Читать книгу Marsz Przetrwania - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 10

CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ CZWARTY

Оглавление

17 cykli słonecznych później


Royce stał na szczycie wzgórza pod jedynym dębem rosnącym pośród łanów zbóż, pod przedwiecznym drzewem, którego konary wyciągały się ku niebu. Spojrzał Genevieve głęboko w oczy, zadurzony po uszy. Trzymali się za ręce i dziewczyna uśmiechnęła się do niego, a gdy przysunęli się i pocałowali, Royce czuł zachwyt i wdzięczność, że jego serce może się tak radować. Gdy słońce wzbiło się ponad łanami zbóż, Royce zapragnął zatrzymać tę chwilę na zawsze.

Młodzieniec odsunął się i spojrzał na nią. Genevieve była przepiękna. Miała siedemnaście lat, podobnie jak on, była wysoka i smukła, o jasnych włosach i zielonych oczach o bystrym wejrzeniu, a jej delikatna twarzyczka muśnięta była piegami. Dzięki jej uśmiechowi Royce czuł się rad, że żyje, a jej śmiech niósł mu ukojenie. Nadto cechowały ją wdzięk i szlachetność, które zdecydowanie nie pasowały do tego, że była wieśniaczką.

Royce ujrzał w jej oczach swe odbicie i nie mógł się nadziwić tym, że wyglądał, jak gdyby mógł być z nią spokrewniony. Był, rzecz oczywista, znacznie postawniejszy – wysoki jak na swój wiek, w barkach szerszy nawet niż jego starsi bracia, miał mocno zarysowany podbródek, szlachetny nos, dumne czoło, prężne mięśnie pod postrzępioną tuniką i delikatne rysy twarzy, jak Genevieve. Długawe jasne włosy opadały mu na czoło tuż nad oczami, a orzechowo-zielone oczy były podobnej do jej, choć o odcień ciemniejsze. Los obdarzył go siłą i zręcznością we władaniu mieczem równą jego braciom, choć był najmłodszy z całej czwórki. Jego ojciec wspominał zawsze żartobliwie, że spadł z nieba i Royce rozumiał go: nie miał ciemnych włosów jak jego bracia ani przeciętnej postury jak oni. Był jak ktoś obcy w swej własnej rodzinie.

Objęli się i Royce poczuł, jak dobrze było być przytulanym mocno, mieć kogoś, kto kocha go równie mocno, jak on ją. Ci dwoje byli nierozłączni od dziecięcych lat, dorastali razem, bawiąc się na tych polach, i już wtedy poprzysięgli, że w dzień przesilenia letniego siedemnastego roku swego życia staną na ślubnym kobiercu. Jako dzieci złożyli śmiertelnie poważną przysięgę.

Wraz z upływem czasu, gdy rok mijał za rokiem, nie odsunęli się, jak większość dzieci, lecz zbliżyli jeszcze do siebie. Wbrew wszystkiemu ich przysięga przekształciła się z dziecinnej igraszki w coś, co z każdym rokiem było silniejsze, poważniejsze, niezniszczalne. Zdawało się, że ich drogi miały się nigdy nie rozwidlić.

Teraz wreszcie, choć trudno było im w to uwierzyć, ten dzień nadszedł. Oboje mieli po siedemnaście lat, nadszedł dzień letniego przesilenia, byli teraz dorośli, mogli decydować o sobie i gdy stali tak pod tym drzewem, patrząc na wznoszące się nad widnokręgiem słońce, oboje byli beztroscy i podekscytowani, wiedząc, co to oznacza.

– Czy twoja matka jest rada? – zapytała.

Royce uśmiechnął się.

– Sądzę, że kocha cię bardziej niż ja, o ile to możliwe – zaśmiał się.

Śmiech Genevieve dotarł do głębi jego serca.

– A twoi rodzice? – zapytał.

Dziewczyna spochmurniała, ledwie na chwilę, a Royce posmutniał.

– Chodzi o mnie? – zapytał.

Potrząsnęła głową.

– Kochają cię – odrzekła. – Lecz… – westchnęła. – Nie jesteśmy jeszcze zaślubieni. Nie mogą się już doczekać. Lękają się o mnie.

Royce rozumiał ich. Jej rodzice obawiali się możnowładców. Niezaślubieni wieśniacy, jak Royce i Genevieve, nie mieli żadnych praw; jeśli możnowładcy zechcieli, mogli zjawić się we wsi i zabrać ich kobiety, wziąć je dla siebie. Aż do chwili – rzecz oczywista – gdy zostały zaślubione. Wtedy nic już im nie groziło.

– Już niebawem – powiedziała Genevieve i rozpromieniła się w uśmiechu.

– Odczują ulgę, gdyż chodzi o mnie czy dlatego, że gdy będziesz zaślubiona, nic nie będzie groziło ci ze strony możnowładców?

Dziewczyna zaśmiała się i uderzyła go w żartach.

– Kochają cię jak syna, którego nigdy nie mieli! – rzekła. – I ja także cię kocham. Proszę, weź to.

Wyciągnęła w jego stronę sznurek, na którym zawieszony był splątany drut, a wewnątrz niego pukiel jej włosów. Dla Royce’a jednak podarek ten był cenniejszy niż wszystko inne. Przyjął go i wetknął za koszulę, blisko swego serca.

Schwycił ją za ręce i pocałował.

– Royce! – dobiegł ich krzyk.

Obróciwszy się Royce zobaczył swych trzech braci wspinających się po zboczu. Były z nimi także siostry i kuzynki Genevieve. Wszyscy mieli w dłoniach sierpy i widły i byli gotowi rozpocząć kolejny dzień pracy. Royce wziął głęboki oddech, wiedząc, że nadszedł czas rozłąki. Byli wszak wieśniakami i nie mogli sobie pozwolić na wolny dzień. Ich zaślubiny będą musiały poczekać do zachodu słońca.

Royce’owi nie przeszkadzało, że musi pracować tego dnia, lecz odczuwał żal przez wzgląd na Genevieve. Żałował, że nie może ofiarować jej więcej.

– Chciałbym, byś mogła dziś nie pracować – powiedział Royce.

Uśmiechnęła się, po czym roześmiała.

– Praca daje mi szczęście. Odciąga moje myśli od pewnych spraw. Szczególnie – powiedziała, przysuwając się i całując czubek jego nosa. – od tego, że tak długo muszę czekać, by znowu cię dziś ujrzeć.

Pocałowali się i Genevieve odwróciła się, chichocząc. Wzięła się pod ręce z siostrami i kuzynkami i niebawem szła już z nimi dziarskim krokiem na pola, a wszystkim wirowało w głowach od tego cudownego letniego dnia.

Bracia Royce’a stanęli obok niego i zacisnęli dłonie na jego przedramieniu, i we czterech ruszyli w swoją stronę, w dół przeciwnego zbocza wzniesienia.

– Chodź, kochasiu! – powiedział Raymond. Najstarszy syn był dla Royce’a jak ojciec. – Możesz poczekać do wieczora!

Pozostali dwaj bracia roześmieli się.

– Ależ zawróciła mu w głowie – dodał Lofen, środkowy syn, niższy od pozostałych, lecz bardziej krępy.

– Wszelka nadzieja stracona – wtrącił Garet. Był najmłodszy z trzech, ledwie kilka lat starszy od Royce’a i najbliższy mu, lecz także najmocniej odczuwał panującą pomiędzy nimi braterską rywalizację. – Zaślubin jeszcze nie było, a on już przepadł.

Cała trójka roześmiała się, drocząc się z nim, a Royce uśmiechał się razem z nimi, gdy zmierzali jak jeden mąż w stronę pól. Po raz ostatni zerknął przez ramię i zobaczył jeszcze Genevieve znikającą po drugiej stronie wzgórza. Serce wezbrało mu radością, gdy ona także obejrzała się po raz ostatni i uśmiechnęła do niego z daleka. Ten uśmiech ukoił jego duszę.

Dziś wieczór, kochana, pomyślał. Dziś wieczór.

*

Genevieve pracowała w polu, unosząc i zamachując się sierpem, otoczona tuzinem swych sióstr i kuzynek. Wszystkie śmiały się w głos tego pięknego dnia, a Genevieve pracowała bez przekonania. Co kilka uderzeń zatrzymywała się i opierała o długi trzon, patrzyła w błękitny nieboskłon i pyszne żółte łany pszenicy, myśląc o Roysie. Wtedy serce jej przyspieszało. O tym dniu zawsze marzyła, odkąd była małą dziewczynką. Był to najważniejszy dzień jej życia. Od dziś ona i Royce będą wiedli wspólne życie przez resztę swych dni; od dziś będą mieli własną chatę, proste jednoizbowe domostwo na obrzeżach pól, skromne gospodarstwo ofiarowane im przez rodziców. Będzie to nowy początek, miejsce, w którym będą mogli zacząć życie od nowa jako mąż i żona.

Genevieve rozpromieniła się na tę myśl. Niczego nigdy nie pragnęła bardziej, niż być z Royce’em. Był zawsze przy niej, u jej boku, odkąd była dzieckiem, i nigdy nie liczył się dla niej nikt poza nim. Choć był najmłodszy spośród czterech braci, Genevieve wyczuwała zawsze, że kryje się w nim coś wyjątkowego, coś, co wyróżniało go spośród pozostałych. Był inny niż wszyscy wokoło niej, niż każdy, kogo kiedykolwiek poznała. Nie wiedziała, czym dokładnie się różni i podejrzewała, że on sam także tego nie wiedział. Dostrzegała w nim jednak coś, coś potężniejszego niż ta wieś, ta okolica. Jak gdyby jego przeznaczenie miało posłać go gdzie indziej.

– A co z jego braćmi? – dobiegł ją głos.

Genevieve ocknęła się z zadumy. Obróciła się i ujrzała Sheilę, swą starszą siostrę, która chichotała. Dwie spośród jej kuzynek stały za nią.

– Ma ich wszak trzech! Nie możesz mieć ich wszystkich! – dodała ze śmiechem.

– Otóż to, na co czekasz? – wtrąciła jej kuzynka. – Czekamy, aż nas zaznajomisz.

Genevieve roześmiała się.

– Już to uczyniłam – odrzekła. – wielokrotnie.

– To nie wystarczy! – odparła Sheila, a pozostałe dziewczyny roześmiały się.

– Czy twoja siostra nie powinna wszak poślubić jego brata?

Genevieve uśmiechnęła się.

– Niczego nie pragnęłabym bardziej – odrzekła. – lecz nie mogę mówić za nich. Wiem jedynie, co kryje się w sercu Royce’a.

– Przekonaj ich! – nalegała druga kuzynka.

Genevieve roześmiała się znów.

– Postaram się.

– A co przywdziejesz? – przerwała jej kuzynka. – Nie zdecydowałaś jeszcze, którą suknię…

Powietrze przeszył nagły hałas, który natychmiast wzbudził w Genevieve przerażenie, sprawił, że wypuściła z rąk sierp i zwróciła się w stronę horyzontu. Nim w pełni go usłyszała, wiedziała już, że był to złowróżbny dźwięk, zwiastujący kłopoty.

Odwróciła się i spojrzała uważnie w stronę widnokręgu, a wtedy jej złe przeczucia potwierdziły się. Dał się słyszeć tętent kopyt i zza wzgórza wyłoniły się konie. Serce jej zadrżało, gdy spostrzegła, że jeźdźcy przyodziani są w najświetniejsze jedwabie i gdy zobaczyła ich chorągiew – zieleń i złoto z niedźwiedziem pośrodku, znak rodu Norsów.

Nadjeżdżali możnowładcy.

Genevieve zadrżała z gniewu na ich widok. Ci chciwi ludzie pobierali wciąż kolejne dziesięciny od jej rodziny, od wszystkich rodzin w osadzie. Pozbawiali innych wszystkiego, a sami żyli jak królowie. Mimo tego wciąż było im mało.

Genevieve patrzyła na jadących i modliła się z całego serca, by jedynie przejeżdżali obok, by nie zwrócili się w jej stronę. Nie widziała ich wszak na tych polach od wielu cykli słonecznych.

Spostrzegła jednak z rozpaczą, jak nagle skręcają i jadą prosto na nią.

Nie, modliła się w duchu. Nie teraz. Nie tutaj. Nie dzisiaj.

Oni jechali jednak i jechali, zbliżając się coraz bardziej, wyraźnie zmierzając ku niej. Musiały roznieść się wieści o jej zaślubinach, a to zawsze sprawiało, że pragnęli wziąć, co tylko mogli, nim będzie za późno.

Pozostałe dziewczęta bezwiednie zebrały się dokoła niej. Sheila obróciła się do niej i mocno chwyciła ją za rękę.

– UCIEKAJ! – rozkazała, popychając ją.

Genevieve odwróciła się i ujrzała rozciągające się przed nią przez mile puste pola. Wiedziała, jak niemądre by to było – nie zdołałaby uciec daleko. I tak by ją schwytali – lecz bez godności.

– Nie – odrzekła ze spokojem, opanowana.

Zamiast tego zacisnęła dłonie na sierpie i wyciągnęła go przed siebie.

– Stanę z nimi do walki.

Dziewczęta spojrzały na nią, wyraźnie zaskoczone.

– Sierpem? – zapytała jej kuzynka głosem pełnym wątpliwości.

– Być może nie mają złych zamiarów – wtrąciła druga kuzynka.

Genevieve jednak patrzyła na zbliżających się mężczyzn i powoli pokręciła głową.

– Mają – odrzekła.

Patrzyła, jak się zbliżają i spodziewała się, że zwolnią – jednak ku jej zaskoczeniu, tak się nie stało. Pośrodku jechał Manfor, uprzywilejowany możnowładca w dwudziestym roku życia, którym gardziła, jeden z książąt królestwa, młodzieniec o szerokich ustach, jasnych oczach, złotych puklach i złośliwym uśmieszku, który nigdy nie znikał z jego twarzy. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nieustannie patrzył na wszystkich z góry.

Gdy był już bliżej, Genevieve spostrzegła, że uśmiecha się okrutnie, przyglądając się jej ciału jak gdyby była kawałem mięsiwa. Był już niecałe dwadzieścia stóp od niej, a wtedy Genevieve uniosła sierp i dała krok naprzód.

– Nie wezmą mnie – powiedziała, zdeterminowana, myśląc o Roysie. Jak nigdy żałowała teraz, że nie ma go przy niej.

– Genevieve, nie! – krzyknęła Sheila.

Genevieve puściła się biegiem ku nadjeżdżającym mężczyznom z uniesionym wysoko sierpem, czując krążącą w niej adrenalinę. Nie wiedziała, jakim sposobem zebrała w sobie tę odwagę, lecz udało jej się to. Biegnąc naprzód, zamachnęła się sierpem i cięła w dół w pierwszego z możnowładców, który jechał w jej kierunku.

Mężczyźni byli jednak zbyt szybcy. Zjawili się niczym grom i gdy Genevieve zamachnęła się, jeden z nich jedynie uniósł pałkę, zatoczył nią koło i wytrącił jej sierp z dłoni. Dziewczyna poczuła, że dłonie zadrżały jej mocno i patrzyła bezsilnie, jak broń leci w powietrzu i wpada w pobliski łan zboża.

Po chwili Manfor przejeżdżając obok niej galopem nachylił się i zdzielił ją w twarz wierzchnią stroną metalowej rękawicy.

Genevieve krzyknęła, zatoczyła się od siły ciosu i wpadła twarzą w łany, ukłuta przeszywającym bólem.

Konie zatrzymały się raptownie i gdy jeźdźcy zeskoczyli z nich, Genevieve poczuła na sobie czyjeś szorstkie ręce. Szarpnięciem postawili ją na nogi, otumanioną ciosem.

Stanęła przy nich chwiejnie, a gdy podniosła wzrok, zobaczyła przed sobą Manfora. Uśmiechnął się szyderczo, unosząc zasłonę hełmu i zdejmując go.

– Puśćcie mnie! – syknęła. – Nie jestem waszą własnością!

Usłyszała krzyki i obejrzawszy się zobaczyła, jak jej siostry i kuzynki rzucają się naprzód, próbując ją uratować – i patrzyła z przerażeniem, jak rycerze wymierzają ciosy rękawicami każdej z nich, aż upadły na ziemię.

Genevieve usłyszała paskudny śmiech Manfora, który złapał ją, wrzucił na grzbiet swego wierzchowca i skrępował jej ręce. Po chwili dosiadł konia za nią, kopnął go i ruszył przed siebie. Odjeżdżali coraz dalej i dalej i Genevieve słyszała za sobą piski dziewcząt. Próbowała się szarpać, lecz była bezradna, gdyż mężczyzna trzymał ją niby w imadle.

– Jakże się mylisz, dziewko – odrzekł ze śmiechem, jadąc dalej. – Jesteś moja.

Marsz Przetrwania

Подняться наверх