Читать книгу Pożegnanie z Anglią - Monika Richardson - Страница 6

Оглавление

Rozdział I.

Angielskie fascynacje


Rozdział I.

Język angielski jako przepustka do wspaniałego świata / „Wichrowe wzgórza” i inne pierwsze lektury / wyższość kultury anglosaskiej / liberalny, otwarty Londyn / pierwsze obserwacje różnic cywilizacyjnych między Polską a Anglią

Skąd u ciebie fascynacja językiem angielskim i kulturą anglosaską?

Moja mama chciała, żebym uczyła się języka angielskiego. Do szkoły podstawowej poszłam w ’78 roku, nie bardzo jeszcze było widać sens nauki obcych języków, szczególnie zachodnich, ale mama miała tę dalekowzroczność, która kazała jej stawiać na kulturę anglosaską. Mój tato mówił dobrze po angielsku, zaraz po rozwodzie z mamą wyjechał do Libii, potem do Nigerii, gdzie pracował przez 15 lat. Moja fascynacja była więc, mogę śmiało powiedzieć, spowodowana ambicjami rodziców. Inna rzecz, że sama absolutnie tego nie doceniałam i pierwsze lata w szkole podstawowej spędziłam, tłukąc w kółko: My name is Monika. I am eight years old. Moi rówieśnicy mieli angielski głęboko w nosie, zresztą do liceum musiałam zdawać niemiecki, rzecz zrozumiała w poniemieckim Wrocławiu. Jeśli można było liczyć na choćby namiastkę kariery zawodowej w tamtych czasach, to związana ona była z położeniem geopolitycznym tego miasta i naszymi, niechętnymi, godnościowo podejrzanymi, ale jednak ekonomicznie wymuszonymi, kontaktami z Niemcami. Trochę szłam w poprzek trendom z tym swoim angielskim, który w momencie, gdy mama naprawdę miała dosyć mojej opornej natury, nagle mnie zainteresował. Nabrałam przekonania, które podzielali moi rówieśnicy, że kultura anglosaska jest wyższa od naszej, że ludzie mówiący po angielsku osiągnęli w jakiś przedziwny sposób wyższy stopień rozwoju cywilizacyjnego.

Myśmy tkwili w tym nieszczęsnym Układzie Warszawskim, a świat po drugiej stronie żelaznej kurtyny szedł do przodu. Miałam poczucie konieczności ciągłego doganiania, potrzebowałam się wgryźć w spokojną i wyluzowaną angielską manierę, która była antidotum na mój polski, emocjonalny, rodzinny, ale jednak pozbawiony perspektyw świat. Trudno było zresztą ominąć politykę, gdy ona sama tak brutalnie wcinała się w nasze życie. Moja mama, Barbara Trzeciak-Pietkiewicz, była dziennikarką we wrocławskim oddziale Telewizji Polskiej, była w partii, próbując „rozwalić system od środka”, ale dość szybko zapisała się do Solidarności. Konsekwencją tego była działalność w opozycji, a to oczywiście miało przełożenie na nasze codzienne życie. Od grudnia ’81 mama była często zamykana prewencyjnie, internowana, aresztowana, na porządku dziennym były wizyty w domu zomowców albo esbeków, czasem pod postacią dobrych wujków, sąsiadów.

Mieszkałam z mamą, bratem i babcią Ziutą – mamą mojej mamy. Kiedy mama siedziała w więzieniu, zajmowała się nami babcia. Mieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu w bloku na jednym z wrocławskich osiedli. Trzy pokoje z kuchnią, bez specjalnych wygód, ale na jedzenie nigdy nam nie brakowało, babcia zresztą świetnie gotowała. Nie będę tu opowiadała, jak żyło się w Polsce przed zmianami ustrojowymi, to zresztą taka prehistoria, że moje dzieci zupełnie nie zrozumiałyby, o czym mówię.

Na pewno wpływ na moje zainteresowania językiem angielskim miało to, że dla taty angielski był jego drugim językiem, którym posługiwał się na co dzień. Ojciec na stałe mieszkał i pracował w Nigerii. Jest architektem, siedziba jego firmy mieściła się w Szwajcarii. Siłą rzeczy dla mnie ten język był przepustką do wielkiego świata. Postanowiłam, że będzie również alternatywą wobec niezwykle emocjonalnej atmosfery tamtych dni w mojej rodzinie i w Polsce w ogóle. To trochę trudno wytłumaczyć, ale chciałam mieć jakąś stałą w swoim życiu, choćby w obliczu rozwodu moich rodziców, a stonowany, chłodny angielski ze swoją nieusuwalną logiką, konsekwencją, pragmatyzmem i tradycyjną, posuniętą do granic absurdu uprzejmością był lekarstwem na wulgarną, wręcz rozpaczliwą rzeczywistość tamtych dni.

Byłam za młoda, by rozumieć, że mamy świetne tradycje dwudziestolecia międzywojennego, że polska tradycja jest daleko bardziej prawdziwie rodzinna i współczująca. Miałam ogromne wsparcie w rodzinie i wydawało mi się, że to naturalne, iż rodzina po prostu jest zawsze, gdy jej potrzebujemy. Myślę, że wtedy nie rozumiałam, że chłód, który charakteryzuje język angielski, przekłada się też na codzienność w angielskim domu.

Zresztą miejsce, w którym się wychowywałam, nie napawało optymizmem na przyszłość. Wrocław dzisiaj jest magiczny, turyści się nim zachwycają, wtedy na co dzień oglądałam rzeczywistość, która była boleśnie szara, bloki z wielkiej płyty, zsypy i obsikane klatki schodowe, beton i wielkie, nierówne krawężniki, a w tym wszystkim zatopiona poniemiecka kostka brukowa, poniemieckie rury, poniemieckie wymagające remontu wille i dorośli, którzy powtarzali, że nie warto w nic inwestować, bo kiedyś wrócą Niemcy i zabiorą swoje.

Łatwo poszło z nauką?

Początkowo nie, bo w najbliższym otoczeniu nie miałam nikogo, z kim mogłabym rozmawiać i poznawać język. Owszem miałam tatę, który mówił świetnie po angielsku, ale jego nie było. Widywaliśmy się kilka razy w roku, pozostawało nam pisanie kartek i listów.

„Wichrowe wzgórza” Emily Brontë były pierwszą książką, którą przeczytałam po angielsku. Tamten świat fascynował mnie i przerażał jednocześnie – przerażająca była pustka, samotność i niemożliwość porozumienia rodzinnego, ale z drugiej strony zachwycały żelazne reguły gry, dziwaczna niezmienność, dzięki której wszystko jednak się kręciło. Myślę, że zajmowała mnie również sama materia języka. Zupełnie inna niż nasza. Podobał mi się angielski formalizm, ustawienie, jakby uporządkowanie życia przez język, ich: Would you be so kind and if at all possible could it happen that..., wszystko miało swoją formę, swój czas i miejsce, było nieodwołalne, a jednak całkowicie niewymuszone. To jakby wyssać z polskiej rzeczywistości cały absurd lat 80., ich pozorność, tymczasowość i nieuchronny lęk przed tym, co miało się z nami wszystkimi stać, gdy kartki na mięso nie wystarczą, i przenieść się w świat, w którym sto lat czyni naprawdę niewielką różnicę, a czaprak pod siodłem ulubionego ogiera panienki może jest nieco grubszy albo ma trochę więcej czerwonej włóczki niż w ubiegłym stuleciu, ale przecież trasa porannego kłusa pozostaje ta sama.

W angielskim podobało mi się wszystko: barwa, dźwięk, bogactwo nazw określających w gruncie rzeczy to samo, np. deszcz albo światło, brak zdrobnień, a przez to „męskość” tego języka, jego równa, niska melodia. Po „Wichrowych wzgórzach” przyszła kolej na powieść Nancy Mitford „Love in the Cold Cimate”. To dało mi wgląd także w historię kontrowersyjnych sióstr Mitford, których było sześć i których polityczne zaangażowanie sięgało od komunizmu do faszyzmu (Diane bardzo zbliżyła się do Adolfa Hitlera, a jej siostra Jessica wyszła za siostrzeńca Churchilla). Byłam mocno porażona tym, że życie może dawać taką wolność wyboru w ramach jednej rodziny. Wydawało mi się to w Polsce raczej nieosiągalne, w końcu albo się było za PRL-em, albo się było opozycją patriotyczną. Życie w ogóle wydawało mi się wtedy dużo prostsze, niż się potem okazało, i naprawdę do dzisiaj miewam chwile tęsknoty za tamtym czarno-białym światem.

Pochłaniałam tony literatury, czytałam w zasadzie wszystko, co mi wpadło w ręce, od „Boewulfa” po pisma Benjamina Franklina, ale wszystko, co czytałam, utwierdzało mnie w przekonaniu, że w tym szaleństwie jest metoda, tylko myśmy jej w Polsce niestety jeszcze nie odkryli. Inna rzecz, że wtedy nie było punktów z literaturą anglojęzyczną, nie można było tak jak dzisiaj wejść do pierwszej lepszej księgarni i kupić książkę, jakimś cudem zdobywało się książki w oryginale, czytałam zatem wszystko, nawet najgorsze gnioty, byle tylko w oryginale.

Zdecydowanie bardzo duży wpływ na moje postrzeganie świata miały dwa wyjazdy do ojca, do Nigerii. Pierwszy raz pojechałam, gdy miałam jedenaście lat, po raz drugi dwa lata później. Mieszkałam u taty i Laury – jego drugiej żony. Pamiętam mój podziw dla tych ludzi mówiących po angielsku, głównie byli to „ekspaci”, czyli wysokiej klasy specjaliści pracujący i mieszkający ze swoimi rodzinami za granicą. Żyli takim sztucznym życiem, w domach z ochroną, samochodem, szoferem, panem od tenisa, od gotowania i od sprzątania.

Dla mnie to był świat zupełnie odrealniony. Oni nie próbowali nawet integrować się z tubylcami, żyli w swoim świecie. W domu taty gotował i sprzątał starszy pan, Benjamin, który pochodził z miasteczka oddalonego o kilka godzin od Lagos. Do pracy, czyli do domu mojego ojca, dojeżdżał rowerem. Jeździliśmy na targ po owoce, do klubu dla białych, do restauracji, graliśmy w tenisa. Ojciec mówił, że Benjamin przyrządzi awokado z sosem prowansalskim, a ja nie rozumiałam, o co chodzi. Nabrałam wtedy przekonania, że w przyszłości mogę tak żyć, zamiast w smutnej komunistycznej Polsce. Podczas moich wakacji poznałam pewną Angielkę i jej trzy córki. One tak pięknie się wysławiały, czuły się w tej obcej przecież Nigerii jak ryby w wodzie, miały swoje obyczaje i swój styl życia i nie gapiły się z otwartą buzią, jak pan przyrządza martini z oliwką, bo miały to na co dzień, również w domu. To brzmi jak lekcja snobizmu, ale była to raczej po prostu lekcja życia. Wprawdzie przyjechałam do Lagos z Wrocławia, ale czy byłam gorsza od tych małych Angielek? Nie. Dlatego musiałam, musiałam mówić po angielsku. Nie miałam pojęcia, kim chcę być i co w życiu robić, ale wiedziałam, że bez perfekcyjnego angielskiego mogę najwyżej kiedyś sprzątać u kogoś, kto żyje tak jak te Angielki.

Zatem nauka języka jako przepustka do lepszego świata…

Pamiętasz film „Pożegnanie z Afryką”? To przede wszystkim piękna historia miłosna, ale to również stara, tradycyjna, kolonialna Anglia, stroje, meble, popołudniowa herbata, angielskie kluby i angielscy dżentelmeni, polowania, kobiety w kapeluszach i baronowa von Blixen. Mój ojciec był gdzieś tam, w takiej Afryce, a raczej w miniaturowej Anglii, a ja mieszkałam w szarym bloku przy Powstańców Śląskich.

Kiedy zaczęłam wkuwać słówka i gramatykę angielską, okazało się, że mam zdolności językowe, talent do nauki języków odziedziczyłam po rodzinie mego ojca, mój dziadek znał trzy języki, mój brat Filip był ode mnie jeszcze zdolniejszy, wchłaniał obce języki z powietrzem. Ten genetyczny talent niestety nie zastąpił ciężkiej pracy. W liceum zaczęłam brać korepetycje z angielskiego u profesora Gajlewicza, znanego piły, chodziłam do niego na dodatkowe zajęcia po lekcjach, do poniemieckiej willi na Krzykach. Jego kobieta przyrządzała herbatę, a my zanurzaliśmy się w trudnej materii językowej. Profesor miał dość szorstki styl bycia, nie przebierając w słowach, powiedział, że nigdy nie będę mówiła dobrze po angielsku, bo mam toporny akcent i jestem niezdolna. Taką już miał metodę nauczania, używał kija, zapominał o marchewce. Niektórzy bardzo przeżywali spotkania z nim, pamiętam, że w moim liceum był bardzo nielubiany. Mnie jego brutalna bezpośredniość mobilizowała, dostałam jakiegoś dzikiego napędu i za wszelką cenę postanowiłam udowodnić, że się myli, że nie ma racji. Dziennie wkuwałam sto słówek, nie przesadzam, taką miałam normę, sto słówek dziennie.

Po ukończeniu renomowanego liceum – XIV LO im. Polonii Belgijskiej – mój angielski był niezły, chociaż liceum było zdecydowanie o profilu ścisłym. Matematyki i fizyki uczono na bardzo wysokim poziomie i tak przystępnie, że zdeklarowani humaniści, a ja do nich należę, potrafili te przedmioty zrozumieć. Nie miałam za to szczęścia do dobrych nauczycieli od angielskiego, ogólnie były problemy z obsadzeniem wakatów. Przez cały okres szkolny, i w podstawówce, i w liceum, bardzo dużo się uczyłam, byłam typem kujona, bo wydawało mi się, że tylko w ten sposób do czegoś w życiu dojdę. Kulało moje życie towarzyskie, ale mało mnie to bolało. Miałam wrażenie, być może mylne, że nocne Polaków rozmowy nigdy jeszcze nie doprowadziły do niczego konstruktywnego, a cicha, konsekwentna praca u podstaw, owszem. Trochę to naiwne, bo wszyscy funkcjonujemy w grupie, bez której niczego w życiu nie da się osiągnąć, ale myślę, że ta moja młodzieńcza postawa wyjaśnia trochę moją fascynację kulturą wyspiarską, kulturą samotników i izolacjonistów, jakimi bez wątpienia są Anglicy.

W drugiej klasie liceum wzięłam udział w olimpiadzie języka angielskiego. Wtedy już mama nie musiała mi powtarzać, że angielski jest przyszłościowy, jej rodzicielskiej mądrości zawdzięczam, że potrafiła wzbudzić we mnie motywację do nauki, ale ambicje zawsze były moje. Finał olimpiady języka angielskiego był w Poznaniu. Tam poznałam mojego pierwszego chłopaka, Przemka Pohrybieniuka, który pochodził ze Zgorzelca i uczył się tam w technikum. Z Przemkiem dzieliliśmy tę samą pasję, przekonanie, że tylko kultura anglosaska może nas uratować przed socjalistyczną szarzyzną. W finale olimpiady na tyle dobrze wypadłam, że w nagrodę byłam zwolniona z egzaminu pisemnego z języka obcego na studia, gdybym oczywiście chciała zdawać. Byłam w trzeciej klasie i poczułam, że mam z nauki bardzo konkretne profity, że mi się po prostu opłaca uczyć. Dzięki tym eliminacjom miałam poczucie, że przynależę do jakiejś tam elity – nie wiem, dlaczego tak myślałam, może po ojcu, który jest snobem i przyznaje się do tego bez żenady. Myślę, że tato po prostu nie uważa, że bycie lepszym od innych jest czymś złym, szczególnie jeśli nie jest to wynik dobrego urodzenia, ale po prostu ciężkiej pracy.

Kiedy po raz pierwszy pojechałaś do Wielkiej Brytanii?

Jeszcze będąc w liceum. Wcześniej byłam w Szwajcarii w Verbier, tata zabrał mnie i brata na sylwestra, na narty. W tym zimowym kurorcie poznałam grupę Anglików i niejakiego Paula, z którym się pierwszy raz całowałam – w nocy, na śniegu. Były też dwie fajne dziewczyny, Sarah i Jill, które zaprosiły mnie do siebie do Anglii. Jedna mieszkała w Sidcup, druga w Reading, to są satelitarne miejscowości Londynu. Odwiedziłam je kilka miesięcy później. Był 1989 rok i w Polsce zrobiło się trochę mniej duszno. Miałam 17 lat i była to moja pierwsza wyprawa na Wyspy Brytyjskie.

Najpierw pojechałam do Sidcup, małej miejscowości w typie podwarszawskiego Radzymina, takie trochę amerykańskie przedmieścia z gigantycznymi domami. Dom rodziców Sarah zrobił na mnie wrażenie. Przede wszystkim był ogromny. Miał wewnętrzne schody i wielki ogród, w kuchni urządzenia były umieszczone w ścianie, kuchenka, mikrofalówka, zmywarka, a sama kuchnia była wielkości połowy mojego wrocławskiego mieszkania. Miała bardzo nowoczesną, ceglaną terakotę na podłodze, witraże w oknach i stół śniadaniowy, nie do pomyślenia w naszej pokrytej linoleum kuchence o wymiarach dwa na dwa metry. Pokój Sarah był całkowicie różowy i nie miał meblościanki, a jej brat miał w swoim pokoju perkusję. Opowiadam o tych wszystkich dobrach, bo jako dziecku inteligentnemu dość szybko przyszło mi do głowy: za co to wszystko? Przyjechałam ze świata, w którym wszystko było niemożliwe albo bardzo trudne, w którym, żeby być dobrze sytuowanym, trzeba było być świnią, miałam przekonanie, że wszystkim państwo daje po równo. A tu zobaczyłam bogactwo i zwykłą, mieszczańską rodzinę z dwójką dzieci, żadnych wybitnych osiągnięć, żadnego nadmiernego wykształcenia. Po prostu znalazłam się w kraju, gdzie życie wydawało się dużo prostsze, wystarczy kupić danie w supermarkecie, cały obiad z trzech dań można przygotować w mikrofalówce w kilka minut, do tego wino, na które nas stać. Przecież wygodniej jest wsiąść do samochodu, który stoi w garażu, a nie czekać od szóstej rano na tramwaj, który nie przyjeżdża. Pytanie, czym to jest okupione. Zaczęłam przyglądać się ich stylowi życia i dość szybko zauważyłam, że po pierwsze, większość takiego życia jest na kredyt, a po drugie, ta wygoda okupiona jest jednak ciężką pracą, dużo cięższą niż to, do czego byłam przyzwyczajona w naszej czy-się-stoi-czy-się-leży rzeczywistości.

Zaskoczyło mnie, że moja angielska koleżanka, starsza ode mnie tylko rok, już pracowała. Zarabiała jako sekretarka w firmie w bardzo dobrej dzielnicy Londynu. To nie było roznoszenie gazet ani dorywcza opieka nad starszą panią, a regularna praca, od siódmej rano do osiemnastej, w kostiumiku i na szpilkach. Pojechałam z nią kiedyś rano do pracy, przebrała się w jakiś koszmarny mundurek i pobiegłyśmy do metra. W trakcie podróży wyjaśniła mi, na czym polega jej robota: głównie na odbieraniu telefonów, robieniu kawy szefowi, przekazywaniu korespondencji kurierowi. Potem zniknęła za wielkimi i ciężkimi drzwiami jakiegoś nabzdyczonego londyńskiego biura. Wtedy zdecydowałam, że nigdy nie będę niczyją sekretarką, nigdy! Chciałam być sama sobie panią, może żyć biedniej, ale nie usługiwać nikomu. Potem zauważyłam, że cała rodzina mojej koleżanki wychodziła o siódmej rano z tego wielkiego domu i wracała po osiemnastej, właściwie nie mieli kiedy cieszyć się tym pięknym domem, pracowali u kogoś na posadach, byli małymi trybikami w wielkiej maszynie kapitalizmu. Zobaczyłam, że żeby żyć tak pięknie, na dobrym poziomie i w tym dobrobycie, trzeba ciężko pracować, i postanowiłam, że jeśli tak będzie ze mną, to tylko wtedy, jeśli będę w życiu robić to, co kocham. – There is no such thing as a free lunch – mówi bardzo dobre angielskie przysłowie – darmowy obiad nie istnieje. Za wszystko płacimy, pracą, twarzą, oby nie godnością. To była moja lekcja dorosłości w Londynie. Później pojechałam do tej drugiej koleżanki, jej dom rodzinny nie był tak okazały jak tej pierwszej. Ona z kolei wynajmowała mieszkanie w Londynie i tam pracowała. Wydała mi się mniej drobnomieszczańska, w jej domu było mniej bibelotów i falbanek tak charakterystycznych dla angielskich domów. Odwiedziłam jeszcze kilka innych miejsc w Londynie i powiedziałam sobie, że wrócę tam, ale na innych zasadach.

Zdecydowałam, że będę studiowała w Warszawie, wybrałam iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim. Nie miałam w stolicy żadnych znajomych, ale moja mama i ja czułyśmy, że już czas rozwinąć skrzydła i wyfrunąć z domu, a iberystyki nie było na żadnej wrocławskiej uczelni. Mama cały czas tłumaczyła, żebym nie szła na użyteczny kierunek studiów, który miałby mi dać konkretny zawód. Twierdziła, że zawód może mieć mężczyzna, kobieta powinna mieć pasję. Miała rację. Poszłam na neofilologię, ciągle miałam zamiłowanie do języków, hiszpańskiego nauczyłam się w rok. Przemek kończył szkołę średnią rok później, przyjechał do Warszawy, zdał na Uniwersytet Warszawski, na wydział stosunków międzynarodowych. W 1990 roku razem wyjechaliśmy do Londynu do szkoły językowej na dwa letnie miesiące.

Do szkoły językowej przyjeżdżali uczniowie z całego świata, z krajów arabskich, z Azji – całe mnóstwo ludzi było z Azji, była na przykład dziewczyna z Bangladeszu. Boże, jaka ona była piękna! Byli studenci z Europy, Czeszka, jakiś Węgier, sporo Hiszpanów, którzy od zawsze przyjeżdżają do szkół języka angielskiego, chociaż ich angielskiego i tak nie daje się zrozumieć. Podobał mi się ten tygiel kulturowy i językowy. Młodzież w większości pochodziła z zamożnych rodzin, tatusiowe mogli sypnąć groszem, by wysłać dzieciaki do takiej szkoły. Młodzi nie musieli popracować najpierw na zmywaku, żeby odłożyć, a następnie pójść na kurs językowy. Ja i Przemek byliśmy w porównaniu z nimi dość biedni, rodzice opłacili nam podróż i ledwo starczyło na kieszonkowe, ale, paradoksalnie, czuliśmy się z nimi na takiej samej stopie.

Uderzyła nas bezpośredniość tego świata, to, że jesteśmy w nim wszyscy mile widziani. Podobała nam się dostępność stosunków międzyludzkich. Nagle okazało się, że byłam wychowana w bezpiecznej konwencji, w której wiadomo, co komu wolno i w jakiej kolejności, natomiast w szkole języka angielskiego w Hampstead nauczyciele zapraszali uczniów na piwo po zajęciach i oczywiście byli z nami na „ty”. Może dzisiaj nie brzmi to szokująco, ale w Polsce sprzed dwudziestu lat trudno było sobie wyobrazić międzypokoleniowe balangi, wszystkich nas raczej uczono, żeby w szkole stać potulnie i czekać na wyrok. Osobny temat to niezawodne, wypracowane przez lata metody uczenia angielskiego obcokrajowców. Anglicy są w tym świetni, potrafią zarazić swoją kulturą cały świat. Mieliśmy więc poczucie wolności, równości i braterstwa. Poczucie, że zaraz tam, między nich, wskoczymy. Wrażenie było oczywiście z gruntu nieprawdziwe, ale nie od razu to zauważyliśmy.

W Londynie mieszkaliśmy z Przemkiem u naszego nauczyciela Ricka Richardsona i jego żony. On był Amerykaninem z Południa, ona najprawdziwszą angielską arystokratką. Kiedy bliżej poznałam Ricka, zauważyłam, że z tą akceptacją obcych nie jest tak zupełnie różowo. Anglicy są po prostu niezwykle uprzejmi, nie są skorzy do opowiadania całego swojego życia w pierwszej godzinie znajomości, są życzliwi, ale powściągliwi. Między tą uprzejmością a akceptacją jest bardzo duża przestrzeń i nie należy tego mylić. Rick mieszkał w Londynie od dziesięciu lat, tam pracował i był kompletnie wklejony w angielską rzeczywistość przez swoją żonę, a mimo to daleko mu było do bycia „jednym z nich”. Zrozumiałam to dużo później.

Pierwsze wrażenie z pobytu w Londynie?

Zburzyły się moje stereotypy, spodziewałam się natknąć na bardzo sformalizowane stosunki, zupełnie przeciwstawne do emocjonalnego polskiego chaosu. A było odwrotnie, trafiłam na liberalny, otwarty Londyn. Zresztą całe szczęście, gdybym trafiła do któregoś z idyllicznych angielskich miasteczek, moje stereotypy mogłyby pozostać utrwalone. A tak dałam Anglii kolejną szansę. W Londynie wszystko było strasznie drogie, na nic nie było nas stać. Po angielsku mówiłam zaledwie poprawnie, ale z akcentem, do arystokracji też nie należałam, więc dla przeciętnego Anglika byłam nikim, musiałam czegoś się tam trzymać. Wtedy po raz pierwszy włączyła mi się nasza polska duma – teraz to sobie uświadomiłam! Powiedziałam sobie, jestem z Polski, z kraju odważnych ludzi, wiem, kim jestem, nie udaję, że jestem Angielką, jestem Polką i jestem wybitna. Trochę to było po napoleońsku niebezpieczne, ale postanowiłam się tego trzymać i właściwie dzisiaj polecam taką postawę wszystkim. Poczucie godności własnej zjednuje przyjaciół, nigdy nie miałam kłopotu z poznawaniem ludzi i miałam wrażenie, że im też było łatwo nawiązać ze mną znajomość, bo nie wstydziłam się tego, kim jestem.

Wrażenie robiła oczywiście architektura Londynu, gdzieś we mnie narastało przekonanie, że nie trzeba mieszkać z drzwiami z dykty, z krzywymi ścianami, za linoleum, miasto w użyteczny sposób było przyjazne mieszkańcom, wszystko zrobione z myślą o ludziach. Podwładni królowej nie mieli potrzeby budowania tak wielkich i szerokich ulic jak w Moskwie. W drodze do mojego taty do Nigerii lecieliśmy z ciocią, bratem i kuzynami przez Moskwę i pamiętałam, że mało rzeczy tak mnie przytłoczyło jak widok Moskwy, w której człowiek czuje się maleńki niczym mróweczka i głupi w obliczu potęgi. A cały Londyn jest zespołem wiosek, w których wystarczy wyjść z domu, żeby znaleźć lokalnego rzeźnika, warzywniak, piekarnię i wszędzie można spędzić kilka miłych chwil, rozmawiając o pogodzie albo o wynikach krykieta. Mick Jagger rano w papciach chodzi po bułki. I nie ma co się dziwić, że książę William i księżna Kate na swój ślub zapraszają rzeźnika, u którego rodzina zaopatruje się od lat. Wszyscy tam mają silne poczucie lokalnej wspólnoty, coś, czego ja, dziewczyna z Ziem Odzyskanych, mogę im zazdrościć.

I jeszcze coś. Mimo że Londyn jest wielomilionowym miastem, wszyscy uśmiechają się do siebie, mówią sobie dzień dobry, starają się sobie nie przeszkadzać, zwracają na siebie uwagę i są bardzo uprzejmi na drodze. Wiele lat później, gdy robiłam w Anglii test na prawo jazdy, znalazłam w podręczniku do nauki jazdy cały rozdział poświęcony „grzeczności i uprzejmości na drodze” – niebywałe.

Podczas tego wyjazdu Przemek poznał mnie z takimi swoimi adoptowanymi rodzicami. To byli starsi państwo, Anglicy, mieszkali w bardzo skromnym domu, nie mieli dzieci i byli zapalonymi fanami angielskiego futbolu. Jeździli ze swoją drużyną futbolową wszędzie, kibicowali im w koszulkach, czapeczkach, z chorągiewkami, znali wszystkich piłkarzy łącznie z ich rodzinami, dziećmi, psami i kotami. Pozytywnie zakręceni. Przygarnęli chłopaka z Polski, który nie był przecież sierotą, ale koniecznie chciał poznać język i kulturę Wielkiej Brytanii. To oni wprowadzili Przemkaw ten anglojęzyczny świat. Również dzięki nim Anglia z pierwszych dorosłych wyjazdów jawi mi się z najlepszej strony. Potem pojechaliśmy z Przemkiem na wycieczkę do Szkocji, do Oban i Loch Lomond, nad prawdziwe szkockie jezioro, takie jak z opowieści o Loch Ness. Wyprawa była fantastyczna, mieszkaliśmy w adaptowanych na schroniska młodzieżowe szkockich zamkach i łaziliśmy po wrzosowiskach.

Niestety w kluczowym momencie zabrakło nam pieniędzy. Przemek zadzwonił do swojego wujka, pilota jumbo jetów z British Airways, i powiedział: „Cześć, tu twój siostrzeniec z Polski, przyjeżdżam w odwiedziny”. To było bardzo śmieszne. Nie wspomniał o tym, że przyjeżdżamy po pieniądze, a wujek się nawet ucieszył. Dom wujka w Birmingham wydawał mi się wtedy niemal pałacem, ten wręcz wymanikiurowany trawnik przed domem, te dywany od ściany do ściany, kryształowe lustra i wszędzie mnóstwo sztucznych kwiatów. Gdzieś pojawił się we mnie zgrzyt estetyczny, jakoś to trąciło bezguściem, nowoczesna wieża grała melodię z „Upiora w operze”, a pani domu nosiła pantofelki z pomponem z piór marabuta. Było w tym coś niesamowicie małomiasteczkowego i plastikowego, potem miałam ponownie takie uczucie, gdy oglądałam amerykańskie domy na południu Stanów. Oczywiście nie wyraziłam swojej opinii, tym bardziej że wujek pożyczył nam pieniądze i byliśmy bardzo wdzięczni, że wszystko się dobrze skończyło.

Wróciłam do Warszawy oczarowana Anglią, Londynem i ludźmi.

Po pierwszym roku na iberystyce dostałam stypendium naukowe w Hiszpanii, język okazał się dla mnie na tyle łatwy i przyswajalny, że przy moim kujońskim zacięciu opanowałam go w stopniu więcej niż zadowalającym po pierwszym roku. Stypendium na madryckim uniwersytecie Autonoma uświadomiło mi, że młodzi ludzie na całym świecie mają podobne pragnienia i ambicje, tylko na Zachodzie mniej boją się czynnego zaangażowania w politykę. Potem, w 1992 roku, wyjechałam na kilka miesięcy do hiszpańskiej Sewilli, gdzie byłam hostessą, a miejscami PR-ówką w polskim pawilonie podczas światowej wystawy Expo ’92 prezentującej dorobek kulturalny, techniczny oraz naukowy narodów świata. Wystawa trwała od kwietnia do października, wzięło w niej udział ponad sto państw, w tym również Polska. Po raz pierwszy od czasów II wojny światowej nasz kraj zaprezentował swój dorobek na arenie międzynarodowej. W Sewilli spędziłam trzy miesiące i miałam dosyć tłumaczenia wszystkim, że w Polsce nie pisze się cyrylicą, że nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy republiką radziecką, że mamy w domach elektryczność i bieżącą wodę etc. etc. Ignorancja obcokrajowców przytłaczała mnie do tego stopnia, że postanowiłam zwolnić się z pracy, co nie zostało szczególnie dobrze przyjęte.

Od czasu wyjazdu do szkoły językowej przyjaźniliśmy się z naszym nauczycielem, Rickiem Richardsonem. Tymczasem jego praca w Zjednoczonym Królestwie nie szła najlepiej, jak bywa z dziennikarzami, którzy pracują na zasadzie wolnego strzelca. Rick był w separacji z żoną, mieszkał u swojego przyjaciela Ruperta w pięknej dzielnicy Londynu, na Regent Street, niedaleko Camden. Mieszkał tam kątem, a ja dołączyłam do tego towarzystwa. Rupert był szefem agencji PR, zresztą świetnie prosperującej. U nas ten rynek dopiero się zaczynał i nie do końca było jeszcze wiadomo, o co chodzi w tych Public Relations, ale z tego pobytu i tak pamiętam tylko zapach mydła Cussons Imperial Leather i nieskazitelne koszule Ruperta, które jakimś cudem co rano znajdowały się w jego szafie.

Muszę przytoczyć pewną historię, która rysuje portret dzielnej wrocławianki. Kiedyś poszliśmy z Rickiem na kolację do Camden Town, kolorowej, hipisowskiej dzielnicy Londynu, i wracaliśmy do Ruperta około dziesiątej wieczorem. Niespiesznie przechodziliśmy przez ulicę, ciesząc się dobrą pogodą. Musieliśmy naprawdę przechodzić bardzo niespiesznie, bo taksówkarz, który zatrzymał się przed pasami, zatrąbił na nas zniecierpliwiony. Rick pokazał mu środkowy palec albo może coś krzyknął w jego kierunku, nie pamiętam. Londyńskie black cab zniknęło za rogiem, a po chwili zajechało nam drogę i się zatrzymało. Kierowca wyskoczył i na naszych oczach wyciągnął z marynarki pistolet. Był postawnym, brodatym Murzynem, około pięćdziesiątki. Nogi zrobiły mi się jak z waty, ale zaczęłam z nim negocjować. Rick pomagał. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy jakieś 15 metrów do domu przyjaciela, ulica była pusta, znikąd pomocy. Taksówkarz wymachiwał pistoletem i pokrzykiwał. Powoli podeszłam do drzwi i zapukałam, Rupert wyszedł i jakoś rozładował sytuację. Facet wsiadł i odjechał.

Ten incydent nie zraził cię do Londynu?

Nie, mimo wszystko nie miałam poczucia, że Londyn jest jakimś dzikim, niebezpiecznym miejscem. Wyniosłam przekonanie, że ważne jest, by zachować spokój, a wszystko dobrze się skończy.

Londyn jest miejscem, gdzie wszystko może się zdarzyć, gdzie są wszystkie kultury, wszystkie obyczajowości, tak uważałam. Właśnie Londyn, a nie południe Stanów Zjednoczonych, gdzie potem jeździłam z pierwszym mężem, był dla mnie miejscem, do którego każdy mógł należeć, mógł znaleźć swój świat. Zawsze, odkąd pamiętam, bardzo ważne było dla mnie, by funkcjonować na moich warunkach. Myślę, że takie poczucie pewności i niezależności odziedziczyłam w genach i po mamie, i po tacie.

Po incydencie z uzbrojonym Murzynem nabrałam przekonania, że wszystko jest możliwe, choć niekoniecznie samo dobre. Gdzieś z tyłu głowy pojawiała się niepokojąca myśl, że mój wówczas prawie narzeczony Rick przebywał w Londynie od 10 lat, jako wolny strzelec pisał do gazet „The European”, „The Independent”, „The Observer”, tworzył scenariusze filmowe, w wolnych chwilach grywał w golfa, ale per saldo nic konstruktywnego z tego nie wynikało. Chodził do wszystkich redaktorów naczelnych gazet, do których pisywał, ale niewiele potrafił wskórać. Nie był inside, nie był jednym z nich i dlatego trudniej było mu się przebić.

Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne są w Anglii szkolne koneksje. Richardson postanowił wtedy przyjechać ze mną do Polski – poza tym, że czasami uczył w szkole dla obcokrajowców, był przecież dziennikarzem i podróżnikiem. Chciał zrobić kilka ważnych wywiadów, z Tadeuszem Mazowieckim, z Hanną Suchocką. Będąc freelancerem, nie był związany etatowo z żadną redakcją, mógł pracować wszędzie. Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, Rick zamieszkał u mnie, z czym wiązały się pewne problemy. Mieszkałam wtedy w wynajmowanym na Nowolipkach mieszkaniu. Wynajmowałam je do spółki z moją licealną przyjaciółką Natalią Aleksiun, studentką historii, która była córką znanych wrocławskich artystów malarzy. Mieszkanie częściowo opłacała moja rodzina, a częściowo rodzina Natalii, i do tego naszego gniazdka sprowadził się Rick. Nikomu nie było w smak, że jakiś stary Amerykanin (starszy ode mnie o 14 lat) bez stałego zatrudnienia zalągł się w mieszkaniu dwóch studentek. Obie rodziny zaprotestowały na taki układ, w związku z czym Rick i ja wyprowadziliśmy się i wynajęliśmy mieszkanie przy ulicy Mokotowskiej. Obroniłam pracę magisterską w 1995 roku, a potem wzięliśmy ślub. Nasze małżeństwo przetrwało niespełna trzy lata. Kilka dni po wyprowadzeniu się z Mokotowskiej do mojego własnego mieszkania, na które wzięłam kredyt, poznałam Jamiego, przyszłego męża...

Nie myślałaś, żeby na stałe wyjechać do Anglii?

Owszem, od czasu wyjazdu do Londynu w 1992 roku zaczęłam myśleć, że kultura anglosaska na tyle mnie fascynuje, że chciałabym być jej częścią. Konsekwentnie pracowałam nad swoim angielskim, bo ten z czasów olimpiady i szkoły językowej w Londynie był bardzo szkolny. Kiedy zdecydowałam się na zamieszkanie z Rickiem, tłumaczyłam jego wywiady, niektóre nawet symultanicznie, byłam jego sekretarką i asystentką. Musiałam się do tej pracy solidnie przygotowywać i angielski znacznie mi się polepszył. Często rozmawiałam z rodziną Ricka, poza tym byliśmy ze sobą cały czas, a on słabo mówił po polsku. Ponieważ rozwiedliśmy się w 1998 roku, gdy już znałam Jamiego, właściwie nie miałam przerwy w porozumiewaniu się po angielsku. To nie było zaplanowane, ale tak wyszło. I od tej pory przez dwadzieścia lat w domu, w kuchni, w łóżku mówiłam po angielsku. Używałam angielskiego w życiu prywatnym i zawodowym i stał się on moim drugim rodzinnym językiem, łapałam się na tym, że w sklepie liczyłam po angielsku, a czasami nawet śniłam po angielsku.

Angielski cenię za świat, który ten język buduje, jego gramatyka jest tak różna od polskiej. W angielskim liczą się przede wszystkim dwie rzeczy, precyzja i konsekwencja. Mówisz jedno zdanie, potem drugie, to jakiekolwiek okoliczniki czasu czy miejsca będą zawsze odwoływały się do tego, co powiedziałaś wcześniej. Dokładność w tym języku jest niezwykle ważna. Masz wiele określeń dotyczących opadów atmosferycznych, np. deszczu, podobnie wiele możliwości nazywania światła na dworze. Za to jest jedno określenie na miłość – I love you – w przeciwieństwie do hiszpańskiego czy polskiego. Bogactwo języka przejawia się w nazywaniu zjawisk przyrody czy atmosferycznych, ale w kwestii uczuć angielski jest skromny. Oni mają taką potrzebę, by dokładnie opisywać zastaną sytuację. Moim zdaniem robią tak, gdyż chcą podporządkować sobie świat, skolonizować go, natomiast nie za bardzo chcą go analizować w sensie emocjonalnym. Otoczenie opisują szeroko i dokładnie, stan uczuć krótko i powierzchownie. Dlaczego? Bo emocje są zmienne i nie można na nich polegać, pogoda wprawdzie też jest zmienna, ale wiesz, że jej zmienność to jedyny pewnik. Mają dużo określeń, kiedy jakaś sytuacja ich zaskoczy, gdy wydarzy się coś nieoczekiwanego. Na takie stany jest wiele określeń, ale, co ciekawe, wszystkie mają pejoratywną wymowę, dają do zrozumienia, że mówiący znalazł się w sytuacji niekomfortowej, został wytrącony z równowagi, dlatego też bardzo precyzyjnie określa swój stan, by nie pozostawiać żadnych niedomówień, by rozmówca pojął cały jego dyskomfort i w przyszłości nie stawiał go w takim położeniu. Ta zawiła logika w angielskim najbardziej mi odpowiada. Kiedy tam mieszkałam, nie miałam wątpliwości, gdzie się znajdowałam, w jakiej konkretnej sytuacji, czym mogłam dysponować, na co liczyć, natomiast emocje, cóż... Do emocji, stanu zakochania Anglicy przykładają mniej wagi. Czyli: jeśli już jesteśmy zakochani, to usiądźmy i poczekajmy, aż nam przejdzie. Kiedy Jamie mi się oświadczał, zaczął: „Jesteś kobietą, w której można by się zakochać, o ile to się już nie stało...”. Polak by powiedział: „Kocham cię, szaleję za tobą...”.

Za to widzę sporo analogii w polskim i angielskim w sprawach dotyczących sfery seksualnej, u nas jest dość ubogo, pod tym względem idziemy w stronę wulgaryzmów, tam one nabierają form dziecinnych, infantylizuje się tę bardzo ważną stronę życia każdego z nas. Cipka to jest pussy, a na członek męski mówi się John, Thomas – można użyć każdego męskiego imienia, będzie wiadomo, o co chodzi, w polskim jest podobnie. W angielskim jest też sporo wulgaryzmów i one są ohydne, ale też bardzo dużo takich dziecinnych określeń.

Najciekawsze jednak dla mnie w angielskim są czasy gramatyczne, musisz wysławiać się precyzyjnie, inaczej nigdy nie ruszysz z miejsca z nauką. Jeśli myślisz o konkretnym wydarzeniu, najpierw musisz sobie dokładnie odpowiedzieć na pytanie, czy ono się zakończyło, czy ono trwa dalej, czy jeśli się zakończyło, to ma konsekwencje w teraźniejszości, a tym samym w użyciu czasu i konstrukcji zdania.

Z tego wniosek, że strasznie dużo trzeba się zastanawiać nad swoim życiem, ciągle kontrolować, czy jakiś proces trwa, czy się skończył. Męczące.

Zastanawiasz się nie nad życiem, ale nad precyzją w jego opisie. Ważna jest percepcja, bez niej nie ma logicznego rozumowania po angielsku. Po polsku widzisz coś i mówisz: zobacz, jakie to śmieszne. Po angielsku nie możesz tak powiedzieć, w angielskim musisz od razu zanalizować daną sytuację, a nie mówić, co widzisz. Analiza jest nieustannie obecna w tym języku, jeśli jesteś tylko biernym obserwatorem, który nie potrafi analizować rzeczywistości, otoczenia, zjawisk, któremu rzeczy się tylko przydarzają, a nie wyciąga z nich wniosków, to nigdy nie będziesz w stanie funkcjonować w tym języku. Każde kolejne zdanie musi wynikać z poprzedniego. W ten sposób uczy się angielskiego dzieci. Po polsku mówisz: Ala ma kota, kot ma Alę i koniec. Po angielsku musisz odpowiedzieć na pytanie, czy Ala tego kota dostała, czy ten kot jest częścią jej charakteru. Czy ona tego kota dostała niedawno, czy go ma od zawsze, czy dostała tego kota w konkretnym dniu, na konkretną okazję. Jaka Ala jest w stosunku do kota i kot w stosunku do niej. Pojawia się całe połączenie różnych jaźni, które umieszczane są w kontekście. Gdzie ona ma tego kota, po co go ma. Wszystko w języku angielskim ma swój logiczny początek, środek i koniec. I znaczenie. Dlatego ich czasy są genialne. W polskim mamy przeszły, teraźniejszy i przyszły. W angielskim mamy: zaprzeszły, zaprzeszły ciągły, przeszły prosty, przeszły dokonany, który de facto jest niedokonanym, i później dopiero jest czas teraźniejszy. Trzeba myśleć, zanim się powie! O wielkości angielskiego świadczy to, że stał się językiem komputera i Internetu.

Można też języka używać niedbale, co najlepiej udowadniają Anglikom mieszkańcy ich kolonii. Tak samo jak Francuzi psioczą na afrykański francuski, tak samo Anglicy psioczą na angielski hinduski czy pakistański.

Kiedy zaczynałam się uczyć angielskiego, podświadomie czułam, że tkwi w nim klucz do całej anglosaskiej cywilizacji, kultury, temperamentu. A ponieważ od zawsze przeszkadzała mi nasza polska emocjonalność, język Szekspira bardzo mi imponował.

Myślę, że o fascynacji angielskim po części zdecydowało także małżeństwo moich rodziców. Mój tato pochodzi z Wilna, z rodziny urzędników kolejowych, precyzyjnie myślący, chłodny kosmopolita. Moja mama pochodzi z Wielkopolski, jest emocjonalna, ma silny, wybuchowy temperament, nie dla niej szydełkowanie i doglądanie kwiatków, typ zaangażowanej rewolucjonistki, która w czasie pokoju gorzej się sprawdza. Rodzice pokochali się miłością tragiczną, nie potrafili żyć bez siebie, ale ze sobą też, w każdym razie w tych najwyższych emocjach, wśród nieustannych awantur i pretensji, udało im się powołać do życia mnie i mojego brata. Dwa trudne charaktery, dwie wyjątkowe osobowości, paradoksalnie przeciwstawne, choć chwilami bardzo podobne. Rodzice niedługo po ślubie rozwiedli się, by niedługo potem ponownie wziąć ślub. A kiedy już z bratem byliśmy na świecie, rozwiedli się wreszcie nieodwracalnie, ale za to z dużym hukiem. Nawet dzisiaj, po trzydziestu latach od rozwodu, mogą ze sobą wytrzymać najwyżej pięć minut, a potem zaczynają awanturę o wszystko, o byle co, a w tę głośną dyskusję we włoskim stylu włączeni są wszyscy obserwatorzy, chcąc czy nie chcąc. Moi rodzice nie mają tematów neutralnych, bo z pozoru banalna rozmowa kończy się rzucaniem słuchawki. Po latach już się przyzwyczaiłam, ale ten uczuciowy tygiel towarzyszy mi od małego, chwilami byłam nim zmęczona. Myślę, że mniej lub bardziej świadomie dążyłam, by funkcjonować w kulturze, gdzie emocje – te dobre i te złe – mają mniejszą siłę oddziaływania, gdzie przy byle problemie nie wytacza się największych armat, gdzie trudno o gejzer uczuć. I angielski oraz cała jego kultura wydawał się receptą na te moje problemy. Spokojny, uporządkowany świat, gdzie wszystkie emocje są kontrolowane, są na postronku.

Anglicy nie robią sobie awantur?

Robią, ale tam nie ma tego poziomu wyrażania uczuć. Najlepszym dowodem jest to, że rozwodzę się z mężem, któremu nigdy w życiu nie urządziłam awantury. Nawet teraz, w tej trudnej dla nas sytuacji, siadamy i rozmawiamy, czasem się kończy płaczem, smutkiem, ale nie ma krzyków, wywrzeszczanych żalów i pretensji. Zawsze mnie to ujmowało, spokój, logika, racjonalizm. U nas romantyzm, walka na barykadach, kipiące emocje albo poświęcanie życia dla idei, słuszności sprawy. Tymczasem Anglicy mówią o sobie z przekąsem i ironicznym dystansem, że są narodem sklepikarzy. Argumentują, że trzeba zbierać ziarnko do ziarnka, mówią o oszczędności, inwestowaniu, tradycji, ale i teraźniejszości, tylko bez zacietrzewienia. Tym spokojem zawojowali cały świat, najlepszym dowodem jest apostolizacja językowa – przez lata powoli, ale skutecznie wyparli francuski.


Pożegnanie z Anglią

Подняться наверх