Читать книгу Kanadiana - Monika Grzelak - Страница 8
ОглавлениеOne way ticket
Wylądowałam na lotnisku w Edmonton w prowincji Alberta, gdzie pod dachem mojej kuzynki Beaty planowałam rozpocząć kanadyjską przygodę. Bardzo szybko dowiedziałam się jednak, że plany to jedno, a życie – drugie.
Po drodze do Edmonton postanowiłam zahaczyć o Jamajkę i złapać nieco karaibskiego słońca. Perspektywa wyjazdu do Kanady sprawiła, że zaczęłam myśleć o tym roku jak o wielkiej przygodzie i zdecydowałam się nie tracić ani jednej cennej chwili. Tygodniowy przystanek na Jamajce miał być odpoczynkiem przed wielką kanadyjską niewiadomą. W walizce miałam rzeczy na nadchodzący rok. Letnie, jesienne i zimowe. Kilka książek i album ze zdjęciami pełen wspomnień z ostatnich 27 lat. Mój dobytek na kółkach był tak wypchany, że wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować, a ja nie byłam w stanie go udźwignąć, bo ważył 32 kilogramy, a nie przepisowe 23. Tydzień na Jamajce bardziej przypominał siedzenie na szpilkach niż wakacje. W głowie zaczęłam tworzyć scenariusze kanadyjskiego rozdziału, wprost nie mogłam się doczekać, aż wreszcie się tam znajdę. Po tygodniu na słonecznej wyspie kolejny raz chwyciłam moją monstrualną walizkę i ruszyłam na lotnisko w Montego Bay, skąd miałam lot do Toronto z szybką przesiadką do Edmonton.
Podczas odprawy bagażowej na dusznym i wilgotnym lotnisku w Montego Bay zaczęły się pierwsze problemy. Zapytano mnie, kiedy wylatuję z Kanady i czy mam bilet powrotny. Byłam szczęśliwą posiadaczką biletu w jedną stronę, ponieważ nie miałam pojęcia, kiedy dokładnie wrócę do Polski. Brałam pod uwagę, że za granicą może mi się nie spodobać i spakuję się wcześniej niż po roku. Drżącym głosem odpowiedziałam, że uczestniczę w programie Working Holiday, co sprawiło, że oczy kobiety, która mnie odprawiała, zrobiły się jeszcze większe. Kazała mi czekać i zniknęła na dłuższą chwilę. Wydawało mi się, że minęła cała wieczność, zanim wróciła i kazała mi iść za sobą. Zaprowadziła mnie do pomieszczenia, w którym stało biurko z telefonem. Wskazała palcem słuchawkę. Podniosłam ją, a po drugiej stronie usłyszałam męski głos. Stres sprawił, że zupełnie nie pamiętam, kim była osoba, z którą rozmawiałam. Mówiła płynnym angielskim, bez akcentu. Zostałam zasypana gradem pytań o to, dlaczego jadę do Kanady, dokąd dokładnie i na jak długo, dlaczego nie mam biletu powrotnego, czy posiadam karty kredytowe, a jeśli tak, to ile, i czy mam prawo jazdy. Całej rozmowie przysłuchiwał się inny mężczyzna, który był ubrany w mundur i stał już w pomieszczeniu, kiedy weszłam. Byłam sparaliżowana strachem. Nie miałam pojęcia, czym to wszystko się skończy i czy uda mi się wylecieć z Jamajki. Po przesłuchaniu przekazałam aparat mundurowemu. Przez kilka sekund nic nie mówił, tylko kiwał głową, podziękował i się rozłączył. Kazał mi iść za sobą. Labiryntem korytarzy zaprowadził mnie do stanowiska odprawy i kilka minut później trzymałam w drżącej ręce bilet do Kanady.
Chińska dzielnica w Toronto.
Po czterech godzinach lotu wylądowałam w deszczowym Toronto. Po raz pierwszy moja noga stanęła na kanadyjskiej ziemi. Zmęczona, ale z uśmiechem na twarzy ruszyłam przed siebie. Miałam dziewięćdziesiąt minut na odebranie i ponowne nadanie bagażu oraz otrzymanie dokumentu poświadczającego roczne pozwolenie na pracę. Bałam się, że nie zdążę na samolot do Edmonton, postanowiłam jednak nie martwić się tym na zapas. Stres pomieszany z podekscytowaniem sprawił, że czułam się, jakbym przed momentem wypiła trzy mocne kawy. Odebranie i nadanie bagażu poszło dużo sprawniej, niż się spodziewałam. Została mi jedynie rozmowa z celnikiem, od którego zależało, czy zaproszenie z programu International Experience Canada zamieni się w pozwolenie na pracę. Zaledwie po kilku pytaniach o to, do jakiego miasta lecę i czy mam pieniądze na początek życia w Kanadzie, w moim paszporcie znalazła się pieczątka i przyczepiona do niej kartka potwierdzająca roczne pozwolenie na pracę i pobyt w ramach programu. Podając mi paszport, celnik z lekko wymuszonym uśmiechem na twarzy powiedział: Welcome to Canada. Jego słowa dodały mi skrzydeł. Uradowana ruszyłam w kierunku bramki, skąd pół godziny później miałam odlecieć do Edmonton.
Samolot z Toronto startował w deszczu, a za oknami widziałam coraz mniejsze budynki i drzewa, które z każdym metrem bardziej przypominały modele do składania. Przeszło mi przez głowę, że chciałabym kiedyś zobaczyć Toronto, a nie tylko przemknąć jak błyskawica przez miejscowe lotnisko. Nie spodziewałam się jednak, że nastąpi to aż tak szybko.
Po kolejnych czterech godzinach lotu, gdy zbliżaliśmy się do Edmonton, zaczęłam szukać świateł miasta. Nagle zobaczyłam jasną łunę, która miała się stać moim nowym domem. Kiedy koła samolotu dotknęły ziemi, kolejny raz poczułam podekscytowanie. Teraz moja przygoda stała się jeszcze bardziej realna. Wylądowałam gdzieś na środku Kanady, sama, z głową pełną marzeń i sercem pełnym ekscytacji i niepokoju przed nieznanym. Szybko odebrałam bagaż, bo niewielkie edmontońskie lotnisko okazało się prawie puste. Usiadłam na ławce i czekałam na Beatę, której nie widziałam ponad dwadzieścia lat. Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie nam się spotkać po tak długim czasie i to po drugiej stronie oceanu. Kiedy się zobaczyłyśmy, miałam dziwne poczucie, jakbym spotkała osobę, którą znam, i jednocześnie kogoś, kto jest mi zupełnie obcy.
Wyjechałyśmy z lotniska. Pomimo zmęczenia byłam pobudzona, a wszystkie moje zmysły zaczęły chłonąć nowe miejsce. Szerokie ulice, niemal dwa razy szersze od europejskich, wielkie samochody i płaski teren, tak płaski i otwarty, że powoli zaczęłam sobie uświadamiać, co to jest kanadyjska przestrzeń. Okazało się też, że wiosna – zawsze tak przeze mnie wyczekiwana – przychodzi do Polski znacznie szybciej niż do Kanady, a przynajmniej do Edmonton, gdzie drzewa nie miały ani jednego liścia, a trawa wyglądała, jakby zima odeszła zaledwie kilka dni wcześniej. I jak się później okazało, tak właśnie było.
Dodatkowe trzy tysiące
Moja zaplanowana na rok przygoda w Edmonton trwała niecałe trzy tygodnie. Po dziesięciu dniach spędzonych w stolicy Alberty – prowincji, która jest dwa razy większa od Polski, słynie z wydobycia ropy naftowej, kanadyjskich kowbojów, najniższych podatków w Kanadzie, majestatycznych Gór Skalistych i lazurowych jezior – postanowiłam przenieść się do Toronto. Po szybkim rekonesansie poczułam po prostu, że Edmonton to nie jest miejsce, dla którego zrezygnowałam z pracy w agencji reklamowej, pożegnałam bliskie osoby i opuściłam bezpieczną przystań.
Dla osoby, która przyjechała z Europy i nigdy wcześniej nie była w Ameryce Północnej, wiele rzeczy okazało się zaskakujących. Przede wszystkim odległości i słabo rozwinięta komunikacja miejska. Oznaczało to, że aby normalnie funkcjonować w Edmonton, musiałabym kupić samochód i zrobić kanadyjskie prawo jazdy. Wyjazd traktowałam jako okazję do zebrania nowych doświadczeń – nie chciałam żyć na stałe w tym kraju, a więc także inwestować pieniędzy i energii w coś, czego za kilkanaście miesięcy nie będę już potrzebować. Pomyślałam również, że w Toronto będzie mi łatwiej znaleźć pracę. Skoro kilkanaście dni wcześniej przeprowadziłam się prawie dziesięć tysięcy kilometrów od Polski, to dodatkowe trzy nie zrobią różnicy. Była to jedna z tych decyzji, które nie mają logicznego wytłumaczenia, ale co do których ma się pewność, że są dobre.
Moje edmontońskie początki dały mi jednak lekki przedsmak kanadyjskiej rzeczywistości. Pierwsze, co postanowiłam załatwić zaraz po przylocie, to uzyskanie numeru SIN (Social Insurance Number), czyli numeru ubezpieczenia, który potwierdza, że mogę legalnie pracować w Kanadzie, oraz kanadyjskiego numeru telefonu, bez którego nie mogłam zacząć poszukiwań pracy. Zdobycie numeru SIN okazało się bułką z masłem. W jednej z placówek Service Canada po 15 minutach oczekiwania i przekręceniu mojego nazwiska z Grzelak na Grezlak stałam się szczęśliwą posiadaczką numeru, dzięki któremu kanadyjski rynek pracy stanął przede mną otworem.
Okolice ulicy Queen West w Toronto – jednej z najbardziej hipsterskich dzielnic w mieście.
Drugim celem był kanadyjski numer telefonu. Potrzebowałam jedynie karty SIM, ponieważ mój polski telefon działał tutaj bez zarzutu. Przygodę z telefonią komórkową w Kanadzie rozpoczęłam dosyć pechowo. Za radą kuzynki wybrałam operatora o wdzięcznej nazwie Solo. Umowę podpisałam na rok z możliwością rozwiązania w każdym momencie. Wybrałam podstawowy pakiet, w którym za 36 dolarów miesięcznie miałam 150 SMS-ów do wszystkich krajów, bezpłatne rozmowy w Kanadzie pomiędzy 19.00 a 6.00 – nie oszukujmy się, nikogo wtedy nie znałam, więc i tak z tego nie korzystałam – oraz darmową godzinę rozmów w dowolnym czasie. Był to rok 2011. Po wysłaniu pierwszych SMS-ów do znajomych w Polsce, informujących o nowym numerze, podłączyłam się do wi-fi i zaczęłam ściągać podcasty. Kiedy obudziłam się rano, moje konto było zablokowane. Po przylocie do Kanady nie wyłączyłam 3G, choć więc korzystałam z wi-fi, transfer danych był przyspieszany przez 3G. Teoretycznie w umowie było zastrzeżenie, że konto zostanie zablokowane, gdy przekroczę limit 75 dolarów na telefony, SMS-y i internet. Ja w ciągu dwóch godzin ściągnęłam dane za… 350 dolarów. Zrobiłam się biała jak ściana. Zadzwoniłam na infolinię i próbowałam wyjaśnić, co się stało. Okazało się, że podcasty były ściągane tak szybko, że system operatora tego nie wychwycił. Tak przynajmniej brzmiało ich wyjaśnienie… Na szczęście po kilkunastu rozmowach i stresujących wyjaśnieniach zgodzili się, bym zapłaciła 100 dolarów. Kamień spadł mi z serca.
Toronto, ulica Queen West w okolicach znanego hotelu The Drake.
Albertę opuściłam po trzech tygodniach i przeniosłam się do Ontario, co oznaczało kolejną zmianę numeru telefonu. Gdybym tego nie zrobiła, to wszystkie rozmowy i SMS-y byłyby rozliczane jako długodystansowe, czyli znacznie droższe. W tamtym czasie w całej Kanadzie płaciło się także za rozmowy przychodzące, co oznacza, że gdy ktoś do mnie dzwonił, ponosiłam część kosztów. Najczęściej było tak w najtańszych pakietach. I choć dziewięć lat później kanadyjska telefonia poszła do przodu i teraz nie ma już takich opłat, Kanada nadal zajmuje jedno z pierwszych miejsc wśród krajów rozwiniętych, jeżeli chodzi o najdroższy dostęp do tych usług. Za podstawowy pakiet trzeba zapłacić około 30–40 dolarów miesięcznie, podczas gdy w Europie jakieś 17–20.
Po przeprowadzce do Toronto zdecydowałam się na podpisanie umowy z firmą Bell, która wraz z Rogersem i Telusem rządzi kanadyjskim rynkiem telefonii komórkowej. To było z mojej strony bardziej pójście na łatwiznę niż świadomy wybór, ponieważ Bell jest również właścicielem Solo. Zapłaciłam zaległe 100 dolarów, oddałam numer z Alberty i otrzymałam świeżutki numer z Ontario. Pakiet, który wybrałam, był trochę lepszy niż poprzedni. Mogłam SMS-ować, ile chciałam, z ludźmi z całego świata, dzwonić za darmo w Kanadzie między 19.00 a 6.00 oraz godzinę w ciągu dnia. Tutaj jednak też nie ominęły mnie problemy. Na szczęście nie były aż tak kosztowne jak poprzednio. Przygody z telefonią komórkową nauczyły mnie ostrożności i pokazały, że kanadyjska rzeczywistość jest zupełnie inna, więc nie ma co jej mierzyć polską miarą.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej