Читать книгу Legenda niemej wyspy - Montfort Vanessa - Страница 10
2
ОглавлениеNowy Jork, styczeń 1842 r.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej
Zimny wiatr zatrzepotał listem w jego dłoniach. O mały włos, a porwałby go i uniósł w morze. Karol ścisnął arkusik mocno, opierając się o barierkę na górnym pokładzie. Któż mógł go wysłać i dlaczego to zrobił – domysły przerodziły się niemal w obsesję. Chociaż taka tajemnica to najlepszy sposób na rozpoczęcie podróży – pomyślał, obserwując sylwetki pasażerów wchodzących na pokład. Palce miał poplamione granatowym atramentem. Kilka lat temu zmienił jego kolor. Wcześniej zawsze używał czarnego. Szczycił się tym, że jest człowiekiem poukładanym, chociaż Kate mówiła, że w wieku trzydziestu lat prześcigał w tym poukładaniu niejednego staruszka. Było wcześnie, a on wykorzystał sen Kate i wyszedł na pokład. Nie chciał przegapić momentu wpływania do portu w Nowym Jorku ani mijania Hell’s Gate, Hog’s Back, Grying Pan i innych miejscowości pojawiających się w książkach jego ukochanego Washingtona Irvinga.
Przeciągnął się. To, co najbardziej dokuczało mu podczas długiej podróży do Ameryki, to bez wątpienia brak możliwości wykonywania ćwiczeń fizycznych. Torturą było zejście z transatlantyku w Bostonie, żeby zaledwie dzień później zaokrętować się na parostatku zmierzającym rzeką do Nowego Jorku. W dodatku sześciomiesięczny objazd po Stanach Zjednoczonych zapowiadał się męcząco. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko po raz kolejny pogodzić się z tym. Musiał przyznać rację Kate. Być może jak na swój wiek był zbyt uporządkowany. Wydawało mu się, jakby całe wieki spędził na siedzeniu i pisaniu. Jeżeli nie urozmaicał sobie pracy długimi spacerami po Londynie, dokuczały mu plecy. Mówiąc szczerze, najgorsze na statku nie było to, że nie mógł ćwiczyć, ale okropne mdłości. Nawet najbardziej wybujała wyobraźnia nie byłaby zdolna odgadnąć, jak bardzo może huśtać ogromnym parostatkiem na falach wzburzonego sztormem Atlantyku. Najgorsza była noc tuż przed zawinięciem do Bostonu – przypomniał sobie. Przetarł balustradę chusteczką i ponownie oparł się na niej łokciami. Z wywołanej mdłościami obojętności mógł przywołać jedynie to, że jego żona czuła się na tyle źle, że przez jeden dzień nie była zdolna rozmawiać z nim. Uśmiechnął się półgębkiem. Tak, to sprawiło mu szatańską wręcz przyjemność. W tamtym stanie nic by go nie zdziwiło. Gdyby krasnoludek pojawił się w jego kajucie z listem w dłoni, przepraszając go za to, że jest przemoczony, ale w końcu szedł przecież przez ocean, to zapewne byłby mu podziękował za przesyłkę.
Z całego tego chaosu pamiętał, że gdy w końcu lepiej się poczuł, zdał sobie sprawę, że stoi na pokładzie, trzymając się czegoś – nie mógł sobie przypomnieć, czy była to jakaś lina, czy może bosman. Nie potrafił odróżnić nieba od morza, a horyzont rozmywał mu się przed oczami. Wszystko się kołysało, wszystko się chwiało, a każdy z kelnerów podczas kolacji przewrócił się przynajmniej raz.
Dickens westchnął i wbił wzrok w wodę. Na Boga... co za przygoda. Wystawił twarz do słońca. Czy to możliwe, że w Londynie jest prawie ciemno, a jego dzieci szykują się do łóżek? W ciągu ostatnich lat mało żył, za to dużo marzył. A jego powieści, potrzeba pisania, narodziły się nie ze wspaniałych przeżyć, a z przeciwności losu. Za jego sukcesem stała tragedia, która naznaczyła jego dzieciństwo i której do końca życia nie mógł ujawnić w angielskich wyższych kręgach, zaczytujących się w jego książkach.
Teraz był słynnym Karolem Dickensem.
Miał zaledwie trzydzieści lat, gdy okrzyknięto go ukochanym synem Edynburga, a jego książki dotarły za ocean, zanim on sam tam zawitał. Dlatego tak ważne było, by przeżył przygodę. Pomyślał o swoich dzieciach, o tym, że zobaczy je dopiero za sześć miesięcy. Ukłuło go poczucie winy. Żadne z nich nie przekroczyło sześciu lat. Ale w domu Macredy’ego będzie im dobrze – powiedział sam do siebie z przekonaniem. Będzie im bardzo dobrze.
Wciągnął nadpływające znad morza powietrze. Poranek był wilgotny, spokojny i bardzo mglisty, ale już zaczynało wschodzić słońce. Gęste, kasztanowe włosy opadły mu na twarz. Kate uważała, że powinien obcinać je krócej. W końcu miał już swoje lata. Ale Karol chciał pozostać młody, odsuwał myśli o dorosłości i starzeniu. Smutne dzieciństwo ciążyło mu. Może dlatego tak emocjonalnie zareagował na żart. I być może właśnie dlatego nikomu o tym nie powiedział. Nawet Kate.
Rozłożył papier. Ktokolwiek napisał list, postanowił się nie podpisywać. Wręczył mu go recepcjonista hotelu w Bostonie tuż po tym, jak zeszli ze statku. Ale stempel był z Nowego Jorku.
Szanowny Panie Dickens!
Nie mogę wyjawić, kim jestem, ale wierzę, że jako pisarz potrafi Pan wyczytać nadzieję, jaka kryje się za moimi słowami. Pozwalam sobie wysłać tych kilka linijek, ponieważ niedługo zawita Pan do naszego kraju. Słynie Pan ze swojej wrażliwości na bezbronnych oraz wspierania szczytnych idei. W prasie napisano, że w czasie Pańskiej wizyty planuje Pan odwiedzić instytucje dobroczynne, więzienia, szpitale dla psychicznie chorych i sierocińce, aby zobaczyć, jak działają. Dlatego zapraszam Pana, by podczas wizyty w Nowym Jorku odwiedził Pan Wyspę Blackwella. Proszę mi wierzyć, Pańscy amfitrioni nie wspomną Panu o niej. Proszę poprosić jednego ze swoich wpływowych znajomych o dwutygodniowe pozwolenie na odwiedzenie tego miejsca.
Każda wyspa skrywa jakąś tajemnicę lub ukryty skarb. Na tej znajdzie Pan i jedno, i drugie.
Niech Bóg Panu błogosławi, Panie Dickens.
Litery były tak okrągłe i drobne, że zdawały się nakreślone ręką dziecka. Ale język należał do dorosłego. Przedstawił tajemnicę w kobiecy sposób, ale ton wydawał się mieć lekko męskie zabarwienie. Karol poczuł ciepło słońca na włosach. Poprawił aksamitkę przy kołnierzyku i rozpiął płaszcz. Kimkolwiek był autor listu, wiedział, jak rozbudzić głód powieściopisarza.
Właśnie wtedy statek wpłynął do utworzonego przez wyspy przesmyka, który wydał mu się znajomy. To musiał być Hell’s Gate, czyli Brama Piekieł. Słynął z tego, że o jego brzegi rozbijały się jednostki zepchnięte przez prąd East River. Były wśród nich statki kupieckie, holenderskie, a nawet budzące strach galeony pirackie, które choć przetrwały niejeden sztorm, rozbijały się właśnie tu. Wiedział to z książki Washingtona Irvinga. To on w jednym ze swoich opowiadań opisał, jak w dzieciństwie chodzili nad rzekę, gdy tylko opadał poziom wody. Chcieli zobaczyć wynurzający się z wody dziób jednego z rozbitych statków, o przerażającym kształcie czarnej syreny. Marzyli wtedy, że kiedyś do niego podpłyną, by szukać skarbu pomiędzy zaplątanymi między algi szkieletami.
Karol pomyślał, mierzwiąc przy tym włosy, że ma ogromną ochotę spotkać się z Washingtonem. Zwrócił uwagę na wychodzącą na pokład kobietę w żółtym kapeluszu przypominającym olbrzymi grzyb. Kate spodoba się Sunnyside. To niezwykle hojne, że pisarz zaprosił ich do siebie.
Teraz po prawej i lewej stronie dostrzegł zielone wzgórza wysp usiane pięknymi posiadłościami z trawnikami i drzewami. Czy tak wygląda posiadłość Washingtona? Nigdy nie pomyślał, żeby w ten sposób opisać Bramę Piekieł. Ale skoro tak wyglądała brama, to piekło nie było chyba takim złym miejscem.
W oddali dostrzegł Wyspę. Najpierw zauważył latarnię morską, położoną na jej północnym krańcu. Potem przyjrzał się pozbawionym proporcji budynkom z kamienia. Nietypowe światło sprawiało, że cała wyspa zdawała się być w cieniu. Nie widział żadnych domów. Nie dostrzegł, żeby ktokolwiek po niej chodził. I nagle zauważył, że z ostatniego budynku, najbliżej statku, wybiegła na plażę grupka ludzi. Rzucali w górę czapki na powitanie przepływającego „Nowego Jorku”.
– Przepraszam! – krzyknął Karol do jednego z marynarzy, który zwijał linę, przygotowując się do wejścia do portu. – Co to za miejsce?
Mężczyzna podniósł wzrok i dłonią osłonił oczy przed słońcem.
– To? – Wytarł czoło. – Piekło, z którego nikt nie wraca.
– Ale co to za budynki?
Mężczyzna wskazał na nie brodą.
– Więzienie, zakład poprawczy, ten z tyłu to przytułek, a ten najbliższy, przed którym przepływamy, to dom wariatów. – Zaśmiał się szelmowsko i dodał: – Niech pan popatrzy, jak nas witają ci biedni wariaci. Zawsze to robią.
Pisarz spojrzał na list, potem na Wyspę i znowu na papier. Nie wiedział dlaczego, ale marynarz właściwie nie musiał wyjawiać mu nazwy tego miejsca. Instynktownie podniósł dłoń i pozdrowił szaloną gromadę, patrzącą na statek z plaży.
Wtedy po raz pierwszy zobaczył Wyspę Blackwella.
*
Kilka minut później statek wpłynął do połyskującej w słońcu, majestatycznej zatoki. Oczom Karola i Kate, którzy teraz już razem stali na pokładzie, ukazała się chaotyczna gęstwina budynków, a za nią chmura wznoszącego się powoli czarnego dymu, las masztów, powiewające pasiaste i gwieździste flagi i wpływające oraz wypływające z portu niezliczone promy oraz statki pasażerskie i transportowe. A na brzegu setki zaaferowanych istot biegających we wszystkich kierunkach. W oddali dostrzegli szczyty gór i kilka wysp wyłaniających się z połyskującej rzeki, która wiła się daleko w błękitny bezkres.
Niespodziewanie ukazał im się Nowy Jork. Oszołomiony widokiem, pomyślał, że nie będzie mu brakowało życia na statku – zabijania czasu spacerowaniem, paleniem czy piciem rozwodnionego brandy. Nie zatęskni także – jak mówili marynarze – za stukotem damskich obcasów nad głową. Ani tym bardziej za nieustającym, choć jak sam musiał przyznać uzasadnionym, narzekaniem Kate na to, że wyciągnął ją w tak długą podróż bez dzieci. Nie będzie mu też tęskno za zupełnym brakiem ciszy – za falami rozbijającymi się z hukiem o burty i skrzypieniem statku, które przypominało trzeszczenie ogromnego stosu chrustu. Jego mózg aż drżał z podniecenia – tak bardzo chciał sprawdzić, co czekało go w mieście, o którym mówił cały Londyn.
Kate chwyciła go pod ramię, jak gdyby wygląd miasta ją zaniepokoił. „Ile tu statków”, wymamrotała, poprawiając długie czarne loki spływające na pełne piersi. Przyjrzał się jej. Nie pamiętał, żeby choćby raz w życiu była rozczochrana. Nawet wtedy, kiedy rodziła kolejne dziecko z ich czwórki. Ani kiedy stała na pokładzie, a wiatr delikatnie muskał jej twarz. Ta myśl ubawiła Karola. Postanowił nadać tę cechę jednej ze swoich postaci. Potem zatrzymał wzrok na jej tak charakterystycznym tiku – delikatnie, kolejno uderzała palcami, jakby grała na niewidocznym pianinie czy myślała w brajlu. A może liczyła minuty pozostałe do zejścia z pokładu, miesiące spędzone bez dzieci albo lata dzielące ją od śmierci. Któż mógł to wiedzieć. Kate pozostawała dla niego zagadką. Pierwszy raz, kiedy zauważył, że to robi, byli w gabinecie jej ojca, wówczas redaktora naczelnego „Morning Chronicle”. Uderzała palcami w biurko. Wtedy była dla niego jedynie Catherine Thompson Hogarth, córką szefa. A on był autorem kilku opowiadań i kilkunastu artykułów. W tamtym czasie albo ona nie odliczała czasu miarowym uderzaniem palców, albo jemu zupełnie to nie przeszkadzało. Być może dlatego nie starał się jej poznać. Na wszelki wypadek, gdyby jednak nie skrywała żadnej tajemnicy.
Zawyły syreny statku i twarz jego żony znikła pod rondem kapelusza.
*
Kiedy w końcu przybili do brzegu, bagaże kursowały po pokładzie w tę i z powrotem, a pasażerowie przyglądali się młodemu Nowemu Jorkowi z bezpiecznej perspektywy balustrady. Mnóstwo ludzi tłoczyło się na pomoście, oczekując, aż szybki i słynny „Nowy Jork” wpłynie do portu. Z przesadną radością wykrzykiwali zdanie, którego Karol nie był zdolny wychwycić.
– Co krzyczą? – zapytała Kate. – Wygląda, jakby patrzyli w naszą stronę.
Za tłumem dwukołowe wózki kreśliły skomplikowane rysunki na śniegu. Starsze kobiety piekły kasztany i zachwalały je nowo przybyłym pasażerom. Ludzie zderzali się, chodząc tam i nazad z wiklinowymi koszami. Ładowano statki przed wypłynięciem: grupka mężczyzn wciągała krowę, inni ładowali warzywa, prosiaki i ptactwo... Nieco dalej marynarze ściągali cumy. W końcu dojrzał czapkę nadzorcy załadunku. Szedł przywitać się z tłumem ludzi, którzy nadal krzyczeli coś zupełnie niezrozumiałego.
– Robią to od miesięcy, za każdym razem, gdy do portu zawija statek z Anglikiem na pokładzie. Tym razem jednak wiedzą, że to pan przypłynął, panie Dickens.
– Nie rozumiem.
– Najwyraźniej do Nowego Jorku nie dotarł jeszcze kolportaż pańskiego Magazynu osobliwości. Nie mogą się doczekać. Proszę ich pozdrowić. To pańscy amerykańscy czytelnicy.
Oniemiały Karol uniósł w górę dłoń. Jakaś młoda dziewczyna wrzasnęła: Tam jest! To Karol Dickens! Wtedy jasno i dokładnie usłyszał, co krzyczeli.
– Pan Dickens! Pan Dickens! – powtarzały głosy kobiece, męskie, młode i dojrzałe. Pisarz przysłuchiwał im się z otwartymi ustami. Zaczęło do niego docierać, że odniósł międzynarodowy sukces. – Panie Dickens! Czy to prawda, że mała Nell umarła?
Rozpromieniona Kate odwróciła się do niego i wzięła go pod ramię.
– Kochanie, czekali tu na ciebie.
Czoło pisarza zasnuł cień.
– Tak, umarła – szepnął zrezygnowany.
To była prawda. Musiał uśmiercić swoją ulubioną postać. Tak właśnie kończył się Magazyn osobliwości. Miliony osób miesiącami śledziły publikowane w odcinkach przygody jego biednej sieroty. Śmierć dziewczynki – tak samo prawdopodobna jak patetyczna – poruszyła Anglię, wywołując reakcje podobne do tych, jakie wywołuje śmierć kogoś znanego. Jeden z torysów zapewniał, że przepłakał całą noc. A sam zgryźliwy Wilde napisał, że po melodramatycznej, pretensjonalnej i łzawej śmierci Nell można się było popłakać, ale raczej ze śmiechu.
Zwolennicy czy przeciwnicy, nikt z nich, poza samym Dickensem, nie mógł nawet podejrzewać, że autor opisał tę agonię, opierając się na swoich własnych przeżyciach. Dokładnie tak umarła w jego ramionach ukochana szwagierka, mieszkająca z nim i z Kate szesnastoletnia Mary Hogarth. To na niej wzorował postać Nell.
Pisarz przywołał w pamięci dziewczynę, którą tak pokochał. Wyciągnął z kieszeni niewielki przedmiot z brązu. Ten zepsuty kompas podarowała mu Mary. Tamtego dnia po raz ostatni widział ją uśmiechniętą. Wychudła tak bardzo, że wydawała się ubranym na różowo cieniem. Wskaże ci marzenia – powiedziała. Jej dłoń, wychudła i blada, położyła kompas na jego dłoni. Pisarz przyglądał się błądzącej wskazówce. Tańczyła raz w jedną, raz w drugą stronę. Nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, wskazała na wschód. Wydawało się, że odnalazła tam swoją nową północ.
Karol spojrzał w tym samym kierunku. Nad horyzontem przeciągała burza.
Poniżej, w porcie, jego amerykańscy czytelnicy wiwatowali i pytali o los małej sieroty.
Ściągnął kapelusz i skłonił głowę.
Pomachał kapeluszem i spojrzał na białe niebo zwiastujące jeszcze więcej śniegu. Padał na nich deszcz sadzy wydobywającej się z kominów bogatych dzielnic. Karol poczuł się jak wesoła figurka w środku szklanej kuli zamykającej świat w negatywie.