 49; każdy miał swojego faworyta – to znaczy każdy z wyjątkiem mnie. Ale Kansas City Chiefs należeli do nas wszystkich. Zanim mama zaczęła rodzić dzieci, była ich czirliderką, więc mogła liczyć na darmowe bilety, by oglądać ich w akcji. W weekendy i poniedziałkowe wieczory w zasypywanym popcornem domu wszystko się trzęsło, a rodzina – beze mnie – gromadziła się w salonie i rykiem komentowała każdy zdobyty metr boiska i udane wypuszczenie piłki. Mamę i rodzeństwo to pasjonowało. Ja chowałam się w sypialni, włączałam piosenki Mariah Carey i tworzyłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to się nazywa choreografia.
Wymagało to mocniejszego wyginania bioder i wykręcania głowy niż cokolwiek innego. Naśladując tańce, które widziałam w muzycznych klipach bezustannie pokazywanych w telewizji, odstawiałam pantomimę i udawałam, że śpiewam.
I’ve been thinking about you – śpiewała Mariah. A ja przykładałam czubki palców do skroni, a potem wyciągałam ręce w stronę wyimaginowanego kochanka, poruszając biodrami i ramionami w rytm muzyki.
Potem nuciła, że się zakochuje, a ja trzepotałam ramionami i opadałam na podłogę.
Nie był to George Balanchine, ale mogłam sobie wyobrazić, że reżyseruję wideo dla MTV.
Czasem do zabawy wciągałam Lindsey, by zobaczyć, jak moje pomysły realizuje cudze ciało. Powiedzieć, że podchodziła do tego niechętnie, to za mało – chyba jako jedyna z nas nie odziedziczyła poczucia rytmu. Bezlitośnie drażniliśmy się z nią, pytając, czy aby bocian nie podrzucił jej do niewłaściwej rodziny albo czy nie jest białą dziewczynką ukrywającą się w kakaowej skórze.
– Lindsey, zatańcz to dla mnie – błagałam.
– Nieeeee chceeeee – wyła, zalewając się łzami.
– Poproszę, żeby Chris i Doug odczepili się od telewizora i dali ci pooglądać Jak dwie krople czekolady – kusiłam.
To zwykle wystarczało. Lindsey uwielbiała Tię i Tamerę Mowry. Ale grymasiła przy każdym kroku. Chociaż odkryłam taniec, kiedy mieszkaliśmy z Robertem, prawdziwą rolę jego domu jako mego sanktuarium miałam dostrzec dopiero później. Prowadziliśmy nieuporządkowane życie. Mieliśmy domy i okresy stabilności, gdy mama miała męża, oraz małe zagracone mieszkania w przerwach między ojczymami.
Ooh, child, things are gonna get easier,
Ooh, child, things are gonna get brighter.
Dumnie przechadzałam się wokół maminego łóżka, słuchając Tupaca i mając nadzieję, że przyznam mu rację.
„Bam” – rozkładałam dłonie przed twarzą i wykręcałam biodra w lewo, kiwając się w rytm piosenki Salt’n’Pepa Whatta Man.
„Pop” – wyrzucałam głowę w prawo, falując ramionami, kiedy Craig Mack śpiewał mi Flava in Ya Ear.
Ciąg dalszy w wersji pełnej