Читать книгу Pożegnanie z Anglią - Monika Richardson - Страница 7

Оглавление

Rozdział II.

Mój angielski mąż i jego szkocka rodzina


Rozdział II.

Uroki angielskiej prowincji / Główna baza transportowa Sił Powietrznych Jej Królewskiej Mości / nieufność do osoby zza żelaznej kurtyny / konserwatyzm pilotów RAF / polskie stereotypy: Wałęsa, papież, „Solidarność” i Dywizjon 303

Jak poznałaś Jamiego Malcolma, swojego drugiego męża?

W sierpniu 1998 roku pojechałam na transmisję pokazów lotniczych do „Szkoły Orląt” do Dęblina. Pracowałam dla Programu Drugiego Telewizji Polskiej. Byłam ponownie singielką po niedawnym rozstaniu z pierwszym mężem. Pokazy Air Show zorganizowano z okazji 80-lecia lotnictwa polskiego, duża impreza zrobiona z rozmachem. Przylecieli piloci z państw NATO-wskich, byli też polscy piloci, uczestnicy bitwy o Anglię. Podczas pokazów było trochę nerwowo, jak zawsze podczas transmisji. Dopiero po przyjeździe na miejsce mogliśmy ustalić, kim będą nasi rozmówcy, było już wiadomo, kto dostanie zgodę na wywiad, gdzie będziemy mogli wejść z kamerą, co jest tajne na lotnisku, a co już nie jest, normalne dziennikarskie rzemiosło. Lubię tę adrenalinę, którą wymusza żywa telewizja i teraz czuję ją znowu w TTV, gdy prowadzę program „Raz lepiej, raz gorzej”. Trudno ją zastąpić najlepiej nawet przygotowanym nagraniem telewizyjnym albo tekstem prasowym. Wraz ze mną wejścia na żywo miał Tadeusz Sznuk, który jest nie tylko wybitnym dziennikarzem radiowym i telewizyjnym, ale także ekspertem lotniczym. Tadek podawał na antenie dużo nowinek technicznych, a ja byłam takim latającym reporterem, który co chwila z kimś rozmawiał.

Dowiedzieliśmy się, że będzie pokaz tankowania myśliwców w powietrzu – wprawdzie miała to być symulacja, gdyż w rzeczywistości ta operacja jest zbyt niebezpieczna, by ją przeprowadzać przy publiczności, ale nawet pozorowane tankowanie w powietrzu wygląda widowiskowo. Pokaz mieli przeprowadzić piloci z RAF-u, którzy obsługiwali samolot cysternę. Tadeusz wysłał mnie do tych pilotów na krótki wywiad. No i poszłam przez płytę lotniska, bo stali pod tym powietrznym kolosem. Szłam przez lotnisko, byłam w skórzanych spodniach, obok szedł mój operator, on niósł kamerę, ja mikrofon. Jamie zobaczył mnie wtedy i podobno powiedział do kolegi, kapitana, który stał obok: „Zobacz, idzie moja przyszła żona”. Reszta jest piękną historią.

W jakim momencie życia byłaś?

Byłam na świetnej drodze do zostania pracoholiczką. Od trzech lat pracowałam w telewizji, szło mi coraz lepiej, ale też coraz bardziej ciążyła mi „życzliwość” koleżanek. Postanowiłam, że będę zawsze najlepiej przygotowana, zawsze na czas, bez chwili słabości. Trudno być partnerką, gdy w domu bywa się w celu wymiany bielizny na czystą i rozmrożenia pizzy w mikrofali. Byliśmy z Rickiem na dorobku, który ja pojmowałam chyba inaczej niż on. Rick był obywatelem świata, brał ręcznik i szczoteczkę do zębów, kładł na półeczce i już był w domu. Ja jestem inaczej wychowana, mam inne podejście do życia. Kupiłam mieszkanie, sama wzięłam kredyt na swoje nazwisko i tak powoli nasze drogi się rozeszły. Postawiłam na pracę.

Nic nie wskazywało, że moja znajomość z Jamiem przerodzi się w coś poważniejszego, ale przygoda z Dęblina zaczynała się przedłużać, choć oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że pochodzimy z innych światów. Myślę, że poza osobistą fascynacją, także ta odmienność kultur i pochodzenia pociągała nas w sobie nawzajem. Zaczęliśmy latać do siebie, widzieliśmy się średnio przez dwa weekendy w miesiącu. Owszem, znajomość była trochę kosztowna, bo nie było tanich połączeń, ale ja już wtedy bardzo dużo pracowałam. Jamie był oficerem RAF-u, też zarabiał, no i bardzo mu zależało na naszych spotkaniach, więc wspierał mnie finansowo, jeśli była taka potrzeba. Poza tym kosztowały nas tylko bilety, bo ja miałam niedawno kupione mieszkanie w Warszawie, a Jamie wynajmował dom w malowniczym Blockley w pagórkowatym regionie Cotswolds, na północny zachód od Londynu.

Trzy lata tak nam zeszły na wzajemnych odwiedzinach, było bardzo przyjemnie. Poznałam zupełnie inną Anglię. Jamie odbierał mnie z lotniska i wiózł do Blockley. To mikroskopijne miasteczko mnie zauroczyło, podobnie jak cały region Cotswolds i ludzie, którzy tam mieszkali. To taka typowa angielska prowincja, pokazywana w ekranizacjach książek Agathy Christie. Mieszkańcy świetnie się znają, żyją powoli, dbają o swoje domy, jest czysto i schludnie, wkoło pełno zadbanej zieleni, kwiatów latem, a w zimie całe miasteczka są przystrojone bożonarodzeniowymi światełkami. Wzgórza Cotswolds to region łatwo rozpoznawalny dzięki kilkusetletnim kamiennym domom pokrytym strzechą i równie starym, wiejskim kościołom, schowanym między pagórkami kościołom, które ufundowali miejscowi zamożni mieszkańcy, dorobiwszy się przed wiekami na handlu wełną. Rejon ten należy do strefy krajobrazu chronionego (Area of Outstanding Natural Beauty), to tutaj swoje źródła ma Tamiza. Wszystko – domy, zabudowania gospodarcze, misternie układane murki i płoty graniczne, wiejskie puby, kościoły – wybudowane są z żółtego wapienia, który wydobywany był z miejscowych licznych kamieniołomów. Nad wijącymi się (idealnie równymi) drogami rozpościerają się zielone wzgórza z setkami pasących się owiec, widok sielankowy. Cotswolds ma starą, bogatą historię, niektóre wsie mają początki w XV wieku, chociaż cały region rozkwitł w wieku XVII. Obejmuje kilka hrabstw: Gloucestershire, Oxfordshire, Warwickshire i Worcestershire.

W dobrym stylu angielskiej klasy średniej i wyższej, czyli licznych milionerów, jest posiadanie domku na wsi, a ponieważ kilkusetletnie kamienne domy w Cotswolds nie są tanie, tylko bogatych stać na ich kupno. Idealna sytuacja, bo przecież nie chodzi o to, żeby wszyscy robili to samo. Gdzieś przeczytałam, że w pobliskim wiktoriańskim miasteczku Cheltenham, w którym czasem bywaliśmy, żyje 190 angielskich milionerów. Gdziekolwiek pójdziesz w Cotswolds, natkniesz się na sklepiki ze starociami, antykwariaty, pub nad rzeczką, krótka trawa zachęca do pikników, w czasie ekstremalnych upałów (25 stopni Celsjusza, mniej więcej trzy dni w roku), dzieci taplają się w wodzie: angielska wersja idylli. Inną charakterystyczną rzeczą są bardzo wąskie uliczki, które mieszczą jeden samochód (tzw. single track road), więc dużo osób, również starszych, korzysta z rowerów.

Opowiedz, proszę, jak wyglądał dom Jamiego.

Stał przy bardzo wąskiej uliczce, więc kiedy byłam w łazience, to w pubie vis-à-vis domku oglądałam się z jakimś angielskim smakoszem piwa. Nikogo to nie dziwiło. Domek miał cztery piętra, na każdym był jeden pokój, uznałam to za absolutną paranoję architektoniczną, bo nasza sypialnia była na trzecim piętrze, a kuchnia na parterze, jeśli więc zapomniałam przynieść wodę do sypialni, musiałam przejść osiem pięter. Naprzeciwko domku mieliśmy uroczy, stary pub, który też wyglądał jak z bajki, gdzie było bardzo smaczne jedzenie. Jamie wynajmował ten domek z poprzednią dziewczyną, po ich rozstaniu ona się wyprowadziła, on został, ale nie na długo. Jak mówił, nie miał najlepszych wspomnień, więc w sumie krótko tam mieszkaliśmy. Następny przystanek to mesa oficerska w bazie RAF-u w Brize Norton, pod Oksfordem, a to już całkiem inna bajka...

Główna baza transportowa Sił Powietrznych Jej Królewskiej Mości to bardzo specyficzne miejsce. Powstała w 1937 roku i miała chwalebne zasługi w bitwie o Anglię. Brize Norton jest największym dworcem samolotowym w Royal Air Force, zatrudnia blisko cztery tysiące pracowników obsługi i ponad sześciuset cywilów. Jako główne lotnisko kraju wykorzystywane jest przez wojska brytyjskie do misji pokojowych i stabilizacyjnych na całym świecie. Stacja jest także bazą szkoleniową. To z niej wylatywały samoloty do okupowanych państw z pomocą dla ruchów oporu w Europie, także do Polski. Dzisiaj ten olbrzymi port transportowy należy także do lotnictwa cywilnego, jest ważnym strategicznie miejscem, bo latają stąd także samoloty z pomocą humanitarną. Kiedy tam mieszkałam, piloci, żołnierze i personel pomocniczy latali głównie do Iraku i Afganistanu, mój narzeczony także.

Kompletna zmiana światów…

Ale też odwiedziny u Jamiego stały się sprawą dużo trudniejszą. Za każdym razem musiałam otrzymać przepustkę i zezwolenie na wejście na teren bazy. Polska nie była jeszcze wtedy w NATO, owszem weszliśmy w te struktury później, ale to niewiele zmieniło. Pochodziłam z kraju, który był przez lata na cenzurowanym, kraju zza żelaznej kurtyny. Za każdym moim pobytem Jamie rozmawiał z wewnętrzną policją RAF-u, która zadawała mu za każdym razem te same mniej więcej pytania: kim jestem, po co przylatuję, czy nie mam podejrzanych znajomych albo krewnych, czy nie interesują mnie wojskowe tematy? On za każdym razem odpowiadał, że jestem dziennikarką i jego dziewczyną, że w Polsce od lat nie ma komunizmu, że współpracujemy z NATO i niebawem podpiszemy akces do paktu. Na nic, byłam podejrzana. Jamie na gorąco relacjonował mi te rozmowy z policją, był autentycznie wzburzony inwigilacją czy, mówiąc po angielsku, przesadną ostrożnością.

Bardzo się tym nie przejmowałam, ale miałam dyskomfort. Postanowiłam porozmawiać z kolegami Jamiego, dotrzeć do źródeł tej nieufności. Było tak: podczas jednego z pierwszych spotkań przy shandy (piwo z lemoniadą) w barze mesy oficerskiej zebrani pułkownicy, kapitanowie, słowem trochę starsze pokolenie, pytają mnie, gdzie mieszkam, odpowiadam, że w Warszawie. A skąd pochodzę? Mówię, że z Wrocławia. Na to słyszę, że niedaleko jest takie miasteczko Trzebnica, w którym jest taki most, czy znam? Nie wiem, bo nie byłam, nie ukrywam, że moje zdziwienie rośnie, a oni dalej, że jest tam też kościółek zabytkowy na wzgórzu. Pytam, czy tam byli? Nie, nigdy. Rozmowa robi się coraz ciekawsza. Okazuje się, że większość tych pilotów miała swoje cele strategiczne w Polsce, doskonale orientowali się w topografii terenu, znali liczbę mieszkańców, rozmieszczenie baz wojskowych, szpitali, lokalnych urzędów. W ciągu trzech godzin od wezwania mogli na przykład zrzucić bombę na siedzibę telewizji wrocławskiej, w której pracowała moja mama, gdybyśmy, powiedzmy, postanowili zaatakować Wyspy z wojskami Układu Warszawskiego. Byłam w lekkim szoku. Oni rozmawiali ze mną jak z wrogiem, z którym podpisano wprawdzie zawieszenie broni, ale wszystko jeszcze mogło się odwrócić. Po tym spotkaniu uświadomiłam sobie, że wchodzę w diametralnie inny świat niż ten, w którym dotychczas żyłam.

Ciekawa była też konfrontacja światopoglądowa. Mimo antykomunistycznych przekonań całej mojej rodziny ja sama miałam obyczajowo liberalne, lewicowe, a wręcz lewackie poglądy (choć bez jakichkolwiek PRL-owskich resentymentów), a tutaj zetknęłam się z konserwatyzmem w czystej postaci. Jamie był absolutnie zdeklarowanym rojalistą, służył w jednostkach RAF-u z całym przekonaniem i dumą poddanego Jej Królewskiej Mości. On i jego koledzy wyznawali hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” w życiu, nie tylko w słowach, a wszystkie imprezy, także te prywatne, zaczynały się toastem God save the Queen. Przyszło mi żyć wśród ludzi o mocnych kręgosłupach moralnych, którzy z całym poświęceniem służyli ojczyźnie. Trudno było tego nie doceniać, tym bardziej że nasze piękne tradycje i etos Wojska Polskiego zostały mocno nadszarpnięte powojenną polityczną degrengoladą.

Jak się mieszka w bazie?

Na terenie tej olbrzymiej bazy były rozmieszczone małe domki dla oficerów i ich rodzin oraz jeszcze mniejsze dla personelu pomocniczego, ale nam, parze bez ślubu, domek nie przysługiwał, więc mieszkaliśmy w mesie. Mesa oficerska prowadziła osobne życie, byliśmy właściwie samowystarczalni. W całym Zjednoczonym Królestwie mesy wyglądają tak samo, są to spore budynki z dwoma skrzydłami, w których mieszczą się pokoje oficerów, gabinet szefa, główna sala balowa, sala konferencyjna, bar, restauracja – słowem centrum życia oficerskiej społeczności. Pokoje oficerskie były wygodne, ale niezbyt śliczne ani luksusowe, ot zwykły pokój z umywalką, wspólna łazienka na korytarzu, trochę jak nasz akademik. Tak mieszkaliśmy. Resztę czasu spędzaliśmy u mnie w Warszawie, w moim mieszkaniu na czwartym piętrze służewskiego bloku. To w Warszawie przekonałam się, że Jamie ma lęk wysokości, gdy nie chciał wyjść na balkon, twierdząc, że robi mu się słabo, gdy patrzy w dół. Podobno w samolocie jest inaczej, nawet gdy leci się do góry nogami...

Prowadziliśmy takie trochę studenckie życie. Jamie jest starszy ode mnie o pięć lat, wtedy był pierwszym oficerem w stopniu porucznika, ja początkującą dziennikarką z ambicjami w TVP2.

Domyślam się, że byłaś tam jedyną Polką?

Tak, w ogóle na Wyspach Polacy byli jeszcze wtedy rzadkością, wielki napływ rodaków zacznie się dopiero za kilka lat, po maju 2004 roku. W pewnym sensie byłam pionierem imigracji. Na pytanie, skąd pochodzisz, Anglicy, słysząc „Poland”, na wszelki wypadek dopytywali, czy aby nie „Holland”. Jak już wiadomo było, że jednak „Poland”, to włączały się stereotypy: Wałęsa, Papież, Dywizjon 303 i bitwa o Anglię, no i oczywiście Solidarność. Po omówieniu tych tematów („Polacy to dzielny naród, dzielny, waleczny i konserwatywny naród...”) kończyła się konwersacja i często zalegała niewygodna cisza. W moim przypadku rozmowa trwała o tyle dłużej, że dochodziło zdziwienie i zaciekawienie: Ooo... dobrze mówisz po angielsku. Zawsze wtedy miałam ochotę zapytać, a jakimi językami ty władasz, że potrafisz ocenić poziom mojego angielskiego? Ale przecież wiedziałam, że wyspiarze nie znają obcych języków, więc znowu milczeliśmy.

Anglia Jamiego była inna. Już nie świat niezobowiązujących spotkań w kawiarniach i w kinach, nie kolorowy, barwny i nieprzewidywalny Londyn, tylko małomiasteczkowe społeczności, w których największą rolę odgrywało wojsko, a wypad do kina był planowany z tygodniowym wyprzedzeniem, bo do najbliższej instytucji kulturalnej było pół godziny samochodem.

Poza hrabstwem Oxfordshire jeździliśmy z Jamiem głównie do Szkocji. Jamie jest Szkotem, pochodzi z St Andrews, takiego średniowiecznego miasteczka nad Morzem Północnym. Jak na Szkota ma słabo wyczuwalny akcent, czasem tylko słychać charakterystyczne dźwięczne „k”. St Andrews to elitarne i historycznie ważne miasteczko, stamtąd wywodzi się golf, tam też znajduje się jeden z najbardziej znanych brytyjskich uniwersytetów. Wschodnie i zachodnie wybrzeże Szkocji to dwa różne światy i Szkoci bardzo łatwo rozpoznają się i klasyfikują w zależności od miejsca urodzenia. Wschodnie wybrzeże Szkocji jest bardzo malownicze, usiane małymi rybackimi wioskami, pagórkowate, z wijącymi się wąskimi drogami i owcami, które pasą się na okolonymi białymi murkami poletkach. To także Edynburg, miasto dostojne i architektonicznie ciekawe, z dziwnymi, szarokamiennymi fasadami ogromnych kamienic. Edynburg jest miastem, w którym kwitnie kultura, co roku przez cały sierpień odbywa się tam jeden z najsłynniejszych festiwali teatralnych na świecie, wtedy teatr wychodzi dosłownie na ulicę, a w pubach i kawiarniach posłuchać można najróżniejszych komików w tzw. stand-upie, czyli indywidualnym występie kabaretowym. W Edynburgu jest też sporo galerii sztuki i teatrów, a mimo to zawsze, gdy tam jestem, mam wrażenie, że to smutne miasto.

Czym innym jest zachód Szkocji, czyli Glasgow i hrabstwo Ayre. To rejon ciężko pracujących prostych ludzi, którym przyszło żyć na skałach, w wietrznym i zimnym klimacie i którzy na pocieszenie nauczyli się trudnej sztuki destylacji wybornej whisky. Niestety na kulturę i dobre maniery nie zawsze wystarczyło energii i ciężko, gardłowo mówiący Szkoci z Glasgow słyną ze skłonności do przemocy i ekstremalnych zachowań, a także, choć oczywiście często niesprawiedliwie, uważani są za gorzej wykształconych.

Wróćmy do rodzinnego miasteczka mojego męża, wtedy jeszcze chłopaka. St Andrews liczy kilkanaście tysięcy osób, ale słynie z najstarszego na świecie pola golfowego, the Royal and Ancient, i klubu, który dopiero niedawno zaczął w swoje progi wpuszczać kobiety. Golfiści z całego świata zjeżdżają, żeby zagrać na tym trudnym polu. Szczególnie chętnie przyjeżdżają Amerykanie, na przykład gwiazdy Hollywood, które Szkoci przyjmują z otwartymi rękami i proszą o otworzenie portfeli. Szkocja w całości jest horrendalnie droga, ale możliwość kupna sfilcowanego sweterka z wełny szetlandzkiej w twarzowym zgniłozielonym kolorze? – bezcenne.

Najstarszy i najlepszy w Szkocji uniwersytet – University of St Andrews zajmuje na Wyspach czołowe miejsca w rankingach, razem z Uniwersytetem Oksfordzkim oraz Uniwersytetem Cambridge. W latach 2001 – 2005 studiowali tam książę Walii William i księżna Cambridge, wtedy skromna Kate Middleton. Ponad sto lat temu zaczęły tu powstawać nowe pola golfowe, które sprawiły, że prestiż miasta znacznie wzrósł, wybudowano wiele sezonowych willi i hoteli.

Skąd u Jamiego wzięła się pasja do latania?

Niedaleko St Andrews jest także bardzo znana baza samolotowa RAF-u Leuchars. Pod siatką na końcu pasa startowego swoje nastoletnie lata spędził Jamie, obserwując lądujące i startujące samoloty wojskowe. Po ukończeniu dwunastego roku życia zaczął tam regularnie uczęszczać, jako czternastolatek był już instruktorem szybowcowym. Wtedy stało się jasne, co będzie robił w życiu. Poznałam więc miłego mężczyznę, który jak się okazało, miał jedną pasję w życiu, której wszystko podporządkowywał – latanie. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś takiego. Moją osobistą i jedyną pasją w życiu było bycie najlepszą. On miał hobby, które pochłaniało go całkowicie, nic innego go nie interesowało, w szkole był miernym uczniem, nie miał głowy do przedmiotów humanistycznych ani ścisłych. Chciał być pilotem i został. Bardzo dobrym. Kiedy, już jako mój mąż, odchodził z RAF-u, był pilotem oblatywaczem, został mianowany pierwszym oficerem opasłych jumbo jetów linii Virgin Atlantic. Ta cudowna logika, prosta strategia „ścieżki kariery” Jamiego zawsze robiła na mnie wrażenie, szczególnie w momentach, gdy moje życie osiągało nienormalny poziom chaosu (czyli mniej więcej co dwa lata).

Jaka była rodzina twojego przyszłego brytyjskiego męża?

Jamie pochodzi z rodziny socjalistów i pacyfistów. Jego dziadek był członkiem brytyjskiej partii komunistycznej – luksus, na który mógł sobie pozwolić wyłącznie syty i cieszący się wolnością intelektualista z Europy Zachodniej. Tato Jamiego nie pozwalał mu się bawić żołnierzykami, jako chłopiec Jamie nie miał żadnego plastikowego pistoletu, podobnie był wychowywany jego młodszy brat Tobiasz, mój równolatek. Jak to się skończyło? Jamie został zawodowym wojskowym. Ale nie na złość ojcu. Po prostu RAF gwarantował stabilny system szkoleń, zatrudnienie, a nawet sponsoring przez całe studia wyższe. Dzięki temu Jamie skończył zarządzanie i zdobył zawód, a rodzina nie musiała się do tego dokładać. Dla taty Jamiego, Davida, to pewnie nie była przyjemna sytuacja, ale muszę przyznać, że był zawsze dumny z syna i podziwiał jego konsekwencję.

David był genetykiem. Po rozwodzie z mamą Jamiego postanowił zrezygnować z pracy na uczelni i poświęcić się wychowaniu synów, nad którymi sąd przyznał mu opiekę. Uczył w gimnazjum, dość znanym w St Andrews, Madras College, znajdującym się w pięknej, okazałej kamienicy w centrum miasteczka. Polubiłam całą rodzinę mojego męża, ale David miał szczególne miejsce w moim sercu. Uwielbiałam go, miał niesamowitą osobowość, był humanistą w każdym calu, subtelnym intelektualistą kochającym jazz, fanem Arethy Franklin i Shirley Bassey, których piosenki nucił przy kubku kawy, z nieodłącznym papierosem w ręce. Był nałogowym palaczem, Jamie bardzo cierpiał z tego powodu, bo przez lata patrzył, jak twarz Davida pokrywa się bruzdami, a on sam jest coraz chudszy. David zmarł niedawno, a jego choroba i śmierć była dla nas okropnym przeżyciem.

David nie był wierzący, pamiętam, jak zabierał mnie na spacer do spalonej przez mieszkańców katolickiej katedry w St Andrews, żartując, że żaden katolik nie może czuć się bezpiecznie w prezbiteriańskiej Szkocji.

W rodzinie Jamiego wydarzyła się podobna sytuacja co w mojej, jego rodzice też bardzo wcześnie się rozwiedli i rozeszli w niezbyt dobrej atmosferze. Kiedy poznałam rodzinę Jamiego i jej przeszłość, zaczęłam czuć wspólnotę przeżyć. Obydwoje byliśmy pokiereszowani, mieliśmy wielką potrzebę stworzenia prawdziwego domu. Jamie był po dwóch pięcioletnich związkach z dziewczynami, z którymi mieszkał. Ostatni związek – ten z uroczego miasteczka Cotswolds – zostawił parę blizn na jego emocjach. Ja byłam w trakcie rozwodu. Postanowiliśmy, że jeśli mamy być ze sobą, postaramy się oszczędzić sobie wzajemnie złych emocji. Bardzo chcieliśmy stworzyć związek, w którym nikt nie będzie się męczyć. Poznałam teściową, wtedy jeszcze tylko matkę Jamiego, która okazała się antytezą matki Polki. Niepytana nie wyrażała swojego zdania. Za to proszona o radę, potrafiła się wykazać niezwykłą wręcz empatią i otwartością. Byłam i jestem dla niej pełna podziwu za to, że potrafiła przewalczyć w sobie traumę wieloletniego braku kontaktu z synami i ułożyć sobie relacje tak z nimi, jak i ze swoim byłym mężem. Marion od trzydziestu lat jest żoną Irlandczyka, szefa dużego angielskiego wydawnictwa Chambers, za którego wyszła po jego rozwodzie i który miał trójkę własnych dzieci. Sama jest Angielką, z bardzo angielskiej rodziny od lat mieszkającej w Szkocji. To ciekawe zjawisko, bo ani Marion, ani żadna z jej sióstr czy brat nie mają śladu szkockiego akcentu, nie przejęli też żadnych szkockich obyczajów; po prostu tam mieszkają.

Powoli zaczynałam poznawać wszystkie te skomplikowane relacje rodzinne i dochodziłam do wniosku, że życie jest bardzo bogate i wszystko właściwie jest możliwe. Nasza katolicka mentalność rodem z dramatu o pani Dulskiej nakazuje trwać w najgorszym nawet małżeństwie i liczyć się ze zdaniem naszego środowiska w każdej sprawie, na wypadek odrzucenia i kpin. Takie klasyczne „co ludzie powiedzą”, które prowadzi do patologii, przemocy w rodzinie, depresji i instytucjonalnej wręcz obłudy. Tam, w Anglii, w rodzinie mojego przyszłego męża, która przeszła przez koszmar, można było wszystko na nowo poskładać, nadać nowy wymiar, przywrócić normalne relacje. Wszystko to napawało mnie optymizmem na przyszłość. Zaczynałam patrzeć na Jamiego innymi oczami, pomyślałam, że skoro jego rodzice potrafili się jakoś dogadać mimo wielu krzywd, on pewnie jest do nich podobny.

Patrzyłam też na mojego tatę, który przed ponad trzydziestoma laty ułożył sobie życie z Laurą, moją macochą. Pamiętam, jakim byłam wobec niej potworem na początku ich związku. Stwierdziłam, jak pewnie twierdzi większość dzieci rozwiedzionych rodziców, że Laura jest winna rozpadowi naszej rodziny. I jak zwykle w takich przypadkach nie było w tym cienia racji. Postawa Laury była tu jedyną właściwą w takiej sytuacji: dyskretna życzliwość i nieskończone pokłady cierpliwości. Laura nie miała ambicji zastąpić mi mamy, nie chciała, żebym musiała wybierać pomiędzy moją rodziną a nią. Po prostu była, gdy chciałam pogadać, nauczyć się makijażu (Laura jest mistrzynią tuszowania rzęs) albo przygotować coś w kuchni. Z czasem okazało się, że są sprawy, o których chętniej rozmawiałam z nią niż z moją mamą, właśnie dlatego, że nie było między nami głębokich emocji, a tylko bezinteresowna przyjaźń. Może już wtedy sformułowałam sobie swoje życiowe motto: harmonia przede wszystkim. Dzisiaj wiem, że można ją osiągnąć właściwie w każdej sytuacji.

Poznałam siostrę teściowej, która była regularną hipiską i anarchistką, strasznie śmieszną babką. Caroline ma od zawsze burzę rudych włosów, których nigdy nie myje. One po pewnym czasie zaczynają być piękne. Na początku są tłuste, a potem po prostu skóra sama zaczyna regulować czystość. Caroline je tylko w specjalny sposób wyczesuje i upina na czubku głowy w atrakcyjny luźny kok. Tak śpi i tak się rano budzi. Jakby było mało, Caroline chodzi w glanach, a czasami jak trzeba się lepiej ubrać, do tych buciorów zakłada kabaretki. Od wielu lat mieszka we wschodnim Londynie, który na jej oczach bardzo się zmienił. Wschodni Londyn to oaza wielokulturowości, dom imigrantów z wszelkich kultur.

Caroline zawsze bardzo ceniła tę różnorodność. Nie ma dzieci, nie wyszła za mąż. Miała paru wieloletnich partnerów. Najdłużej była z fajnym gościem, który był artystą stolarzem i myślicielem, oraz, jak wielu wrażliwych, inteligentnych ludzi, alkoholikiem. Miewał napady, ciągi pijackie, naprawdę trudno było z nim żyć. Ale na trzeźwo był cudnym facetem i do rany przyłóż. Byli nietuzinkową parą, świetnie się w tym wschodnim Londynie odnajdywali, bo potrafili przełożyć swoją angielskość na otwartość i gościnność. Oto posiadamy piękną, ale umierającą kulturę, którą chętnie wam pokażemy, żebyście ją przefiltrowali przez waszą, a jeśli chcecie tu mieszkać, to podzielcie się z nami tym, co macie, na przykład świetną kuchnią, której w Anglii nie ma. Caroline ma bardzo antyangielską cechę: jest ciekawa inności.

Druga siostra Marion, Sonia, mieszka w Australii i ma tam czwórkę dzieci ze swoim angielskim mężem. Trochę się odseparowała od rodziny i swojego staroangielskiego gorsetu. Jest wielka, gruba, wiecznie rozchełstana, chodzi w trampkach i pysznie gotuje. Jest w kontakcie z Marion, ale zwykle nie popiera jej wyborów. Byliśmy u niej z Jamiem i z naszym synem Tomkiem, zanim skończył pierwszy rok życia, i to była niezapomniana podróż. Sonia jest szorstka, ale naprawdę kocha swoją rodzinę. Nie potrafiłabym żyć tak jak ona, ale podziwiam ją za konsekwencję. Jej dzieci są w stu procentach Australijczykami i nigdy nie będą mieszkać na Starym Kontynencie.

Marion ma jeszcze brata, Robina, który jest kimś w rodzaju kloszarda z wyboru. Poznałam go tak: dziadek Jamiego miał sporą posiadłość w Szkocji. Na jej terenie wydzielił miejsce na mały domek, który zbudował Robin ze swoją partnerką i synem. Gdy poszliśmy go poznać, Robin akurat spał na trawie. Na nasz widok uniósł się na łokciu i poczęstował nas papierosem. Mogliśmy położyć się obok niego, ale też nie było jakiejś specjalnej zachęty w tym kierunku, więc pogadaliśmy chwilę i poszliśmy sobie. Robin potrafi budować domy i składać stare samochody, ale robi to tylko wtedy, gdy naprawdę zaczyna mu brakować na papierosy.

Słowem, cała rodzina Jamiego ze strony mamy to indywidualiści i dziwacy. Bardzo mi się to podobało. Z nich wszystkich Marion była najbardziej mieszczańska, ale za to David nadrabiał za nią swoim fantazjowaniem, kosmicznymi teoriami wszystkiego i nieustannymi żartami.

Było mi dobrze w rodzinie Jamiego, nie byłam jednak w stanie podjąć decyzji, że rzucam wszystko w Polsce i wyjeżdżam na Wyspy. Czułam, że świat RAF-u nie jest moim światem, ale wiedziałam też, że Jamie także jest na marginesie tego świata i żołnierzem jest tylko dlatego, że dzięki temu może latać. Jamie był normalnym, serdecznym, bezpośrednim facetem. W 2000 roku dostałam stypendium z BBC, pojechałam na dłużej do Londynu.

A czy związałabyś się z polskim lotnikiem, z równie hermetycznego środowiska?

Nie wiem. Zakochałam się w człowieku, a nie w zlepku okoliczności. W pewnym momencie, już jako małżeństwo, dostaliśmy propozycję mieszkania w San Francisco, Jamie miał tam pracować na amerykańskich samolotach cysternach. Kiedy pomyślałam, że mielibyśmy tam wyjechać na trzy lata i ja przez te trzy lata miałabym piec coraz lepsze ciasteczka i hodować coraz ładniejsze pelargonie na balkonie, dostawałam plam przed oczami i robiło mi się niedobrze. Także życie żony lotnika nie imponowało mi raczej. Imponował mi Jamie i jego życiowa pasja. Był też z kompletnie innego świata, innej branży, wydawało mi się, po małżeństwie z dziennikarzem, że może to jest recepta na sukces. Z Rickiem w pewnym momencie zaczęliśmy patrzeć, kto dostał więcej zaproszeń na imprezy branżowe i kto z kim jest na ty. Może rywalizacja zawodowa to rzecz normalna dla dwójki ambitnych ludzi, ale bardzo destrukcyjna dla związku. Z Jamiem miałam pełną rozłączność zawodową, przez to mieliśmy dla siebie wzajemny podziw, który wynikał również z tego, że nie umielibyśmy zamienić się miejscami.

Pojechałam na stypendium BBC do Londynu i walczyłam z myślami, żeby powiedzieć Jamiemu, że jeśli coś radykalnie się nie zmieni, nie damy rady być razem. Nie mogliśmy prowadzić w nieskończoność życia z doskoku – on trochę u mnie, ja trochę u niego. Do rozmowy jednak nie doszło, myślę, że trudno zdecydować się na taki krok, gdy się kogoś kocha. Wracałam do Polski ze stypendium i w samolocie dopadło mnie głębokie przekonanie, że jestem w ciąży. Oczywiście żaden test po tygodniu tego nie wykaże, ale zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Agnieszki i powiedziałam, że wiem, że jestem w ciąży, i spytałam, czy mi wierzy. Powiedziała, że tak, a ja jej, że będzie matką chrzestną.

W momencie, w którym poczułam, że jestem w ciąży (powtarzam: to było nieracjonalne i całkiem głupie), wszystkie moje rozterki, które na logikę powinny wtedy się spotęgować, opuściły mnie. Byłam już rozwiedziona, z Jamiem nic formalnie mnie nie łączyło, pochodziłam z innego kraju, z rozgrzebaną karierą i zamiast popaść w panikę, że nie dam rady, pomyślałam: kochamy się, jest cudownie, wszystko się ułoży. No i okazało się, że faktycznie byłam w ciąży. Pojawiła się pewność, spokój. Wiedziałam, że chcę urodzić w Polsce, chcę, by moje dziecko było Polakiem. Dość wcześnie zaczęłam mówić do brzucha „Tomeczku”, tak głęboko byłam przekonana, że to będzie chłopak. Ustaliliśmy, że po narodzinach Tomka weźmiemy ślub i zamieszkamy w Anglii. W Polsce rządził wtedy AWS i urlopy macierzyńskie były sześciomiesięczne. Miałam niezłą średnią, bo pracowałam jak wół, wiedziałam więc, że mam spokojny rok siedzenia w domu i zastanawiania się, co dalej z moim życiem.

Zamieszkaliśmy w Littlemore, małej miejscowości pod Oksfordem, Jamie kupił wtedy pierwsze swoje mieszkanie. Pamiętam, że pojechaliśmy na plac budowy. Mieszkanie znajdowało się na terenie XVII-wiecznego szpitala psychiatrycznego, po drugiej stronie ulicy był zresztą jego wciąż czynny oddział. W ogrodach za budynkami szpitala postanowiono wybudować kilka małych, czteropiętrowych bloków i kupiliśmy mieszkanie na trzecim piętrze jednego z nich. Gdy pojechałam obejrzeć to, co za chwilę miało stać się moim domem, byłam nieco przerażona. W Polsce, jeśli tylko nie były to bloki z wielkiej płyty, budowało się jednak dość solidnie, choćby ze względu na klimat. Tutaj zbudowano na płytkich fundamentach konstrukcję z drewnianych pali, którą obłożono watą mineralną i zatynkowano, nawet schody miały tzw. timber frame, czyli miały drewniany szkielet. Słowem, raj dla piromana, no i niesamowita akustyka, raczej niesprzyjająca wychowywaniu małego dziecka. Nie zmienia to faktu, że okolica była malownicza, a gmach byłego szpitala, teraz zamieniony na luksusowe apartamenty, robił wrażenie. Zapakowałam sześciotygodniowe niemowlę do samolotu, niewielki dobytek z mieszkania na Służewie wysłaliśmy cargo do Anglii i tak pojawiłam się w Zjednoczonym Królestwie w nowej roli.


Pożegnanie z Anglią

Подняться наверх