Читать книгу Kanadiana - Monika Grzelak - Страница 6
Wstęp Wstęp
ОглавлениеWszystko rozpoczęło się dzień po moich dwudziestych szóstych urodzinach. Od jakiegoś czasu rozważałam zakup pierwszego mieszkania, ale po kilku spotkaniach z doradcami finansowymi i przejrzeniu ofert kredytów bankowych doszłam do wniosku, że nie jestem jeszcze gotowa, by podpisać pakt z diabłem na kolejnych trzydzieści lat. Stwierdziłam, że skoro nie chcę wchodzić w dorosły etap życia, to może warto zrobić coś zupełnie innego. I tak wpadłam na pomysł, że wyjadę, zrobię sobie roczną przerwę, po angielsku gap year, która od zawsze chodziła mi po głowie. Czułam, że to ostatnia chwila na taką decyzję. Na razie byłam singielką bez zobowiązań, ale powoli pięłam się po szczeblach kariery. Żeby przypadkiem się nie rozmyślić, szybko zabrałam się do działania.
Nie miałam pojęcia, dokąd chcę jechać, wiedziałam jednak, że jeżeli już skakać, to na głęboką wodę. Nie brałam więc pod uwagę krajów europejskich. Zależało mi na dwóch rzeczach – chciałam wyjechać legalnie, tak by móc pracować za granicą, i trafić do kraju anglojęzycznego, by podszkolić język. Na moim radarze pojawiły się Kanada i Australia. Oba kraje wydawały się na tyle odległe, że były warte porzucenia wszystkiego i ruszenia w drogę. Bez problemu znalazłam na ich oficjalnych stronach informacje zachęcające do osiedlenia się i podjęcia pracy. Na kanadyjskich i australijskich witrynach dotyczących imigracji widziałam zdjęcia uśmiechniętych ludzi z całego świata, którzy wyglądali na naprawdę szczęśliwych. Nie zdziwiło mnie to, wiedziałam przecież, że oba państwa są w czołówce krajów na świecie, jeżeli chodzi o jakość i standard życia.
Chińska dzielnica w Toronto.
Wszystko wyglądało optymistycznie do momentu, w którym zaczęłam zgłębiać temat. Okazało się, że owszem, Kanada i Australia są otwarte na nowo przybyłych, ale tak naprawdę większość organizowanych przez nie działań koncentruje się na stałej emigracji, przyciągnięciu do siebie ludzi wykonujących określone zawody, którzy wypełnią braki na tamtejszych rynkach pracy. Wszystko to wiązało się z koniecznością poniesienia przez migrantów dużych nakładów finansowych i diametralną zmianą dotychczasowego życia. „To nie dla mnie”, pomyślałam. Chciałam, żeby mój roczny wyjazd był przygodą, po której zakończeniu wrócę do Polski z bagażem nowych doświadczeń.
Żeby się nie wycofać, o planach wyjazdowych poinformowałam rodziców, którzy początkowo byli zaskoczeni, ale w zasadzie zareagowali entuzjastycznie. Dało mi to jeszcze większą energię do działania. Moim pierwszym wyborem była Australia. Słońce, niekończące się plaże, ciepły klimat bardziej działały na wyobraźnię niż kanadyjska zima. Rozpoczęłam poszukiwania, jednak gdy okazało się, że Australia nie oferuje nic oprócz stałej imigracji i wiz studenckich, ukierunkowałam je na Kanadę. Dowiedziałam się, że niebawem w ambasadzie w Warszawie ma się odbyć spotkanie informacyjne dla tych, którzy chcą zamieszkać w Kraju Klonowego Liścia. W październikowe popołudnie wybrałam się więc na ulicę Piękną. Kiedy zbliżałam się do głównej bramy placówki, przetarłam oczy ze zdumienia. Zobaczyłam kilkadziesiąt osób stojących w długiej kolejce. Grzecznie ustawiłam się na końcu i… czekałam tak jakieś dwie godziny. Gdy miałam już dość i zamierzałam wrócić do domu, nagle coś się ruszyło i zaczęto nas wpuszczać do środka. Przed wejściem każdego legitymowano, a torebki i plecaki sprawdzano wykrywaczem metali. Po przejściu przez stanowisko ochrony skierowano nas do pomieszczenia z mnóstwem krzeseł i dużą kanadyjską flagą. Miła kobieta w średnim wieku zaczęła opowiadać o zawiłym procesie emigracyjnym. Wyjaśniała, jakie warunki trzeba spełniać, ile mieć lat i pieniędzy na koncie, żeby móc zamieszkać w Kanadzie. Po piętnastu minutach wiedziałam, że nie tego szukam. Nie chciałam opuszczać Polski, zamykać za sobą wszystkich drzwi i przenosić całego życia do Kanady. Pragnęłam przeżyć przygodę, liznąć życia za granicą i wrócić do domu. Postanowiłam jednak dotrwać do końca spotkania, bo przyszedł czas na pytania. Pracownica ambasady cierpliwie odpowiadała tym, którzy zamierzali diametralnie zmienić swoją przyszłość i wyjechać na stałe. Zaskoczyła mnie ich determinacja. Ja byłam na zupełnie innym etapie w życiu.
Z ambasady wychodziłam z mieszanymi uczuciami. Byłam nieco rozczarowana, bo to, co zaproponowała mi Kanada, nie było tym, czego szukałam, ale dzięki spotkaniu uświadomiłam sobie, czego chcę, a co zupełnie mnie nie interesuje.
Przy ostatnich drzwiach, niemal przed samym wyjściem z budynku, zobaczyłam plakat z młodymi uśmiechniętymi ludźmi. Wyglądało to jak reklama wakacji w Kanadzie. Zatrzymałam się zaciekawiona i przeczytałam: „International Experience Canada”. Gdy wróciłam do domu, znalazłam w sieci informacje o tym programie. I okazało się, że to właśnie coś dla mnie! Roczny wyjazd do Kanady, podczas którego można legalnie pracować. Program dopiero się rozkręcał i był to jego drugi sezon. W ciągu tygodnia skompletowałam wymagane papiery, wpłaciłam 250 dolarów wpisowego i osobiście zaniosłam wszystko do ambasady. Po trzech tygodniach, w listopadzie, dostałam pozwolenie na roczny wyjazd do Kanady, który miał mi dać możliwość pracy i życia w tym kraju. Skakałam ze szczęścia, ale jednocześnie poczułam strach. Pozwolenie było ważne przez rok.
Choć niewiele wiedziałam o Kanadzie, jednego byłam pewna: nie pojadę tam w zimie. Kilka dni przed końcem 2010 roku kupiłam bilet na maj. Uznałam, że wiosna to dobry moment na zmiany. Miałam niecałe sześć miesięcy, żeby przygotować się do wyjazdu. Wystarczająco dużo, aby pozamykać swoje sprawy w Polsce, a jednocześnie za mało, żeby zdążyć się rozmyślić. I tak ruszył projekt „Kanada”, który całkowicie zmienił moje życie.
Natura, och natura. Majestatyczne Góry Skaliste.
Zaraz po zakupie biletu rzuciłam się w wir przygotowań, planowania i dowiadywania się jak najwięcej o kraju, który przez rok miał być moim domem. Zaczęłam oglądać filmy kanadyjskiego reżysera i aktora Xaviera Dolana, pokazujące życie młodych ludzi z perspektywy francuskojęzycznego i dosyć europejskiego Montrealu w prowincji Quebec. Patrząc na Wyśnione miłości czy Zabiłem swoją matkę, bardziej niż kiedykolwiek przyglądałam się miejscom, które stały się tłem opowiedzianych tam historii. Próbowałam poczuć się ich częścią. Przez to zbudowałam sobie w głowie bardzo europejski obraz Kanady. Czytałam też książki Arkadego Fiedlera, który zachwycał się kanadyjską majestatyczną naturą podczas pierwszej wizyty w tym kraju, w latach trzydziestych XX wieku. Jego mistyczne opisy przyrody sprawiły, że zaczęłam myśleć o Kanadzie jako o idyllicznym miejscu. Słuchałam kanadyjskiej muzyki. Nie, nie Celine Dion czy Garou, których wszyscy kojarzą z tym państwem. Przeszukałam internet i wpadłam na zespoły i piosenkarzy, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, np. Tegan i Sarę – siostry z Calgary czy Feist z Nowej Szkocji. Skontaktowałam się też z kuzynką, która mieszkała w Edmonton w Albercie. Wyprowadziła się tam ponad dwadzieścia lat wcześniej, gdy ja miałam zaledwie pięć lat, i od tamtej pory się nie widziałyśmy. Wyjazd do Kanady był więc dla mnie także okazją do odświeżenia kontaktów. Zadzwoniłam do kuzynki i poprosiłam, by opowiedziała mi o miejscu, w którym żyje. Zaprosiła mnie do siebie i obiecała pomóc na początku mojej przygody z tym krajem. I tak obraz Kanady zbudowałam sobie na podstawie czterech źródeł: filmów, książek, muzyki i opisów kuzynki, a każde z nich pokazywało ten kraj nieco inaczej. O tej różnorodności miałam się niedługo przekonać na własnej skórze.
Toronto jest najbardziej wielokulturowym miastem na świecie. Okolice Kensington Market.
Przed wyjazdem musiałam zamknąć wiele spraw w Warszawie, w której mieszkałam, odkąd skończyłam 20 lat. Uznałam, że to idealny moment, żeby spojrzeć uważniej na siedem lat życia „słoika”, z każdym rokiem zbierającego więcej rzeczy, które jakimś cudem nadal mieściły się w wynajmowanej kawalerce na Mokotowie. Wiedziałam, że nie zabiorę wszystkiego ze sobą, dlatego zaczęłam wyprzedawać oraz rozdawać ubrania i książki. Wszystko, co nie znalazło nowych właścicieli albo miało mi się jeszcze przydać po powrocie do Polski, zawiozłam do domu rodzinnego w Wałbrzychu. Tych kilka kartonów nadal czeka na mnie w piwnicy rodziców…
O swoich planach poinformowałam również szefową, by ta miała czas znaleźć kogoś na moje miejsce. Pracowałam w tak zwanym Mordorze, zagłębiu korporacji w okolicach ulicy Domaniewskiej w Warszawie. Byłam accountem w jednej z sieciowych agencji reklamowych. W ostatnim dniu pracy, kiedy przyszedł moment pożegnania, szefowa, moja imienniczka, rzuciła do mnie: „Moniko, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy, daj mi znać. Znam kogoś w oddziale naszej agencji w Toronto, nazywa się John i jest tam dyrektorem, zawsze mogę mu wysłać twoje CV i cię zarekomendować”. Byłam wdzięczna za te słowa, choć nie sądziłam, żebym miała skorzystać z tej propozycji. Jechałam przecież do Edmonton, oddalonego od Toronto o trzy tysiące kilometrów…